„Działka była moją oazą spokoju. W tym roku sąsiadki dały mi do wiwatu i więc szybko usadziłam je 1 zdaniem”
„Odwróciłam się i poszłam dalej, ale w środku gotowało się we mnie. Może i zabrzmiałam jak zazdrosna jędza, ale przecież to ja pierwsza to zrobiłam. Wróciłam na swoją działkę i usiadłam na ławce, patrząc na swoje królestwo. I nagle przestało mnie cieszyć”.

- Redakcja
Działka to moje miejsce na ziemi. Mój azyl. Kawałek świata, który sobie stworzyłam. Co rano, zanim jeszcze słońce zdąży porządnie wyjrzeć zza drzew, już stałam z konewką w ręku, zaglądam na rabaty, sprawdzam, co się zmieniło przez noc. Kwiaty do mnie mówią. Może to brzmi jak szaleństwo, ale kto nie kochał prawdziwie roślin, ten nie zrozumie.
W moim ogrodzie nie ma miejsca na przypadek – wszystko rośnie tam, gdzie powinno. Kolory współgrają, wysokości są wyważone. I nawet wiatr jakby cichł, gdy przechodzi przez moje pergole z powojnikami. Sąsiedzi patrzą z uznaniem. A niektórzy… z zazdrością.
– Ty to chyba masz pomoc ogrodnika, co? Tak perfekcyjnie wszystko wygląda – powiedziała któregoś razu Zosia z trzeciej alejki, z tym swoim ironicznym uśmieszkiem.
– A gdzie tam, wszystko własnymi rękami – odpowiedziałam, choć aż mnie świerzbiło, żeby coś jej odburknąć.
Bo to nie pierwszy raz. Zosia zawsze musi coś dodać, żeby człowiek poczuł się niepewnie. A to, że moje dalie jak z wystawy, a to, że aż za równo skoszone. Jakby to był zarzut. Ale niech gadają. Ja wiedziałam, ile tu pracy. Ile potu. I ile radości. To moje królestwo. I nie zamierzałam się nim z nikim dzielić.
Gotowało się we mnie
Najpierw zauważyłam to u Haliny. Przechodziłam jak zwykle rano koło jej działki, kiedy coś mnie tknęło. Kolory. Układ rabat. Znajome rozstawienie aksamitek na brzegu i wyższych floksów z tyłu. Zatrzymałam się na chwilę, nie dowierzając. Przecież to była moja koncepcja. Moje zestawienie. Przez ostatnie lata testowałam różne układy, aż wreszcie znalazłam ten idealny. A teraz patrzyłam na kopię – toporną, nieco nieudolną, ale wyraźnie inspirowaną moim ogrodem.
– Widzę, że posadziłaś floksy – powiedziałam spokojnie, choć coś mi zgrzytnęło w środku.
– A co? Masz na nie patent? – odpowiedziała z ironicznym uśmiechem, nie przerywając podlewania.
– Nie, ale ludzie mogliby pomyśleć, że brakuje ci pomysłów – rzuciłam chłodno.
Chwila ciszy. Halina spojrzała na mnie spod zmrużonych powiek.
– A może po prostu mi się podobają? To źle, że się inspiruję?
Nie odpowiedziałam. Odwróciłam się i poszłam dalej, ale w środku się we mnie gotowało. Może i zabrzmiałam jak zazdrosna jędza, ale przecież to ja pierwsza to zrobiłam. Od tamtej pory zaczęłam patrzeć uważniej. Zosia zaczęła sadzić lawendę w takich samych rządkach jak moje. Krystyna zaczęła eksperymentować z hortensjami bukietowymi. A każda z nich mówiła potem, że to „przypadek”, że „wszystkie tak robią”. Tylko że wszystkie robiły tak dopiero po mnie.
Zostałam upokorzona
Nowa pojawiła się nagle. Małgorzata. Albo Gosia, jak sama się przedstawiła. Miała może czterdzieści parę lat, długie paznokcie w kolorze jarzębiny i nowiutki sprzęt ogrodniczy jak z katalogu. Niby miła, niby uprzejma, ale już od pierwszego dnia coś mi w niej nie pasowało. Chodziła, podpatrywała, robiła zdjęcia. Z początku myślałam, że się po prostu uczy – w końcu nowicjuszka. Ale kiedy tydzień później zaczęła urządzać rabaty według identycznego wzoru jak mój, poczułam, że coś się we mnie zaciska. Najpierw pergola – identyczna jak moja, tylko w kolorze malinowym. Potem rabata z szałwii, lawendy i werbeny – kopia w kopię. A potem… szpaler bukszpanowy. Mój znak rozpoznawczy.
– Cześć Irenko, nie gniewaj się, ale podpatruję u ciebie – uśmiechnęła się pewnego dnia Małgorzata. – Masz świetny gust, a ja jeszcze raczkuję.
Zdusiłam uśmiech.
– Nie gniewam się – skłamałam. – To miłe, że ci się podoba.
Ale nie było mi miło. Wcale. Bo kiedy sąsiadki zaczęły przechodzić i chwalić „nową”, coś we mnie pękło.
– Jak pięknie to wszystko zaplanowałaś, Małgosiu. Nawet lepiej niż Irenka – rzuciła Zosia.
Wróciłam na swoją działkę i usiadłam na ławce, patrząc na swoje królestwo. I nagle przestało mnie cieszyć. Bo czułam się jak tło. Jak plansza do kopiowania.
– Nie będę już sadzić nic nowego – powiedziałam Wandzie, mojej jedynej przyjaciółce na działkach.
– Ale przecież kochasz ten ogród!
– Już nie. On przestał być mój.
A potem tylko cisza i stuk konewki, której nawet nie chciało mi się już podnieść.
Już nie czułam się osaczona
Nie pojawiłam się na działkach przez tydzień. Pierwszy raz od dwudziestu lat. Wanda codziennie do mnie dzwoniła, ale mówiłam, że jestem chora, że noga, że gorączka. Tak naprawdę bolało mnie coś zupełnie innego – poczucie straty. Kiedy w końcu wyszłam do skrzynki po listy, zobaczyłam je – stały przed moją furtką. Halina, Zosia, nawet Małgorzata. Z bukietem tulipanów.
– Możemy chwilę? – zapytała Halina, wyraźnie speszona.
Otworzyłam furtkę z ociąganiem. Weszły powoli, jakby bały się, że ich pogonię motyką.
– Co się stało? – zaczęła Zosia. – Nie przychodzisz, nie podlewasz. Twoje róże zaczynają więdnąć...
– Niech więdną – burknęłam. – Już mnie nie interesuje, kto tym razem je posadzi u siebie.
– Irena… – wtrąciła Małgorzata, niespodziewanie cicho. – Może, zamiast się złościć, zrobimy coś razem? Konkurs, wspólne sadzenie?
Spojrzałam na nią jak na wariatkę.
– A po co?
– Bo my naprawdę cię podziwiamy – odpowiedziała Zosia. – Może nauczysz nas czegoś?
Zaskoczyło mnie to. Zwykle czułam się osaczona, teraz... pierwszy raz poczułam, że ktoś chce czegoś więcej niż kopiować. Patrzyłam na nie, niepewna. Były szczerze zakłopotane, ale też... autentycznie przejęte tą całą sytuacją.
– Zastanowię się – powiedziałam cicho.
A potem zrobiłam coś, czego nie planowałam: otworzyłam furtkę szerzej i zaprosiłam je na herbatę.
Byłam szczęśliwa
Nie wiem, jak to się stało, ale następnego dnia wróciłam na działkę z sekatorem w ręku i nową energią. Wanda pierwsza mnie przywitała, a zaraz za nią przyszły Halina, Zosia i Małgorzata. Przyniosły sadzonki. I ciasto drożdżowe. Jakby to było coś więcej niż zwykłe ogrodowe spotkanie – jakby to miało być coś wspólnego.
– Te begonie najlepiej wyglądają w kontraście z ciemnymi liśćmi – zaproponowałam, pokazując miejsce przy ścieżce.
– Zawsze mówiłam, że masz oko – powiedziała Zosia z uśmiechem. – Ale teraz już wiem dlaczego.
Halina spojrzała na mnie uważnie.
– Bo ty nie sadzisz kwiatów. Ty je układasz jak obrazy.
Poczułam, jak ciepło rozlewa mi się po plecach. Takiego komplementu nigdy wcześniej nie usłyszałam.
Pracowałyśmy razem przez kilka godzin. Sypałyśmy ziemię, przesadzałyśmy, planowałyśmy, śmiałyśmy się z tego, jak Małgorzata nie odróżnia bratków od petunii. Nawet Wanda, która zwykle tylko patrzyła z boku, teraz sadziła kwiaty z taką precyzją, jakby od tego zależał los świata. Wieczorem usiadłyśmy przy moim stoliku, w cieniu bzu. Parzyłam miętę z własnego ogródka i patrzyłam na kobiety, które jeszcze niedawno wydawały mi się rywalkami. Teraz były towarzyszkami. Moimi uczennicami – ale i przyjaciółkami.
– To jak? Organizujemy ten konkurs? – zapytała Halina, z zapałem mieszając w termosie.
– Organizujemy – odpowiedziałam.
I po raz pierwszy od tygodni poczułam radość. Może nie taką jak kiedyś – samotną i dumną – ale nową, ciepłą, dzieloną.
Zakręciło mi się w głowie
Konkurs na najpiękniejszą działkę przyciągnął tłumy. Działkowcy, ich rodziny, dzieci, nawet ktoś z lokalnej gazety. Były kolorowe girlandy, domowe wypieki, a każda z nas pokazała coś wyjątkowego. Mój ogród – odświeżony, żywszy niż kiedykolwiek – błyszczał w popołudniowym słońcu. Ale to nie ja stanęłam na podium. Wygrała Małgorzata. Jej działka była pełna życia, pomysłowa, trochę chaotyczna, ale szczera. Ludzie to wyczuli. Sędziowie chwalili „świeżość podejścia” i „kreatywność w układzie roślin”. Stałam z boku, klaszcząc jak wszyscy. A potem coś mnie tknęło. Obok mnie stała Zosia, która szepnęła z uśmiechem:
– Bez ciebie żadna z nas by tego nie zrobiła.
Zakręciło mi się w głowie. Przez moment czułam ukłucie zazdrości, odruchowy żal. Ale zaraz potem przyszło coś innego. Duma. Małgorzata podeszła do mnie chwilę później.
– To twój sukces – powiedziała cicho. – Gdyby nie ty, dalej sadziłabym wszystko na oślep.
Spojrzałam na nią, a potem na mój ogród. I poczułam spokój. Nie muszę być najlepsza, by czuć się wyjątkowa. Moje miejsce tu nie znikło. Zmieniło się – ale może na lepsze. I choć nie miałam medalu ani dyplomu, wiedziałam jedno: tego dnia odzyskałam swój ogród. I coś jeszcze – ludzi.
Irena, 52 lata
Czytaj także:
- „Synowa lata na hybrydy, a mój syn robi w domu za kelnera i sprzątacza. Kpina, a nie prawdziwa rodzina”
- „Przez to 1 zdanie odwołałam ślub, a potem nie mogłam przestać płakać. Michał był takim samym draniem jak mój ojciec”
- „Kobieta po emeryturze ma być już tylko nudną babcią. A ja wolę pilates i sanatorium od zmieniania pieluch”