„Dziadek mnie chronił, gdy ojczym podnosił rękę. Karma wróciła. Na pogrzebie łajdaka nie uroniłam ani jednej łzy”
„W odpowiedzi nagły powiew wiatru zakołysał koronami drzew. Płomyk na końcu knota zachybotał, lecz nie zgasł, za to ja poczułam, że lodowaty podmuch przenika mnie do kości. Pora wracać do domu i zmierzyć się z tym, co mnie tam czeka”.
- Sylwia, 18 lat
Wiatr porywał słowa księdza i nuty skrzypka, wywracał wieńce. Miałam trzynaście lat. Stałam jak ogłuszona, patrzyłam na rozgrywające się wokół mnie pandemonium, czując w sercu rozpacz i strach. Co teraz będzie? Kto mnie obroni przed ojczymem? Patryk był nowym mężem mamy, odkąd kilka lat temu tata i starszy brat zginęli w lesie podczas wyrębu drzew. Przygniótł ich potężny świerk, który runął nie tam, gdzie planował drwal. Normalnie, ojciec by odskoczył – przecież drzewo z początku osuwa się powoli. Świadkowie jednak opowiadali, że widząc jak spada na niego chojak, mojego brata zamurowało. Nie reagował na krzyki i ostrzeżenia. Tata skoczył więc do niego, ale nie zdążył już z nim uciec. I tak straciłam połowę najbliższej rodziny…
Początkowo Patryk, trzydziestoletni kawaler z sąsiedniej doliny, był bardzo pomocny. Zostałyśmy z mamą same w starym drewnianym domu opalanym piecem. To Patryk wyładował nam jesienią węgiel, przeniósł worki ziemniaków na zimę, wszedł na drabinę i załatał dach. Był miły, ale ja od początku go nie lubiłam. Już wtedy wydawał mi się śliski, nieszczery. Ale był – jedyny chłop w okolicy – zainteresowany samotną wdową bez majątku, za to z dzieckiem. A mama była słabą istotą, przyzwyczajoną do wspierania się na męskim ramieniu. W rok po śmierci taty, Patryk został jej mężem.
W domu szybko zapanowały nowe porządki
Patryk był królem, a my jego służkami. Początkowo, dopóki miał pracę, miało to jeszcze jakiś sens. Gdy jednak poszedł na bezrobocie, ale nadal nic nie chciał robić w obejściu, stało się to problemem. Ani nie przynosił pieniędzy, ani nie pomagał. W dodatku zaczął pić. A jak chłop pije, to – gdy wódka się kończy – wariuje. Zaczęłam obrywać pasem za każde przewinienie. Mama milczała. No nie – raz prosiła, żeby mi odpuścił, bo to, że się poślizgnęłam, idąc z drewutni i rozsypałam koszyk podpałki – to nie moja wina. Patryk strasznie się wściekł. I następnego dnia, mimo że było pochmurno, mama poszła do sklepu w przeciwsłonecznych okularach.
Kto wie, do czego by doszło, bo ojczym miał ciężką rękę i lubił przemoc – gdyby nie dziadek Stefan. Przez długi czas nie wiedział, co się dzieje u nas w domu, bo mieszkał daleko pod Zakopanem. Pewnego razu załatwiał jednak w naszych stronach sprawunki i wstąpił po mnie do szkoły. Od razu spostrzegł sine pręgi ciągnące się aż od nasady włosów na karku do samego dołu pleców. Nie powiedział wtedy nic. Tylko wziął mnie za rękę, wsadził do swojego starego czerwonego golfa i wrócił ze mną do domu.
Kiedy zaparkowaliśmy w obejściu, zanim wszedł do środka, wstąpił jeszcze do drewutni. Wynalazł tam stare stylisko od siekiery i z nim w krzepkiej ręce wkroczył do domu. Patryk leżał rozwalony na sofie przed telewizorem. Nie podniósł się na widok teścia. Błąd, bo tak miałby przynajmniej szansę uciec, kiedy dziadek zaczął go tłuc.
Od tamtego czasu ojczym już nigdy więcej mnie nie uderzył. A mamę lał tylko tak, żeby na twarzy nie było śladów. Pił jednak dalej, a nasz dom popadał w ruinę. Brakowało pieniędzy na naprawy, jedzenie, opał. Pewnej zimy tak popękały nam rury, że nie dało się już korzystać z łazienki ani kuchni. Od tej pory za potrzebą chodziliśmy do stojącej na podwórku sławojki, a do moich zadań doszedł kolejny obowiązek – przynoszenia wody ze studni. Na to już dziadek nie mógł nic poradzić – gdyby dał nam pieniądze, zięć by je przepił.
Ja jednak specjalnie się nie przejmowałam
Miałam już wtedy szkołę, koleżanki, własne życie. Niestety, kiedy skończyłam jedenaście lat, ojczym zaczął tak jakoś dziwnie wodzić za mną oczami. Już nie chciał, żeby mama podawała mu na jego sofę obiad, wolał żebym robiła to ja. Wtedy zawsze łapał mnie za rękę, obejmował. Nienawidziłam tego. Po każdym jego dotyku czułam się zbrukana i zawstydzona. Miałam do siebie pretensję – tak jakby to była moja wina, że on tak sobie pozwalał. Tymczasem Patryk zaczął wpadać przypadkiem do kuchni, kiedy się myłam nad miednicą, albo szedł za mną do drewutni lub po wodę.
Raz nawet mnie złapał i przyciągnął do siebie – tak samo jak mamę, gdy kiedyś niechcący weszłam do ich pokoju. Chciał całować, ale wycedziłam, że jeśli nie przestanie, powiem dziadkowi. Puścił mnie natychmiast i poszedł do domu, złorzecząc i wygrażając.
A potem dziadek odszedł. Zmarł nagle, na serce. Od dawna już mieszkał sam, tylko z wiernym i też bardzo starym owczarkiem podhalańskim Bacą. Na pogrzeb pojechaliśmy autobusem, a ja przez całą drogę się wstydziłam, bo od rana Patryk był pijany i sobie żartował ze zmarłego. Na stypie zorganizowanej przez sąsiadów, zupełnie już opadł z sił. Goście więc szybko się rozeszli, a ja do późna bawiłam się na podwórku z Bacą. Ten wielki i groźny pies, którego bali się wszyscy poza dziadkiem, zawsze mnie lubił. W końcu i ja poszłam spać, a kudłacz został w swojej ocieplonej budzie.
– Jakoś przekonam Patryka, żeby cię do nas zabrał – wyszeptałam na dobranoc do wielkiego, kudłatego ucha.
Położyłam się późno, więc rano zaspałam. Byłam jeszcze w łóżku, gdy nagle z podwórza dobiegło najpierw szczekanie, warczenie, a potem krótki skowyt. W samej piżamie wypadłam przed dom i… nogi ugięły się pode mną. Bacy już nie było.
– No co się tak gapisz, głupia? – wesołym głosem odezwał się Patryk. – I tak nie moglibyśmy go zabrać do siebie. Po co nam taki stary pies? A na dodatek on zawsze warczał na mnie!
Do domu wracaliśmy czerwonym golfem dziadka, a ja płakałam przez całą drogę. Dziwne. Na pogrzebie Stefana ogarnęło mnie takie jakieś odrętwienie, wewnętrzna pustka, oczy miałam suche.
Boże, jak ten drań mnie tutaj znalazł?
– I co? Nie masz już obrońcy! – szydził ze mnie po powrocie ojczym. – Kto się teraz wstawi za małą, bezczelną dziewuchą?
Miał rację i oboje to dobrze wiedzieliśmy. Mama niestety się nie liczyła. Od dawna już przypominała więdnącą z braku światła roślinę. Prawie się nie odzywała, drżała, gdy Patryk wpadał w zły humor, a kiedy zaczynał się mnie czepiać – odwracała wzrok lub wręcz uciekała do kuchni. Ja jednak nie zamierzałam skończyć jak moja pozbawiona woli rodzicielka.
– Nie poddam się! Będę walczyć! – to była moja wieczorna modlitwa, kiedy po zamknięciu swoich drzwi w pokoju na strychu szykowałam się do snu. Dobrze jednak wiedziałam, że jestem za słaba, żeby mu się przeciwstawić, a zwykły haczyk to żadna przeszkoda dla dorosłego mężczyzny.
Moją bronią stał się spryt. Unikałam ojczyma, po szkole odrabiałam lekcje u koleżanek, a wracając po zmroku najpierw zaglądałam przez okno czy Patryk już zasnął przed telewizorem. Jeśli nie – szłam przez potok do lasu porastającego przeciwległe zbocze i tam chroniłam się w norze powstałej pod karpą przewróconego przez halny świerka. Na szczęście zima już minęła, śniegi zeszły a noce zrobiły się cieplejsze. Początkowo więc wyczekiwałam w norze do północy, a potem – zdrętwiała z zimna i bezruchu – przemykałam do swojego pokoju.
Z biegiem czasu czułam się w lesie coraz lepiej – przyniosłam sobie koc, jaśka, latarkę i wyświechtanego pluszaka (owczarka podhalańskiego – podarunek sprzed lat od dziadka) – aż w końcu przespałam w korzeniach świerka całą noc. Opodal szemrał strumyk, nade mną pohukiwała sowa, a mnie się śniło, że w jamie jest ze mną Baca, którego ciepłe futro otula mnie opiekuńczo.
– Gdzie ty się podziewałaś całą noc?! – wydarł się na mnie przy śniadaniu ojczym. – Łajdaczysz się pewnie, już ja cię nauczę moresu!
Kiedy zaczął rozglądać się za pasem, pod dom podjechał szkolny gimbus, szybko więc do niego czmychnęłam. Nie byłam już małym dzieckiem, które łatwo zdominować. Od śmierci dziadka minął rok, miałam już czternaście lat i umiałam o siebie zadbać. Nie na tyle jednak, żeby każdej nocy bezpiecznie nocować w domu. Kiedy więc ojczym nie był kompletnie pijany, uciekałam do swojej nory. Podstawiłam nawet starą drabinę pod okno swojego pokoiku, kiedy więc Patrykowi zdarzało się przebudzić i zaczynał dobijać się do moich drzwi, mogłam wysmyknąć się na zewnątrz, szybko zejść na dół i uciec w noc.
Muszę zresztą przyznać, że coraz bardziej lubiłam moje schronienie. To była taka sekretna kryjówka jak z Tomka Sawyera! Pogłębiłam ją tak, aby w deszczowe noce nie kapało mi za bardzo na głowę, wyłożyłam folią malarską i poznajdywanymi na strychu kocami. Wymościłam tam sobie naprawdę wygodne legowisko! A na dodatek, od czasu do czasu śniło mi się, że leżymy tam we dwójkę z Bacą.
Jak wielka jest siła sugestii, skoro nawet w chłodną i deszczową noc wystarczyło, że wyobraziłam sobie owczarka dziadka, żeby zaraz po ciele rozeszło się błogie ciepło, a duszę zalało poczucie bezpieczeństwa. A już najlepsze, że nazajutrz w szkole zdarzało mi się znajdować na swetrze długie białe włosy! Na pewno pochodziły z koca, ale dla mnie wyglądały jak sierść Bacy! Nawet nauczycielka zwróciła mi uwagę, że mogłabym lepiej wyczesywać psie futro z ubrań. He, he!
W domu bywałam coraz rzadziej, a moja skóra stała się ogorzała od wczesnowiosennego słońca. I coraz częściej nocowałam w swojej gawrze, myjąc się rano przed szkołą w rześkiej wodzie potoku. Zwłaszcza że Patryk robił się coraz sprytniejszy – zdarzało mu się nawet czasem udawać, że śpi pijany, żeby spróbować obłapiać mnie zaraz po wejściu do domu. Zorientował się też, że wracając, zaglądam wcześniej przez okna i pewnego wieczora zaczaił się na mnie pod naszą wygódką. Pewnie by mnie wtedy dopadł, gdyby akurat, gdzieś od strony lasu, nie rozległo się ujadanie psa. Zatrzymałam się w bramie i rozejrzałam wokoło, bo szczekanie wydało mi się znajome. I wtedy dostrzegłam, że nasz kibelek rzuca w zachodzącym słońcu jakiś taki inny cień. Jakby za tylną ścianą ktoś się czaił. Natychmiast zrozumiałam, kto to. I uciekłam do lasu.
– A więc tu się ukrywasz nocami, niewdzięczna gówniaro! – pewnego poranka wyrwał mnie ze snu krzyk.
Ojczym stał okrakiem nad moją gawrą, świecąc mi w oczy latarką. Serce podeszło mi do gardła. Byłam w lesie, zupełnie sama i nie miałam drogi ucieczki. Jak ten drań mnie tu znalazł?
– Już dawno temu domyśliłem się, że masz kryjówkę w lesie! Wstałem o pierwszym brzasku i zacząłem szukać śladów na łączce po drugiej stronie potoku. Zapomniałaś, że trawa już wyrosła? Bez trudu wypatrzyłem ślady i doszedłem po nich aż tutaj!
Triumfował, a ja zmartwiałam z przerażenia. Ojczym ze złośliwym uśmiechem zlustrował wnętrze nory i rzekł:
– Fiu! Fiu! Ładnie się urządziłaś!
Tak bardzo brakuje mi ciebie, dziadku
– Dziadku! Na pomoc! Dziadku, ratuj! – zaczęłam się drzeć na cały głos.
Patryk najpierw się zaśmiał, bo przecież wzywałam na pomoc zmarłego.
– Tym razem nikt cię nie uratuje – wysyczał.
– Dziadku! – jęknęłam po raz ostatni.
I wtedy na zewnątrz usłyszałam basowe warczenie. Co za licho? Najbliżsi sąsiedzi, M., mieli zwykłego burka, który co najwyżej umiał szczekać piskliwym głosem. Jaki czworonóg zapędził się aż za potok? Ojczym stężał. Domyślałam się o czym myśli. Z leśnej jamy wystawał jego tyłek i odsłonięte łydki… Cofnął się, a ja wykorzystałam tę chwilę, żeby wyślizgnąć się na zewnątrz.
Nie zobaczyłam żadnego psa, warczenie też ucichło, czym prędzej więc pognałam do domu, gdzie przynajmniej mogłam się schronić w swoim zamykanym na prowizoryczny zamek pokoju – dopóki nie nadjedzie gimbus. Moja kryjówka została jednak zdemaskowana i nie miałam żadnych wątpliwości, że po powrocie ze szkoły nie zastanę ani powalonego świerka, ani pozostawionych pod nim osobistych drobiazgów. Mogłabym się założyć, że pierwsze co dziś zrobi ojczym, to namówienie sąsiada, który miał traktor, na wyrwanie karpy i splantowanie ziemi.
– Co mam zrobić? Gdzie uciekać? – kilka godzin później, po lekcjach, zadawałam sobie pytanie.
Nie chciałam wracać do ojczyma i martwej za życia matki, poprosiłam więc jedną z nauczycielek wracającą do Zakopanego, żeby podwiozła mnie na cmentarz, na którym spoczywał dziadek. Zgodziła się, ale zastrzegła że zadzwoni do mojego domu i powie, gdzie jestem. Nie byłam u dziadka od poprzedniego roku i teraz w poczuciu winy patrzyłam na zapadniętą i zaniedbaną mogiłę. Naprostowałam krzyż, na nowo przyczepiłam tabliczkę i rękami wymiotłam zeszłoroczne liście. Nawet wyprosiłam od handlującej przy bramie kobiety pęknięty znicz.
– Tak bardzo brakuje mi ciebie, dziadku – westchnęłam cichutko.
Wiatr schodzi w doliny. Idzie wiosna!
W odpowiedzi nagły powiew wiatru zakołysał koronami drzew. Płomyk na końcu knota zachybotał, lecz nie zgasł, za to ja poczułam, że lodowaty podmuch przenika mnie do kości. Pora wracać do domu i zmierzyć się z tym, co mnie tam czeka. Nie miałam przy sobie ani grosza, musiałam iść na stację benzynową, żeby znaleźć kogoś, kto mnie podrzuci w okolicę mojej wsi. Akurat trafił się sąsiad wracający z Zakopanego. Wiatr się nasilił, w gwałtownych podmuchach auto tańczyło na drodze.
– Idzie zmiana! – oznajmił sąsiad.
– Zmiana? Dlaczego?
– Wiatr schodzi z gór w doliny. Idzie wiosna, zrobi się ciepło. Wspomnisz moje słowa! Jutro obudzi cię słońce.
Pokiwałam głową. Po niemal nieprzespanej nocy i emocjach całego dnia, opadały mi powieki. Wtuliłam się mocniej w fotel i ułożyłam do drzemki. Zanim jednak zasnęłam, zbudziło mnie ostre hamowanie.
– Co się dzieje?
– Wypadek! – kierowca wskazał na stojącą w połowie jezdni policję i straż. – Ktoś wpakował się do rowu.
Zwolniliśmy, a ja się odwróciłam. Nie lubię widoku rozbitych aut.
– O rany! Czy to nie wasz wóz?! – zawołał nagle sąsiad.
Zatrzymaliśmy się, wysiedliśmy i wtedy zobaczyłam wywróconego kołami do góry czerwonego golfa.
– Ty jesteś jego córką? – spytał policjant, wskazując na wrak.
– No powiedzmy.
– Bardzo mi przykro, dziecko, ale kierowca zginął na miejscu. Jechał bardzo szybko i podmuch wiatru zepchnął go z drogi.