„Dziadek wiedział lepiej, kim zostanę w przyszłości. Nie chciałem mu wierzyć i przypadkiem wpędziłem go do grobu”
„Zawał serca dopadł go w nocy, wcześniej dowiedział się, że nie zamierzam być architektem. Powiedziałem mu to przez telefon, bałem się konfrontacji. Gdybym był przy nim, zdążyłbym wezwać pogotowie, ale stchórzyłem. Nie chciałem patrzeć w twarz starego człowieka, któremu odebrałem nadzieję. Odszedł, bo go zawiodłem”.
- Jan, 29 lat
Jasiek pójdzie w nasze ślady, ale będzie o niebo lepszy. Ma projektowanie we krwi, syn i wnuk architektów, urodził się, żeby tworzyć piękno – mawiał patetycznie dziadek, oglądając moje dziecięce rysunki. Widział w nich pewną kreskę przyszłego projektanta, a nawet artystyczną wizję świata.
Miałem w przyszłości przejąć rodzinną pracownię architektoniczną, wznieść ją na wyżyny i uczynić sławną. Już na starcie obciążył mnie ponad siły przeciętnego człowieka. Nic dziwnego, że dorastając, nagle się zbuntowałem.
– Oczywiście, chciałbym żebyś kontynuował moją pracę, ale nie chodzi o interesy, tylko o ciebie. Masz talent, którego nie wolno ci zmarnować, musisz pójść tą drogą, nie masz innego wyjścia. On upomni się o swoje, będzie chciał wypłynąć na powierzchnię – mówił dziadek.
– Talent? – upewniłem się.
– Szkoda, że tego nie rozumiesz. To ważne wiedzieć, kim się jest. Przeznaczenia nie oszukasz, kiedyś to odkryjesz.
– A więc mam czas – powiedziałem. Chciałem jak najszybciej skończyć niewygodną rozmowę.
– Jeśli nie pójdziesz właściwą drogą, zagmatwasz sobie życie. Martwię się o ciebie – nie odpuszczał dziadek.
– Wieszczysz jak Wernyhora. Zobaczyłeś we mnie następcę Le Corbusiera i uparłeś się przy tej wizji. Nie przeczę, jest kusząca, ale chyba zdajesz sobie sprawę, że nieprawdziwa? – broniłem się.
– Nic jeszcze o sobie nie wiesz – westchnął dziadek. – Powinienem dopilnować, żebyś nie popełnił życiowego błędu.
Nie znał mnie zbyt dobrze, przynajmniej tak wtedy myślałem. Przeżywałem okres fascynacji malarstwem, nie dla mnie było niewolnicze zginanie karku nad kreślarską deską. Wolny duch obijał się o zamknięte okna, pragnąłem swobody. W tajemnicy przed rodziną złożyłem teczkę prac na Akademii Sztuk Pięknych i czekałem na ocenę dopuszczającą do egzaminu wstępnego. Spełniając swoje marzenia, zabiłem dziadka.
Na pogrzebie dziadka nie uroniłem ani jednej łzy
Zawał serca dopadł go w nocy, wcześniej dowiedział się, że nie zamierzam być architektem. Powiedziałem mu to przez telefon, bałem się konfrontacji. Gdybym był przy nim, zdążyłbym wezwać pogotowie, ale stchórzyłem. Nie chciałem patrzeć w twarz starego człowieka, któremu odebrałem nadzieję.
Dziadek był pewny, że będę wielkim architektem, nie wiem skąd czerpał to przekonanie i już nigdy mi tego nie powie. Odszedł, bo go zawiodłem.
Trumna tonęła w kwiatach, kościół był wypełniony po brzegi. Dziadka żegnała rodzina i koledzy architekci. Siedząc w pierwszej ławce, zarezerwowanej dla najbliższych, nie widziałem morza głów, lecz czułem obecność tych ludzi. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak bardzo był poważany w środowisku. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, dla mnie był zwyczajnym dziadkiem, miałem go na co dzień, znałem jego drobne przyzwyczajenia i śmiesznostki. Wiedziałem oczywiście, że prowadził własną pracownię, był autorem kilku znanych projektów, raz nawet dostał nagrodę, ale nikt nie jest prorokiem dla własnej rodziny. Nie doceniałem go, dopiero w kościele zrozumiałem, że był kimś. Wierzył, że zostanę jego następcą. Serce mi się ścisnęło.
„Wybacz dziadku – pomyślałem. – Pomyliłeś się co do mnie, nie potrafię iść w twoje ślady”.
Przygniatały mnie wyrzuty sumienia. Byłem winny śmierci dziadka, zrujnowałem jego marzenia. Nie mogło być gorzej. Mimo to czułem, że mam prawo wybrać swój los i studiować malarstwo, nawet jeśli jest to nie po myśli bliskich. „Tak, ale mimowolne stałeś się przyczyną tragedii. Dalej chcesz w to brnąć?” – szeptał mi w głowie niechciany głos.
Na pogrzebie nie uroniłem ani jednej łzy. Nie słyszałem ani jednego słowa z mowy pożegnalnej, którą wygłosił znany projektant. Patrzyłem na ukwieconą trumnę i biłem się z myślami, starając się wybielić, zmniejszyć przygniatające mnie brzemię winy. Rozmawiałem z dziadkiem, chcąc, choć to było niemożliwe, uzyskać przebaczenie i akceptację.
Kilka dni po pogrzebie wybrałem się na cmentarz. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca, coś mnie ciągnęło na grób dziadka. Nie byłem w porządku wobec niego, chciałem w spokoju o tym pomyśleć.
Uprzątnąłem wypalone znicze, zapaliłem nowy. Stojąc samotnie nad pokrytą wieńcami mogiłą uświadomiłem sobie, że za nim tęsknię. Brakowało mi naszych rozmów, a nawet kłótni. Chciałem znów usłyszeć jego głos, poczuć obecność, być pewnym, że mogę robić co chcę, bo on gdzieś tam jest i zawsze wyciągnie mnie z tarapatów, w które czasem niefrasobliwie się pakowałem. To była nasza tajemnica, dziadek nigdy nie doniósł na mnie rodzicom, miałem do niego bezwzględne zaufanie. Ale uświadomiłem to sobie dopiero wtedy, gdy odszedł. Za późno.
Otarłem rękawem mokre policzki, byłem sam, nie musiałem wstydzić się łez. Wielkie, ciepłe krople spadły na aleję żłobiąc mokre, okrągłe ślady w suchej ziemi.
Rozejrzałem się nieprzytomnie. Po bezchmurnym niebie nie zostało nawet wspomnienie. Ciemne burzowe chmury kłębiły się złowróżbnie, niosąc ulewę, która właśnie zaczynała bić w ziemię. Oślepiająca błyskawica rozdarła niebo i nastała cisza. Zacząłem odruchowo liczyć, chcąc ocenić, jak daleko uderzył grom. Raz, dwa, trzy… Huk był taki, że skuliłem się w sobie. Stare drzewa wyginały się na wietrze, który pojawił się nie wiadomo skąd. A ja tkwiłem w samym środku tego bałaganu.
Zacząłem biec do bramy, ścigając się z gniewem żywiołów. Gwałtowna burza, połączona z oberwaniem chmury, zamieniła cmentarne alejki w rwące strumienie. Ślizgałem się po błocie, brnąłem po kostki w brudnej wodzie. Bałem się jak cholera. Pioruny biły raz za razem, a ja byłem doskonałym celem. Biegłem, w dodatku pod wysokimi drzewami. Czegóż trzeba więcej?
Dotarłem do głównej, asfaltowej alei. Tu nie było o wiele bezpieczniej, deszczowa woda płynęła wartkim strumieniem, ale przynajmniej nie było błota. Pobiegłem jeszcze szybciej, zastanawiając się, gdzie podziali się ludzie odwiedzający groby. Czy tylko ja nie zdążyłem w porę uciec przed burzą?
Burza, która przegoniła mnie z cmentarza, osłabła…
Kolejny grom uderzył tak blisko, że światło błyskawicy zlało się z hukiem w jedno.
– Umarli się gniewają! – usłyszałem poprzez szum deszczu.
Pod drzewem stał jegomość wyglądający na odrobinę szalonego. Minąłem go, ale przyzwoitość kazała mi wrócić. Nie zostawię czubka na pastwę losu! Grom w niego strzeli i będę miał kolejną śmierć na sumieniu.
– Chodź pan, to nie miejsce na postój – pociągnąłem go w kierunku bramy. Tam była ruchliwa ulica, ludzie, sklepy. Można było się schronić.
– Jestem wieszczem. Jak Wernyhora! – gość zabrał się ze mną, nie przestając gadać co mu ślina na język przyniosła.
Przypomniałem sobie ostatnią rozmowę z dziadkiem.
– Co powiedziałeś? – stanąłem, nie bacząc na pioruny.
– Że się gniewają? Umarli? – szalony człowiek posłusznie próbował sobie przypomnieć swoje wcześniejsze słowa.
Zrobiło mi się wstyd, że go dręczę. Burza, która przegoniła mnie z cmentarza, osłabła. Krople deszczu szumiały teraz przyjaźnie na liściach, brama była już niedaleko.
– Idź właściwą drogą, przyjacielu – szaleniec potrząsnął uroczyście moją dłonią i skręcił w boczną alejkę.
Jego słowa zabrzmiały co najmniej dziwnie. Burza i ten wieszczący wariat.
– Dziadku? – spytałem cicho – To ty? Potrząsnąłem głową. To ta niespodziewana burza, pioruny bijące wśród grobów i dziwne słowa człowieka o splątanych myślach. Dopatrywałem się drugiego dna, bo chciałem, żeby dziadek był przy mnie.
Pewnie dlatego następnego ranka wybrałem się na nostalgiczny spacer naszą trasą. Dawno tędy nie szedłem. Dziadek zabierał mnie, kiedy byłem dzieckiem, na odkrywcze wyprawy, pokazywał zabytki i nowe budynki interesująco wkomponowane w otoczenie. Tłumaczył, na czym polega złota proporcja, kształtował mój gust. Mieliśmy swoje ulubione miejsce u podnóża wysokiej skarpy, z której wyrastał klasycystyczny pałacyk, surowy w swojej prostocie, a mimo to piękny. Usiadłem i wyjąłem szkicownik, z którym nigdy się nie rozstawałem. Rysując, potrafię lepiej zebrać myśli, chciałem dojść ze sobą do ładu.
Zacząłem przenosić na papier znajomy widok, robiłem to dziesiątki razy, ale nigdy nie czułem nagłego mrowienia w palcach, połączonego z motylami w brzuchu. Jakbym się nagle zakochał. Przełożyłem kartkę i zacząłem od początku. Wizja była ulotna, śpieszyłem się, żeby ją utrwalić. Wiedziałem, jak ma wyglądać budynek na tej skarpie. Lekkie linie, elewacja z refleksyjnego szkła. Będzie unosił się nad ulicą, odbijając korony parkowych drzew.
– Super rysunek! Chyba nie z natury? Bo na skarpie jest pałac – podskoczyłem wybity z transu. Za mną stały dwie dziewczyny, przyglądając się, jak tworzę.
– To moja wizja. Tak mnie jakoś naszło – wzruszyłem ramionami.
– Jesteś na architekturze? – spytała domyślnie blondynka.
Wkurzyłem się. Architektura i architektura! Jakby nie było nic innego. – Na ASP – pochwaliłem się na wyrost.
– Też fajnie – zapewniły mnie dziewczyny.
– Wierzycie w przeznaczenie? – spytałem ni w pięć, ni w dziewięć.
Zachichotały.
– Chętnie byśmy wierzyły, ale mamy już chłopaków.
– Nie o to mi chodzi, poważnie pytam – ruchem ręki odgoniłem nieporozumienie.
– Przeznaczenie? – zastanowiła się blondynka – Czyli, że nasz los jest zapisany i nie możemy go zmienić?
– Coś w tym stylu – zgodziłem się.
– Uważam, że nie ma czegoś takiego, ale wierzę w efekt domina, czyli splot nakładających się na siebie przypadków, które ostatecznie doprowadzają do finału.
– Który potrafimy przewidzieć?
– Niekoniecznie. Czasem los podejmuje za nas decyzję.
– I nie mamy na to wpływu?
– Chyba nie.
– Nie spotkałem się jeszcze z czymś takim.
Wypowiedziałem te słowa w złą godzinę. Już niebawem miałem się przekonać, na czym polega efekt domina.
Pierwszy etap egzaminu na ASP polega na przeglądzie prac plastycznych. Miałem je omówić w ciekawy sposób, zwrócić uwagę komisji na przesłanie, zainteresować artystyczną osobowością.
Byłbym to wszystko zrobił, gdyby udało mi się dotrzeć na czas. Pierwsza kostka domina upadła, odcinając dopływ wody. Stałem w łazience jak głupi, wpatrując się z niedowierzaniem w bulgoczący głucho kran, z którego nie leciało nic. Ani ciepła, ani zimna woda. Ani kropli. Nie poddałem się. Zużyłem dwie butelki mineralnej, podkradłem ojcu elektryczną maszynkę do golenia i byłem gotów. Mycie zajęło mi więcej czasu niż zwykle, ale udało mi się wybiec z domu o właściwej godzinie. Za dziesięć minut powinien przyjechać mój autobus. Na przystanku podejrzanie kłębił się tłum. Nabrałem złych przeczuć.
– Co jest? – zaczepiłem chłopaka w moim wieku.
– Na rondzie pękła rura wodociągowa. Prawdziwy potop, samochody ugrzęzły, blokują przejazd. Zamknęli ulicę. Pół godziny tu stoję, żaden autobus przez ten czas nie przyjechał.
Wybrałem numer korporacji taksówkowej. Raz się żyje, wyjątkowa sytuacja usprawiedliwiała taką ekstrawagancję.
– Taksówka może przyjechać najwcześniej za czterdzieści minut – poinformowała beznamiętnym głosem dyspozytorka.
– Pani chyba żartuje, spóźnię się na ważny egzamin! – zacząłem niemal na nią krzyczeć.
– Nic na to nie poradzę, wszystkie wozy są zajęte, na mieście jest awaria.
Przez całą drogę na egzamin biegłem. Byłem zlany potem
Rozłączyłem się, bo zobaczyłem nadjeżdżający autobus. Nie tylko ja. W tłum czekający na przystanku wstąpiło nowe życie. Używając łokci przedarłem się na czoło falującej nerwowo ludzkiej ciżby. Jak już mówiłem, sytuacja usprawiedliwiała takie zachowanie. Autobus zatrzymał się, drzwi otworzyły się, ukazując zapchane pasażerami wnętrze, po czym zamknęły, nie dając nam szans na szturm. Przeciążony wóz ruszył powoli w dalszą drogę, wypuszczając ma zgromadzonych na przystanku desperatów obłoki czarnych spalin. Właśnie upadła druga kostka domina…
Rozważałem nerwowo podróż rowerem, gdy nagle zwietrzyłem swoją szansę. Chłopakowi, z którym wcześniej rozmawiałem, udało się zatrzymać samochód. Rozmawiał teraz z kierowcą. Podbiegłem do nich. Nie pamiętam jakich słów użyłem, ale na pewno błagałem o podwiezienie. Obaj z chłopakiem z przystanku wpakowaliśmy się do wnętrza pojazdu, kierowca o miękkim sercu obiecał nas podwieźć.
– Jakoś pechowo ten egzamin się panu zaczyna – zagaił, włączając się do ruchu. – Ale niech się pan nie martwi, pierwsze koty za płoty, potem będzie lepiej.
O, cholera!
– Co się stało?- zaniepokoiłem się ponownie.
– Nie widzi pan? Korek jak diabli. Postoimy tu trochę. Cały ruch z ronda poszedł tędy, dlatego taki tłok.
Spojrzałem nerwowo na zegarek. Wskazówki nieubłaganie posuwały się naprzód. Trzecia kostka domina upadła. Już wiedziałem, że pociągnie za sobą następne.
– Mogę to odkręcić, tylko muszę się postarać – pomyślałem, zdecydowany walczyć do końca.
Na egzamin dotarłem na piechotę. Biegłem całą drogę, więc byłem zlany potem, ale zdeterminowany. Dowiedziałem się jednak, że wszystko na nic. Spóźnienia kandydatów nie były przewidziane.
Pomyślałem, że to znak. Czego bym nie zrobił, i tak nie uniknę przeznaczenia lub efektu domina, jak kto woli. W tym momencie wszystkie kostki wskoczyły na swoje miejsca, układając się w długi, pasujący do siebie szereg.
Zdałem na architekturę. Na trzecim roku, wspólnie z ojcem, zaprojektowałem naprawdę wystrzałowy budynek. Ja dałem wizję, tata resztę. Ciągle mam wiele wątpliwości, architektura to nie tylko wygląd, ale mnóstwo żmudnych szczegółów, które jako główny projektant będę musiał dopiąć. Czy to ogarnę? Jedno jest pewne, dziadek miał rację. Właśnie to powinienem robić, czuję to w końcach palców. Aż boję się pomyśleć, co by było, gdyby tamtego dnia nie zabrakło wody w kranie.