Reklama

Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam tak zmęczona i jednocześnie tak przejęta. Uroczystość Pierwszej Komunii Zosi miała być idealna. Wszystko dopięte na ostatni guzik: biała limuzyna zamówiona na godzinę dwunastą, kamerzysta z dronem, dwa torty – jeden w kształcie różańca, drugi z napisem „Zosieńka – nasza Aniołeczka” – i dekoracje za kilka tysięcy złotych. Nawet pokrowce na krzesła musiały być „écru, nie białe, bo białe gryzą się z obrusami”. Siedziałam właśnie na podłodze, wiążąc ostatnie kokardki na słoiczkach z miodem dla gości, gdy zadzwoniła mama.

Reklama

– Kasieńko, tylko się nie denerwuj… Twój tata mówi, że nie da Zosi błogosławieństwa.

Zatkało mnie.

– Co proszę?

– On uważa, że cała Komunia to dzisiaj tylko teatr dla znajomych. Że nie chce brać w tym udziału.

Oparłam się o ścianę. Piekło mnie w oczach, w gardle czułam gulę. Zosia się tak cieszyła. Dla niej to ważne. A on? Jak mógł? Zawsze był surowy, ale teraz…? Posunął się za daleko.

Chciało mi się krzyczeć

– Tato, możemy porozmawiać? – zapytałam, ledwo przekroczyłam próg ich mieszkania.

Mama uciekła do kuchni. Czuła, że będzie gorąco. Ojciec siedział jak zwykle w swoim fotelu, gazetę miał rozłożoną na pół, okulary zsunięte na czubek nosa. Zerknął na mnie znad okularów.

– Jeżeli przyszłaś mnie przekonywać, to szkoda czasu.

– Nie rozumiem cię. Zosia prosiła, żebyś jej pobłogosławił przed Komunią. A ty jej to odbierasz?

– Nie jej. Sobie. Nie będę robił przedstawienia dla zdjęcia. To nie Komunia, to pokaz mody. Cała ta limuzyna, dekoracje, torty na trzy piętra… Błogosławieństwo, bo „ładnie wyjdzie na filmie”? Ja w tym nie biorę udziału. Poza tym te drony to wszystko, to się nie godzi, to nie po bożemu. Te jakieś diabelskie sztuczki. Po co to komu?

– Ale to przecież tradycja! Zosia na to czeka!

– Tradycja? – prychnął. – Tradycja to była, jak szliśmy do kościoła w skromnych ubraniach i po mszy był rosół w domu. A nie orkiestra, jakieś słoiki z miodem, technika i kelnerzy.

Zrobiło mi się gorąco. Gdyby mógł, zakazałby nam tortów, bo Jezus przecież nie jadał bezy.

– To moja córka! I to moja decyzja, jak będzie wyglądał ten dzień!

– A ja mam prawo odmówić udziału w tym cyrku.

Stałam przez chwilę, zaciskając dłonie. Chciałam krzyczeć, ale tylko wyszeptałam:

– Nie rozumiesz, jak ją zranisz.

Wyszłam, trzaskając drzwiami. W głowie dudniło mi jedno: może to ja przesadziłam?

Poczułam jak rośnie we mnie bunt

Zastałam mamę w kuchni, nalewała sobie herbaty. Usiadłam ciężko przy stole, z trudem powstrzymując łzy.

– On zawsze był taki? – zapytałam. – Taki uparty i... zimny?

Mama podsunęła mi filiżankę.

– Nie jest zimny, Kasiu. On tylko nie umie pokazać, co czuje. A Komunia... No cóż. Dla niego to wszystko za bardzo się rozrosło.

– Ale przecież to ważne dla Zosi! To nie jej wina, że świat się zmienił! – wyrzuciłam. – On powinien być, dać jej to błogosławieństwo, nawet jeśli nie wierzy w te „limuzyny”!

Mama westchnęła.

– On nie odmawia Zosi. On odmawia temu całemu... pokazowi. Gdyby to było skromnie, jak kiedyś... Kasia, pamiętasz swoją Komunię?

Zamilkłam. Pamiętałam. Biała sukienka z wypożyczalni, włosy uczesane przez ciocię, wspólny obiad przy jednym stole.

– Ale teraz wszyscy robią przyjęcia w restauracjach. Gdybyśmy tego nie zrobili, Zosia by się czuła gorsza. Jak dziecko z biednej rodziny – dodałam ciszej. – A ja nie chcę, żeby się wstydziła.

Mama pokiwała głową.

– Rozumiem cię. Naprawdę. Ale może tata też ma trochę racji? Może za bardzo się zatraciliśmy w tym, jak to ma wyglądać?

Poczułam, jak rośnie we mnie bunt. Czyli co – to wszystko moja wina? Bo chciałam, żeby było pięknie? Wstałam. Już nie chciałam herbaty.

– Wiesz co, mamo? Ja po prostu chciałam, żeby to był wyjątkowy dzień. A wychodzi na to, że znowu wszystko jest źle. Jak zwykle.

Mama nic nie odpowiedziała. Tylko patrzyła na mnie z troską. I właśnie to mnie zabolało najbardziej.

Zrozumiałam, że nic nie wskóram

Wróciłam po torebkę. Zostawiłam ją w przedpokoju, a przecież nie wyjdę bez telefonu. Zanim zdążyłam wejść, usłyszałam głosy z salonu. Zatrzymałam się, bezwiednie.

– Stasiu, ona się stara. Wiesz, że to dla niej ważne – mówiła mama cicho.

– Ale czy dla niej, czy dla Zosi? – zapytał ojciec. – Bo jak patrzę na to wszystko... to nie widzę dziecka. Widzę dorosłych, którzy chcą się pokazać. Komunia dla kamerzysty, nie dla Boga.

– Nie bądź taki surowy. To inne czasy.

– A wiara ma czasy? – odparł ostro. – Zosia to dobre dziecko, wiem. Ale ten cały teatr to nie dla niej. To dla znajomych. Żeby zdjęcia były ładne. A ja nie chcę brać w tym udziału.

– To może, chociaż tam bądź – prosiła mama. – Usiądź z tyłu, nie mów nic, nie musisz się zgadzać. Ale bądź. Dla niej.

Zapadła cisza. Wtedy weszłam.

– Naprawdę nie chcesz dać jej błogosławieństwa? – zapytałam, z trudem panując nad głosem.

Ojciec spojrzał na mnie. Był blady, zmęczony. Ale jego głos był spokojny.

– Jeśli mam to zrobić tylko po to, żeby było ładnie na zdjęciu... to nie chcę. Błogosławieństwo to nie rekwizyt.

Stałam chwilę bez ruchu. Chciałam go przekonać, zmusić, błagać. Ale zrozumiałam, że to nie zadziała. On nie odmówił złośliwie. On naprawdę tak czuł. I to bolało jeszcze bardziej.

Zrobiło mi się wstyd

Zosia siedziała na dywanie w swoim pokoju, przymierzała białą opaskę z perełkami, którą kupiłam jej tydzień wcześniej. Spojrzała na mnie z uśmiechem.

– Ładnie wyglądam, mamo?

– Bardzo – odpowiedziałam, siadając obok. – Wyglądasz jak mały aniołek.

Pogłaskałam ją po głowie. Chciałam, żeby czuła się spokojna. Ale ona patrzyła na mnie tak, jakby wszystko wiedziała.

– Czemu dziadek jest smutny? – zapytała nagle. – Wczoraj jak był, to tylko siedział i nic nie mówił.

Zawahałam się. Jak to wytłumaczyć ośmiolatce? Jak ubrać słowa w coś delikatnego, żeby nie obciążyć jej serca?

– Dziadek po prostu... inaczej myśli o pewnych sprawach. Dla niego ta Komunia to coś bardzo ważnego. Ale też trochę innego niż dla nas.

Zosia spuściła wzrok. Poprawiła bransoletkę z serduszkiem.

– Ja tylko chciałam, żeby był. Żeby się uśmiechnął. I żeby się za mnie pomodlił, tak jak mówiła pani katechetka.

Te słowa poruszyły mnie do głębi. Wszystkie dekoracje, limuzyny, słoiki z miodem... nic z tego nie miało znaczenia wobec tego jednego prostego pragnienia dziecka: żeby dziadek się za nią pomodlił. Poczułam, że robi mi się wstyd.

– Wiesz co, Zosieńko? – powiedziałam cicho. – Pojedziemy dziś razem do dziadka. Ale ty mu powiesz, co chcesz. Tylko ty. Dobrze?

Zosia kiwnęła głową. I uśmiechnęła się tak, jak tylko ona potrafi – szczerze, bezbronnie, z wiarą, że wszystko się ułoży. A ja po raz pierwszy tego dnia też się uśmiechnęłam.

Nie mogłam powstrzymać łez

Nie wchodziłam z nią do środka. Stanęłam w progu i tylko skinęłam głową mamie, która odsunęła się bez słowa. Zosia trzymała w ręku mały, biały różaniec. Podeszła powoli do dziadka, który siedział w fotelu, jak zwykle z gazetą. Ale tym razem jej nie czytał.

– Dziadku... – zaczęła cicho.

Uniósł głowę i spojrzał na nią. W tym spojrzeniu było coś, czego nie widziałam od lat. Coś miękkiego, czułego.

– Zosieńko – powiedział, odstawiając gazetę. – Przyszłaś sama?

– Tak. Bo mama mówiła, że ty nie chcesz mnie pobłogosławić. Ale ja nie wiem, co to znaczy. Ja tylko chciałam, żebyś był obok. I się za mnie pomodlił.

Dziadek milczał. Wyciągnął rękę i pogładził ją po głowie.

– A wiesz, co to znaczy prosić o błogosławieństwo?

– Że ktoś się za ciebie modli i prosi, żeby Bóg ci pomagał – odpowiedziała bez zawahania.

Dziadek spuścił wzrok. Westchnął głęboko. Potem wstał.

– No to... uklęknijmy razem – powiedział cicho.

Zosia uklękła pierwsza, on obok niej. Położył dłoń na jej głowie.

– Panie Boże, proszę Cię za moją wnuczkę Zosię. Daj jej dobre serce, mądrość i wiarę. I opiekuj się nią każdego dnia.

Zamilkł. Zosia nie ruszała się nawet o milimetr. A ja – stojąc w korytarzu – poczułam, jak łzy same spływają mi po policzkach. I zrozumiałam: to było prawdziwe błogosławieństwo. Nie do zdjęcia. Nie na filmie. Tylko między nimi. I Bogiem.

Najważniejsze rzeczy dzieją się po cichu

Komunia Zosi odbyła się dokładnie tak, jak zaplanowałam. Limuzyna przyjechała punktualnie, torty wyglądały jak z katalogu, kamerzysta zachwycał się światłem wpadającym przez witraże. Goście chwalili wszystko – od dekoracji po słoiczki z miodem, które Zosia własnoręcznie podpisywała wieczorami. A jednak to nie ten dzień zapamiętam najmocniej...

Zosi błyszczały oczy, gdy szła w procesji, a dziadek siedział w czwartym rzędzie, w garniturze, z różańcem w dłoni. Nie powiedział nic przed kamerą. Nie pozował. Ale gdy Zosia do niego podeszła po Komunii, uśmiechnął się do niej i ucałował ją w czoło. Bez słów. Patrzyłam wtedy inaczej. Już nie analizowałam, czy fotograf zdąży uchwycić ujęcie, nie myślałam o tym, czy kieliszki są równo rozstawione. Zrozumiałam, że w tym całym „idealnym” dniu najpiękniejsze było to, co wydarzyło się w ciszy, bez fleszy – tam, w salonie dziadka, przy cichym szeptaniu prostych słów.

Nie zrezygnowałam z dekoracji. Wciąż lubię, gdy rzeczy są piękne. Ale od tamtej pory pytam się sama siebie: dla kogo ja to robię? Dla Zosi – czy dla zdjęcia? Dziadek się nie zmienił. Wciąż jest surowy. Ale wiem, że Zosi dał coś, czego nie da się kupić: prawdę i modlitwę. A ja? Ja uczę się od niego, że czasem najważniejsze rzeczy dzieją się po cichu. I nie trzeba do nich kamerzysty.

Katarzyna, 43 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama