Reklama

Dziadek chciał mieć gęsi

Mężczyzna nie wyglądał na zamożnego. Zdarte buty i znoszone ubranie świadczyły raczej o skrajnej biedzie. Dopiero z bliska widać było, że jest bardzo młody, właściwie jeszcze chłopak. Kiedy mój dziadek go zawołał, zatrzymał się, ale nie wypuścił z rąk dyszla wystającego z dużego, dwukołowego wózka. Pojazd najwyraźniej naprędce został przerobiony na klatkę. Za drewnianymi szczeblami tłoczyło się stadko gęsi. Zagęgały głośno, gdy się zbliżyłem.

Reklama

– Sprzeda pan jedną? – spytał dziadek.

– Na targ jadę. Sprzedam od razu wszystkie handlarzowi. Nie będę rozwalał klatki, żeby jedną wyjąć, bo mi reszta ptaków zwieje – wyjaśnił z ociąganiem.

Z kieszeni poszarpanej kapoty wysupłał pogniecionego papierosa marki Sport, pudełko zapałek i po chwili z wyraźną przyjemnością zaciągnął się dymem.

– No to jak z nami będzie? – nie ustępował jak zwykle uparty staruszek.

– Przecie powiedziałem.

Dziadek zasępił się. Nie odzywał się przez chwilę. Intensywnie nad czymś myślał.

– Ile za wszystkie? – spytał w końcu.

Odpowiedź wyraźnie go nie zadowoliła i obaj zaczęli ostro się targować.

– Dobra, niech wam będzie – poddał się w którymś momencie hodowca gęsi.

– Ja tu blisko mieszkam. Wpuścimy je do ogrodu – zaproponował dziadek.

– Jeszcze mam je wozić? Za dowóz też coś się należy! – facet uznał widocznie, że ma do czynienia z kimś niespełna rozumu i próbował wykorzystać sytuację; przecież żaden mieszczuch przy zdrowych zmysłach nie kupiłby całego ptasiego stada.

– Coś dorzucę – obiecał dziadek i poczłapaliśmy w stronę jego domu.

To były zupełnie inne czasy

Były późne lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku. Miałem wtedy z sześć lat i byłem bardzo przejęty całą sytuacją. Codzienna rzeczywistość wyglądała wówczas zupełnie inaczej niż dziś. W moim mieście krążyło po ulicach niewiele samochodów, a wśród nich dominowały ciężarówki.

Większość sprawunków robiło się wtedy na targu. Rolę taksówek pełniły konne dorożki. Zwykle kilka stało na „przystanku”, czekając na pasażerów, a w tym czasie konie z worków zaczepionych na łbie jadły paszę. Już z daleka czuć było odór końskiego nawozu i moczu. Dorożkarze z nieodłącznymi batami w dłoniach prowadzili ożywione dyskusje. Ćmili przy tym paskudne papierosy bez filtrów śmierdzące machorką. Ponieważ nie obowiązywały żadne liczniki, opłatę za podróż należało uzgodnić z góry, żeby na koniec nie narazić się na kłótnię z szoferem…

Wiele ulic pokrywał bruk, ale na obrzeżu miasta nadal sporo miało nawierzchnię z ubitej ziemi. Powojenną biedę widać było niemal na każdym kroku. Na półkach zrzeszonych w spółdzielniach sklepów spożywczych stały jedynie podstawowe towary. Kury, kaczki, gęsi kupowało się zwykle na targu. Do wyboru żywe lub martwe. Wiele osób decydowało się na zakup żywego ptaka, by mieć gwarancję, że nie zdechł z powodu jakiegoś zaraźliwego choróbska. Dochodził wtedy jeszcze jeden etap przygotowania posiłku. Trzeba było ptaszysku obciąć łeb. Zwykle siekierką na pieńku.

Po ulicach pomykały nie tylko ciężarówki. Furmanki stanowiły podstawowy środek transportu towarów. Woziły praktycznie wszystko, ale mnie, małemu dzieciakowi najciekawszy wydawał się przewóz węgla. Mając ściśle wyliczony przydział, obywatel udawał się z kwitem wypisanym kopiowym ołówkiem do składu opału. Odstał swoje w kolejce, by w końcu otrzymać należną porcję węgla, który załadowany szuflami na wóz jechał potem do domu szczęśliwca. Kupujący zwykle jechał na koźle z wozakiem (tradycyjnie nietrzeźwym), by uniknąć sytuacji, kiedy to znaczna część opłaconego już węgla w tajemniczy sposób znika gdzieś po drodze.

Fascynowały mnie też dwukołowe wózki z dyszlem. W tym wypadku obok dyszla szedł nie koń, lecz człowiek. Ukośnie przez pierś obwiązany był liną lub szerokim pasem, na drugim końcu zamocowanym do wózka. Dzięki temu łatwiej mu było ciągnąć ciężki towar. Kroczył szybko, niemal biegnąc, dyszał, krople potu kapały mu z czoła, a przesiąknięta potem koszula wydawała ostrą woń. Wózkarze różnili się od koni pociągowych jeszcze jednym szczegółem. Pili ostro i nieraz pracowali w alkoholowym upojeniu. Chociaż, jak to w życiu bywa, i oni miewali lepsze momenty…

Świat jest mały

Zdarzyło się kiedyś, że moja mama poczuła się źle i lekarz zalecił jej wyjazd do uzdrowiska w Busku. Dzieliła tam pokój z prawdziwą damą o nienagannych manierach i manikiurze, acz samotną i gotową do podbojów miłosnych. Obie panie szybko się zaprzyjaźniły.

– Poznałam tu prawdziwego mężczyznę, który naprawdę mnie rozumie. Jest taki elegancki… – poprawiając fryzurę, zwierzyła się mojej mamie. – Poznam cię z nim – obiecała i już następnego dnia, gdy weszły do stołówki, dyskretnie wskazała swojego amanta palcem.

– On? – upewniła się mama, wytrzeszczając ze zdumienia oczy.

– Tak – stwierdziła tamta z dumą.

– Ależ ten świat jest mały… Znam go. Ten przystojny pan to wózkarz z naszej ulicy – stwierdziła moja rodzicielka. – Pierwszy raz widzę go trzeźwego. Ho, ho, chyba nawet się wykąpał!

Tego popołudnia jej współlokatorka poprosiła o przeniesienie do innego pokoju. Nie wiedzieć czemu, straciła całą sympatię dla spostrzegawczej Wisi

Jako że mieszkaliśmy na skraju miasta, często zaglądały do nas „spadochroniary” z pobliskich wsi. Były to panie, które wybierały się piechotą do miasta, aby sprzedać cielęcinę, masło, śmietanę, jaja, kiełbasę i pyszne mleko. Cały ten cenny i jakże pożądany towar niosły na plecach, nieodmiennie zawinięty w białe prześcieradło, jako żywo przypominające ówczesny wojskowy spadochron.

Mama zazwyczaj robiła u nich zakupy, ale najpierw zgodnie ze zwyczajem próbowała odrobinkę śmietany, potem masła w ozdobnej osełce. Następnie kiwała głową i sięgała po portmonetkę. Najbiedniejsi przychodzili ze wsi na bosaka. Niektórzy dorośli nieśli buty w rękach, by włożyć je dopiero w mieście. Wiejskie dzieciaki zwykle nie miały butów, bo przecież rosły im stopy, a ich rodziców nie było stać, by co rok kupować obuwie.

W centrum miasta mieliśmy wieś

Wracaliśmy więc z dziadkiem, młodzieńcem ze wsi oraz z jego klatką na kołach, pełną gęsi. Ptaszyska uwolnione w ogrodzie, szybko oswoiły się z nowym miejscem i zaczęły zwiedzać okolicę. Tymczasem dziadek rozliczył się z młodym gospodarzem, spojrzał z dumą na nowy nabytek i wrócił do domu. Na korytarzu zaczepił go lokator.

– Ma pan teraz miejskie gęsi – stwierdził z kpiącym uśmiechem. – Może jakaś miejska krówka mogłaby jeszcze spacerować wśród rabatek? – spytał zaczepnie.

Cóż, ci przymusowi lokatorzy byli dla dziadka nieustannym kłopotem. Wybudował przed wojną piętrowy dom, a po kilku latach, już za czasów ludowej władzy, zaczęły obowiązywać normy metrów kwadratowych na obywatela. Dziadek oczywiście miał ich za dużo. Uznano go za takiego kułaka bez ziemi, straszliwie niebezpiecznego dla ustroju.

Żeby więc nie przewróciło mu się w głowie, spisano nadmetrażowe pomieszczenia łącznie z niskim poddaszem. Wkrótce zaczęli pojawiać się ludzie z urzędowymi pismami, na których roiło się od pieczątek. Mieli przydział na mieszkanie w naszym domu. Gdy już wszyscy zajęli należne im lokale, dla nas zostały dwa małe pokoje na parterze. Ten mniejszy z małych dziadek przebudował na kuchnię.

Pojawił się w nim kuchenny piec kaflowy, nawet z piekarnikiem, który w naszych okolicach nazywano duchówką. Byłem małym dzieckiem i ta nazwa wywoływała we mnie oczywiste skojarzenia. Czasem, gdy nikt nie patrzył, otwierałem klapę duchówki, by sprawdzić, czy nie ma w niej ducha. Nie było. Przynajmniej w momencie, gdy zaglądałem…

Tymczasem dziadek spoglądał z zamyśleniem przez okno na gęsi w ogrodzie.

– Trzeba dać im jeść – oświadczył i przejrzał różne kuchenne zakamarki.

Wyjął wszystko, co jego zdaniem mogło wzbudzić apetyt ptaków. Właśnie wtedy mama wróciła z pracy.

– Komuś chyba uciekły gęsi – stwierdziła. – Strasznie dużo biega ich po naszym ogrodzie. Tato, Antoś, widzieliście je? – spytała zmęczonym głosem.

– No jasne! To nasze gąski! Dziadek kupił – oświadczyłem z przejęciem.

W mamę jakby piorun strzelił.

– Co?! – wykrzyknęła.

– W hurcie wychodzi taniej – odezwał się dziadek, który uważał, że zrobił doskonały interes.

Eksperyment ekonomiczny dziadka nie był udany

Mama patrzyła na swojego ojca szeroko otwartymi oczami, wciąż nie dowierzając jego słowom. Wreszcie zorientowała się, że pomysłowy staruszek nie żartuje.

– Trzeba je karmić, muszą gdzieś nocować! – wyliczała zrozpaczona.

– Nocować? – dziadek najwyraźniej nie pomyślał o tym wcześniej, jednak błyskawicznie znalazł rozwiązanie.

– W szopie zrobię im zagrodę! – powiedział z miną genialnego wynalazcy.

Rzeczywiście stała w naszym ogrodzie taka mała, zapomniana konstrukcja budowlana. Raczej szopka niż szopa. Teraz nagle urosła do rangi gęśnika.

– Ale, tato, po co nam tyle gęsi?! – nie ustępowała mama.

– Zjemy je na obiad. Po jednej w każdą niedzielę – stwierdził dziadek.

– Mało mam na głowie? A teraz mi jeszcze ojciec każe mordować gęsi! Mam je skubać z piór i piec co niedziela? Może mi ojciec jakiś motorek zamontuje, żebym się szybciej ruszała? – spytała z sarkazmem. – Przecież nie mam nawet porządnej wanienki do pieczenia gęsi – przypomniała sobie, jakby już zdążyła pogodzić się z faktami. – A o skubaniu zapomnij, tato!

Po kilku tygodniach okazało się, że ten eksperyment ekonomiczny zdecydowanie się nie udał. Koszty paszy niby nie były wysokie, ale już wynajęcie kobiety do skubania odbiło się dotkliwie na dochodach dziadka. Miał skromną emeryturę i najwyraźniej żył ponad stan.
Co prawda, uwolnił się już od nałogu palenia i nie wydawał pieniędzy na papierosy, jednak, niejako dla równowagi, uzależnił się od irysów. Kiedyś lekarz podpowiedział mu, aby żuł coś słodkiego. Łatwiej pozbędzie się odruchu trzymania wargami papierosa. Udało się – przestał palić, za to teraz lwią część głodowej emerytury pochłaniał zakup zapasu cukierków.

Mnie zaś życie pośród gęsi przyniosło kilka mrożących krew w żyłach momentów. Dziadek zawsze przypominał mi, żebym idąc do nich, brał ze sobą jakąś gałązkę, gdyż moja skromna postura na pewno nie wzbudzi w gęsiach respektu. Raz niosłem im jedzenie. Nagle ptaszyska ruszyły na mnie z głośnym sykiem. Moja gałązka została przed domem, byłem bezbronny! Co było robić? W akcie desperacji zamachałem rękami i wrzeszcząc, ruszyłem na pierzastych napastników. Gęsi zawahały się na chwilę, i to wystarczyło, bym mógł uciec. Ucierpiała jedynie moja godność osobista.

Mijały kolejne niedziele i ubywało gęsi. Gdy w końcu wszystkie opuściły ziemski padół, poczułem się osamotniony. Brakowało mi emocji związanych z hodowlą. Dziadek zamówił poduszki z wyskubanego pierza. Wystarczyło tylko na jedną dla niego i jasiek dla mnie. Od tamtej pory, gdy zasypiam, mówię do poduszki:

– No, gąski, miłych snów…

Reklama

Chociaż dziś, z powodu uczulenia, śpię już na innych wynalazkach.

Reklama
Reklama
Reklama