„Dzieci czekają aż wyciągnę nogi, bo chcą mojej kasy. Pazernym nierobom zrzednie mina, gdy dostaną to, na co zasłużyli”
„Nie wiem, co bolało bardziej – to, że mówili do mnie z takim udawanym ciepłem, czy to, że ledwo umarła ich matka, a oni już zaczęli kręcić się wokół mojego testamentu. Patrzyli na mnie nie jak na ojca, tylko jak na chodzący skarbiec. A przecież nie byli wychowywani w pogoni za pieniędzmi”.

- Redakcja
Moje dzieci zawsze zakładały, że po mojej śmierci zostanie im góra pieniędzy. Bo skoro dom stoi, samochód pod wiatą nie najgorszy, a lodówka pełna, to znaczy, że stary ma się dobrze. Żadne z nich nie zapytało, jak się czuję, czy radzę sobie samotnie od śmierci Heleny. Najważniejsze, bym nie zachorował za wcześnie i nie „przepalił” majątku na leki. Od jakiegoś czasu przyłapuję się na myśli, że nie chcę zostawić im nic. Bo chciwości nie da się nakarmić. A oni się zdziwią, gdy ja oddam ducha. Bo żadnej kupy siana nie będzie.
Byli przy mnie z wyrachowania
– Tato, ty się tylko nie martw, jakby coś się działo, to przecież my się tobą zajmiemy – powiedziała Dorota, głaszcząc mnie po ramieniu, jakbym był zniedołężniałym staruszkiem, a nie całkiem sprawnym siedemdziesięciolatkiem.
– Oczywiście, tato – dodał jej młodszy brat Artur. – My wiemy, że masz wszystko zapisane, ale jakby co, to pomożemy. Ty tylko trzymaj się jak najdłużej.
Nie wiem, co bolało bardziej – to, że mówili do mnie z takim udawanym ciepłem, czy to, że ledwo umarła ich matka, a oni już zaczęli kręcić się wokół mojego testamentu. Patrzyli na mnie nie jak na ojca, tylko jak na chodzący skarbiec. A przecież nie byli wychowywani w pogoni za pieniędzmi. Helena pilnowała, żeby nie byli zachłanni. Ale jej już nie ma. I chyba razem z nią umarła jakaś cząstka ich przyzwoitości. Nie zliczę, ile razy Dorota zaglądała do mnie „zupę przynieść” i mimochodem rzucała:
– Tato, a może już czas pomyśleć, żeby to wszystko uporządkować? Bo potem to tylko kłótnie i nieporozumienia…
Uśmiechałem się krzywo i kiwałem głową, choć we mnie już wtedy coś się gotowało. Bo przecież miałem to wszystko zapisane, tylko nie tak, jak oni myśleli. I coraz częściej łapałem się na tym, że złośliwie cieszę się na dzień, kiedy zrozumieją, że wcale nie zostawiłem im żadnej fortuny. Bo żadne z nich nie było przy mnie z potrzeby serca. Tylko z wyrachowania.
Coś we mnie dojrzewało
Najbardziej mnie rozbawiło, kiedy Dorota powiedziała mi prosto w oczy, że już odkłada na edukację swoich dzieci, „bo dziadek pewnie coś dorzuci, jak zwykle”. Jak zwykle? A kiedy to ja niby dorzucałem? Jak potrzebowali, to pomogłem – owszem. Ale nigdy nie obiecywałem, że będę ich sponsorem do końca życia. A ona mówiła o tym tak, jakby to było jej prawo. Jakby miała abonament na moją emeryturę.
– Dziadku, mama mówi, że jak umrzesz, to my z Kubą dostaniemy po kawalerce – wypaliła kiedyś bez żenady moja wnuczka Ola. Miała dwanaście lat. Dziecko! A już ma wdrukowane, że dziadek to inwestycja.
Spojrzałem wtedy na nią i nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać.
– A jak umrę wcześniej, to co? – zapytałem.
– To trudno – wzruszyła ramionami. – Ale mama mówi, że ty jesteś twardy i jeszcze długo pociągniesz.
Wtedy poczułem się nie jak człowiek, tylko jak ubezpieczenie na życie. Jak worek złotówek z datą ważności. Nie ich ojciec, nie dziadek. Portfel z oczami. Artur był może mniej bezczelny, ale bardziej wyrachowany. Raz zapytał mnie, czy nie chciałbym „przepisać domu jeszcze za życia, żeby uniknąć papierologii”. Papierologii? To był dom, który budowałem własnymi rękami. Każda cegła była po godzinach pracy. A on mówił o nim jak o nieruchomości na sprzedaż. Od tamtej pory coś we mnie dojrzewało. Nie wiem, czy to gniew, czy rozczarowanie. Ale wiedziałem jedno – nie dostaną tego, czego się spodziewają.
Zrobiło mi się niedobrze
Od kiedy zostałem wdowcem, dzieci zaczęły mnie częściej odwiedzać. Niby troska, ale ja dobrze wiem, co ich przyciągało. Nie chodziło o samotność ojca. Chodziło o lodówkę, w której wciąż coś było, o dom, który wciąż stał bez kredytu. I o to, żeby od czasu do czasu rzucić hasło o przyszłości.
– Tato, a może byśmy zrobili rodzinny obiad w niedzielę? – zaproponowała Dorota. – Tak po prostu, żeby wszyscy razem usiedli.
Ucieszyłem się. Naprawdę. Przez chwilę poczułem, że może to jeszcze o coś chodzi. Może jednak rodzina. Ale już przy deserze zaczęły się pytania.
– A co ty, tato, planujesz z działką za lasem? – rzucił niby niedbale Artur, żując sernik. – Bo teraz ziemia w cenie, a mógłbyś jeszcze za życia jakoś rozporządzić.
Spojrzałem na niego spod oka, ale udawałem spokój.
– A co ci do tego?
– Nie no, tylko mówię, że jakbyś potrzebował pomocy z papierami, to znam notariusza.
Dorota oczywiście przyklasnęła.
– I tak lepiej wszystko poukładać zawczasu, żeby potem nie było, że sąsiad coś sobie uzurpuje...
Zrobiło mi się niedobrze. Po moim własnym domu chodzili jak po mapie skarbów. Zamiast pytać, co u mnie, pytali, co ze mną będzie. I z moim majątkiem.
Zacząłem się wtedy bawić łyżeczką i powiedziałem:
– Wiecie, że najwięcej testamentów przepisywanych jest po takich rodzinnych obiadkach?
Zamilkli. Ale nie dlatego, że zrozumieli. Po prostu liczyli, co mogłem mieć na myśli.
Mieli serca pełne chciwości
Nie chodziło mi nawet o te pieniądze, o dom, działki czy oszczędności. Chodziło o to, że nikt z nich nie był ciekawy, kim jestem bez mamy. Nikt nie zapytał, czy jeszcze gdzieś wychodzę, czy mam z kim porozmawiać, czy nie boję się, że któregoś dnia zasnę i już nie wstanę. Interesowało ich tylko, kto po mnie przyjdzie z kluczem w ręku i otworzy drzwi do przyszłości, którą już sobie rozpisali na raty.
– Może zapiszesz nam chociaż samochód – powiedziała Dorota, gdy raz wracałem z przychodni. – Bo szkoda, żeby później się jacyś sąsiedzi upominali. Wiesz, jacy ludzie są…
– Czy ty mnie właśnie pogrzebałaś, zanim dojechałem do domu? – zapytałem z uśmiechem, który bardziej przypominał grymas.
– Oj, nie przesadzaj. Tylko myślę rozsądnie. Ty zawsze byłeś praktyczny.
Praktyczny. Tak. Tyle że ja ich wychowywałem nie na księgowych, tylko na ludzi. A wyszło fatalnie. Artur próbował z innej strony. Przyniósł mi raz zakupy, mimo że go nie prosiłem. Sam jechał z drugiego końca miasta.
– Coś ci trzeba? Mogę ci zorganizować prywatnego lekarza – zaoferował, zbyt szybko dodając: – Oczywiście, jeśli mnie stać.
– Stać cię – odparłem krótko.
Mógł się oburzyć, ale milczał. Bo dobrze wiedział, że to była jego inwestycja. Jakby każdy gest miał się kiedyś zwrócić. Z procentem. Chciwość to nie tylko pieniądze. To też brak zainteresowania człowiekiem, jeśli nie da się go spieniężyć.
Umrę spokojnie, bez złudzeń
Nie robiłem tego z zemsty. Ani z bólu. Tylko z chłodnego, trzeźwego poczucia sprawiedliwości. Usiadłem któregoś dnia przy kuchennym stole, wyjąłem kartkę, długopis i testament, który kiedyś spisałem. Otworzyłem go, przeczytałem dokładnie każde słowo. I wiedziałem, że nic z tego już nie ma sensu. Skreśliłem nazwiska dzieci. Ich dzieci też. Przepisałem wszystko na fundację hospicyjną. Nie dlatego, że chcę się zapisać w historii. Ale dlatego, że wiem, jak bardzo ci ludzie potrzebują pomocy. I jak bardzo moje dzieci nie potrzebują niczego poza kolejnym przelewem.
Nie zostawiłem im nic, co mogliby sprzedać, rozliczyć albo podzielić. Zostawiłem za to stare albumy ze zdjęciami, pudełko z listami do mamy i jedną kasetę VHS z ich dzieciństwem. Może kiedyś to obejrzą i poczują coś więcej niż zawód. Czasem, gdy idę spać, myślę, jak to będzie. Czy usiądą w salonie, otworzą butelkę wina i będą rozmawiać o tym, co zrobiłem? Czy będą się kłócić? Czy choć jedno z nich zapyta: „dlaczego”? W testamencie dopisałem jedno zdanie na końcu: „Dzieci moje, jeśli czytacie to z żalem, to znaczy, że nie zrozumieliście, czego wam naprawdę brakowało”. Nie wiem, czy przeczytają. Nie wiem, czy dotrze. Ale ja umrę spokojnie. Bez złudzeń.
Zrobiłem to, co należało
Pewnego popołudnia, kiedy słońce wpadało przez firankę tak samo jak zawsze, usiadłem na werandzie z herbatą i patrzyłem, jak liście spadają z jabłoni. Cisza była inna niż kiedyś. Kiedyś bolała, teraz była mi bliska. I pomyślałem, że tak właśnie chciałbym odejść. Bez wrzasków, bez bijatyki o spadek, bez oddechu syna na karku i telefonu córki co drugi dzień z pytaniem: „Jak się czujesz?”. A potem, bez czekania na odpowiedź. Wyobrażam sobie dzień mojego pogrzebu. Pewnie Dorota przyjdzie w czerni, z miną pełną łez, ale nie bólu. Raczej zawodu. Artur będzie stał z tyłu, nerwowo sprawdzając godzinę. Może już będą po lekturze testamentu. Może jeszcze nie. Może liczą, że to żart. Że to tylko wstęp do większego planu.
Ale plan był prosty: nie nagradzać chciwości. Nie dokładać drewna do ogniska, które nigdy nie grzeje – tylko pali. Oddam wszystko komuś, kto nie czekał, nie prosił, nie błagał. A kto – być może – zrobi z tego coś więcej niż nowe płytki w łazience albo apartament w Hiszpanii. Bo dzieci, które patrzą na ojca jak na bankomat, nie powinny dziedziczyć po nim nic. Nawet numeru konta. Zachowałem dla siebie jedną rzecz – zdjęcie Heleny z naszego pierwszego wspólnego lata. Schowałem je do kieszeni marynarki, tej, w której mnie pochowają. Żeby choć ona poszła ze mną tam, gdzie dzieci już nie sięgną.
Edward, 70 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Żona woli spać z synkiem, a mnie traktuje jak zbędny mebel. Nie będę żył w białym małżeństwie, bo sobie coś ubzdurała”
- „Mieszkam z teściową pod jednym dachem i mam ochotę uciec. Perfekcyjna pani domu codziennie robi mi test białej rękawiczki”
- „Chciałam wygarnąć ojcu za to, co mi zrobił przed laty. Zamiast ostrej awantury na jego ślubie, odegrałam łzawy dramat”