„Dzieci kochały mnie tylko, gdy listonosz przynosił emeryturę. Choroba pokazała mi, że mogę liczyć tylko na siebie”
„Teraz moje życie koncentrowało się wokół wizyt dzieci. Z utęsknieniem czekałam na dzwonek do drzwi, głos córki lub syna, głośne śmiechy wnuków przekraczających próg. Jednak ich odwiedziny stawały się coraz rzadsze”.

Urodziłam i wychowałam córkę oraz syna. Mój mąż odszedł po długiej walce z chorobą, kiedy nasze dzieci były jeszcze malutkie. Przypominam sobie te dni i zastanawiam się, jak radziłam sobie z tym wszystkim. Wstawałam przed piątą rano. Najpierw przygotowywałam śniadanie dla Kasi i Marka i odprowadzałam ich do szkoły. Później śpieszyłam się do pracy.
Po południu biegałam od sklepu do sklepu, aby kupić coś do jedzenia, ponieważ wtedy żyliśmy w naprawdę trudnych czasach. Na sklepowych regałach zazwyczaj można było znaleźć jedynie ocet, kiszone ogórki i konserwowany groszek w puszkach. Czy pamiętacie te piramidy ustawiane przez ekspedientki z puszek? Pozostałe produkty dostępne były na kartki lub "spod lady".
Byłam zadowolona, gdy udawało mi się upolować kawałeczek szynki czy kilka kości do zupy... Z moim łupem pędziłam do domu, gotowałam posiłki, zmywałam. Później pomagałam dzieciom z odrabianiem zadań, rozmawiałam z nimi. Kiedy wreszcie kłady się do łóżek, prasowałam ubrania, sprzątałam mieszkanie. Niekiedy z wyczerpania nie mogłam zasnąć.
Tak wyglądało moje życie przez długie lata. Wszystko robiłam za mojego syna i córkę. Chciałam jedynie, aby skupili się na nauce i osiągnęli coś w swoim życiu. Zależało mi, żeby mieli lżej niż ja. Nie zastanawiałam się nad tym, jak taki styl życia może wpłynąć na mój stan zdrowia.
Nigdy tak naprawdę nie miałam czasu tylko dla siebie. Jedynie do fryzjera chodziłam. Po kilku latach od odejścia męża, moje przyjaciółki próbowały znaleźć mi nowego partnera. Twierdziły, że "życie z mężczyzną jest łatwiejsze". Wciąż byłam młodą kobietą, prezentowałam się dobrze. Nawet w miejscu pracy nie brakowało mi adoratorów. Tak, zdarzało mi się czasami wyjść na kawę z jednym czy drugim. Ale to wszystko. Najistotniejszy był dla mnie dom i moje dzieci. I na pewno nie byłyby gotowe na nowego ojca. Nie chciałam, żeby poczuły się odrzucone.
Całe moje życie toczyło się między ich odwiedzinami
Gdy Kasia i Marek dorośli i stworzyli swoje własne rodziny, nie przestałam im służyć. Troszczyłam się o moje wnuki. Gotowałam, robiłam zakupy, nawet dorzucałam się finansowo do ich domowych budżetów. Traktowali to jako coś oczywistego. Jakby moja pomoc była im gwarantowana, jakby to była moja powinność. Nie widziałam ich wdzięczności.
Już była emerytką, więc z ich punktu widzenia miałam mnóstwo wolnego. Ciągle dobiegały do mnie słowa: "Mamo, zrób to, mamo, zrób tamto...". Przy czym na jednej dłoni mogłabym policzyć okazje, kiedy padło słowo "dziękuję". W sumie nie oczekiwałam nawet wyrazów wdzięczności czy uznania. Było mi miło, że jestem komuś potrzebna. Po prostu cieszyłam się, że dzięki mojej pomocy mają nieco lżej.
Zdarzyło mi się to pięć lat temu – doznałam udaru. Przed tym nigdy nie doświadczyłam poważnej choroby. Często żartowałam, że Bóg zna mój brak czasu na chorowanie, dlatego obdarzył mnie zdrowiem żelaznym. A tu nagle taki cios.
Pewnego wieczoru wracałam od mojego syna, Marka. Spędziłam całe popołudnie z wnuczętami, bo syn i jego żona wybrali się do przyjaciół na huczne imieniny. Tego dnia pogoda nikogo nie rozpieszczała, a moje ciśnienie niemiłosiernie skakało. Ból głowy zaczął stawać się nie do zniesienia. Byłam już prawie w domu, kiedy poczułam, że tracę równowagę. Wszystko zaczęło się kręcić, przed oczami pojawiły mi się mroczki.
Nagle zapadła totalna ciemność
Po przebudzeniu najpierw zobaczyłam biel. Przez chwilę pomyślałam, że umarłam i jestem w niebie. W moje myśli zaczął sączyć się miarowy dźwięk: bip, bip, bip. Próbowałam rozciągnąć ścierpniętą rękę i nagle poczułam ogromny ból. To kroplówka, której omal nie wyrwałam.
– Jest pani w szpitalu. Proszę leżeć spokojnie, zaraz zawołam lekarza – usłyszałam miły kobiecy głos i zobaczyłam uśmiech młodej pielęgniarki.
To wielkie szczęście, że moja sąsiadka akurat przechodziła obok i natychmiast powiadomiła karetkę. Bez tego, być może, nie byłoby mnie już wśród żywych. Na szczęście, wylew – czy to jednak faktycznie szczęście? – nie był duży. Nie sparaliżował mnie do końca.
W końcu zdołałam wyjść z tego ze słabym czuciem w lewej stronie ciała. Tak, mogłam się ruszać, ale to było trudne. Nagle wszystko uległo zmianie. Z aktywnej, pełnej energii i wciąż zapracowanej kobiety w sile wieku stałam się niepełnosprawną staruszką. Jednak nie fizyczne skutki były najgorsze. Brak samodzielności szybko odbił się na mojej psychice. Nie mogłam znieść samotnego siedzenia w domu. Bo jak to tak? Ja mam wciąż leżeć, oglądać seriale i kuśtykać z trudem do kuchni, żeby zaparzyć sobie kubek herbaty?
Ta niezależna kobieta, która wcześniej wciąż była w biegu i ogarniała niemal 3 domy? Teraz nie miałam siły, żeby przejść dalej niż do sklepu po drugiej stronie ulicy, gdzie robiłam niewielkie zakupy i z trudem ciągnęłam torbę na kółkach. Po drodze robiłam sobie kilka przystanków, bo nie byłam w stanie za jednym zamachem pokonać nawet tej trasy.
Teraz moje życie koncentrowało się wokół wizyt dzieci. Z utęsknieniem czekałam na dzwonek do drzwi, głos córki lub syna, głośne śmiechy wnuków przekraczających próg. Jednak ich odwiedziny stawały się coraz rzadsze.
– Mamo, wiesz jak to jest. Praca, gotowanie, sprzątanie, zakupy, dzieci. Kiedy ja mam znaleźć czas na te ciągłe odwiedziny u ciebie? Przecież lekarz powiedział, że dajesz radę chodzić, że musisz być aktywna. Sklep masz na dole. Niczego ci nie brakuje – córka była ze mną szczera, a ja nie chciałam dostarczać jej dodatkowych problemów. W końcu teraz młodzi też mają niełatwe życie. Kredyty, brak stabilności, rosnące koszty życia.
– Rozumiem dziecko, rozumiem. Zajmij się swoją rodziną – kiwałam głową, ale moje serce wprost krzyczało z bólu, a ja miałam nadzieję, że Kasia jednak znajdzie wolną chwilę na te wizyty. Przecież teraz pracowała na pół etatu.
Dzieci były zajęte, a ja straciłam sens życia
Dzieci jednak zawsze były zbyt zajęte, aby zająć się swoją schorowaną matką. Przypadkiem usłyszałam kiedyś, jak spierają się o to, kto ma mnie odwiedzić w nadchodzącym tygodniu. Traktowały to jak jakąś niewygodę, przykrą powinność. Do oczu nabiegły mi łzy. Przecież tak się dla nich starała. Niemal wypruwałam sobie żyły, żeby niczego im nie brakowało, żeby nie odczuwały braku ojca.
Naprawdę zaczęłam się źle czuć. Samotność i poczucie opuszczenia są straszne. Zaczęłam czuć się bezwartościowa i nikomu niepotrzebna. Nawet na moje ulubione miejsce – ławeczkę dokładnie pod moim balkonem – przestałam wychodzić. A od jakiegoś czasu była to moja jedyna forma rozrywki. Sąsiadki chełpiły się wizytami swoich dzieci i wnucząt, pokazywały fotografie z rodzinnych podróży.
– Moja Kamilka obiecała, że zabierze mnie nad morze jesienią w podziękowaniu za pomoc przy opiece nad wnukami. Już nie mogę doczekać się tych spacerów po plaży jak za dawnych dobrych lat – mówiła Krysia i podsuwała mi telefon ze zdjęciem uśmiechniętej wnuczki recytującej wiersz na Dzień Babci organizowany w przedszkolu.
– Ja zaraz muszę lecieć do sklepu, bo dzieci obiecały, że spotykamy się na niedzielnym obiedzie. Ugotuję ich ulubiony bigos, bo one nie mają czasu na takie dania, a mój w rodzinie stał się już legendą – dodawała Zosia, a mnie niemal napływały łzy do oczu.
O czym niby miałam z nimi rozmawiać?. Miałam im powiedzieć, że moje dzieci nie znajdują dla mnie czasu?
W końcu nie czułam się osamotniona
Do tego puntu doszłam pewnego dnia, po nocy przepełnionej łzami, kiedy zdałam sobie sprawę, że nie mogę polegać na najbliższych mi osobach. Zdałam sobie sprawę, że muszę poszukać wsparcia. Byłam schorowana, zmagałam się z grypą i od kilku dni nie opuszczałam mieszkania. Nie miałam z czego przygotować posiłku, ponieważ nie miałam siły wyjść na zakupy. Moja lodówka świeciła pustkami. Próbowałam skontaktować się z Kasą i Markiem. Prosiłam, żeby przynieśli mi coś do jedzenia.
– Mamo, dasz sobie jakoś radę. Ugotuj zupę albo coś. Przecież na pewno masz coś w kuchennych szafkach. Nie wierzę, że zostałaś bez żadnych zapasów – powiedziała Kasia.
– Może jutro mi się uda – jej brat był równie zajęty. – Dzisiaj poproś jakąś sąsiadkę. Możesz przecież zamówić sobie też pizzę. Wysłać ci numer telefonu? My często zamawiamy stamtąd jedzenie.
Tak ostatecznie pozostało tylko na obietnicach i braku konkretów. Byłam chora, słaba, strasznie bolała mnie głowa, a z gorączki niemal trzęsłam się pod kołdrą, na której ułożyłam 2 dodatkowe koce.Potrzebowałam pożywnego rosołu, herbaty z cytryną i wykupienia lekarstw, a nie dobrych rad mówiących, żeby zamówić sobie pizzę. Po pierwsze – nie lubię takiego jedzenia. Po drugie – teraz przecież nawet nie przełknęłabym kęsa.
Nie wytrzymałam już obojętności ze strony moich dzieci. Sięgnęłam po telefon. Ale nie, żeby zadzwonić do tej pizzerii. Wybrałam numer Polskiego Czerwonego Krzyża. To było jedyne, co przyszło mi wtedy do głowy. Młodziutka dziewczyna z jasnymi włosami spiętymi w kucyk i szczerym uśmiechem na twarzy, pojawiła się po niecałej godzinie. Byłam naprawdę zaskoczona, że tak prędko. Następnie objaśniła mi, że kiedy do niej dzwoniłam, mój głos brzmiał tak przygnębiająco, że jej przełożona nakazała jej natychmiast przerwać wszystko i jechać.
– Formalności dopełnimy później. Teraz najważniejsze jest, żeby pani pomóc – uśmiechnęła się do mnie, a ja poczułam, że powoli znów odzyskuję wiarę w ludzi.
Gdy tylko rozejrzała się po moim mieszkaniu, natychmiast złapała się za głowę. Bałagan jakiego świat nie widział, duszne powietrze. A pośród tego wszystkiego ja – zaniedbana, chora i do tego głodna. Natychmiast wezwała pogotowie, które zabrało mnie do szpitala.
Dla wielu osób mogłoby to być traumatycznym doświadczeniem, ale ja czułam się zadowolona. Pomyślałam, że w moim stanie szpital jest prawdziwym darem. Opieka przez całą dobę, leki, posiłki, pomoc w toalecie – czego mogłabym chcieć więcej? Tydzień spędziłam w szpitalu. To tam pomogli mi stanąć na nogi. To ta miła Ania przyszła po mnie, ponieważ moje dzieci, jak zawsze, były zbyt zajęte. Marek wyjechał delegację, a córka miała bardzo pilne spotkanie w biurze, którego nie mogła odwołać. Ewentualnie było odwrotnie, nie jestem pewna.
Jednak to Ania wzięła na siebie opiekę nade mną
Co kilka dni odwiedzała mnie, pomagała uporządkować mieszkanie, robiła zakupy i przede wszystkim spędzała ze mną czas. Opowiadała o swoich studiach zaocznych, egzaminach, chłopaku, który się jej podoba, mamie, wystrzałowej sukience widzianej na wystawie. Bywało, że snułam jej opowieści o moich dzieciach. Nic nie mówiła, jednak dostrzegałam, że nie pojmowała, w jaki sposób mogły one zapomnieć o matce. Obserwując tę młodą, emocjonalną dziewczynę, zastanawiałam się, skąd czerpie tyle miłości i empatii do innych. Żałowałam, że moje dziecko nie jest choćby w połowie tak wspaniałe jak ona.
Ania, dwa miesiące temu, przyszła do mnie wyglądając na nieco zaniepokojoną. Zdołałam wyciągnąć od niej szczegóły dopiero po upływie kwadransa. Okazało się, że niedługo ma zamiar wyjechać, ponieważ otrzymała atrakcyjną ofertę pracy w domu opieki. To prywatny ośrodek, który zaproponował jej bardzo dobrą pensję i zakwaterowanie na miejscu. Miejscowość, w której będzie pracować, znajduje się na Pomorzu.
– Zawsze marzyłam o tym, aby opuścić Warszawę. Uciec od tego smogu, zgiełku. Tam życie toczy się inaczej. Po zakończeniu pracy wyjdę na zewnątrz, a dookoła będą lasy, jeziora, cisza i spokój. To jest prawdziwy raj na ziemi... Tylko będę tęsknić za panią, pani Kaziu – przytuliła mnie.
Poczułam ogromny smutek
W moich oczach znowu pojawiły się łzy. Koniec sielanki. Wspólnych chwil spędzanych na rozmowie, kojącego głosu, śmiechu i radości. Gdy tylko Ania odjedzie, wszystko powróci na swoje dawne tory. Znowu czeka mnie ból, samotność i zapomnienie.
– Ja też będę za tobą tęsknić, kochanie. Gdybym tylko mogła, towarzyszyłabym ci w tej podróży – wymamrotałam.
Moja opiekunka zamyśliła się nad czymś przez moment.
– A tak, to jest genialny pomysł! – rzuciła energicznie. – Jak mogłam na to wcześniej nie wpaść! Pani pojedzie ze mną! Tam będzie pani pod najlepszą opieką. Zadbam o to – z radości aż podskoczyła niczym beztroska sześciolatka, która otrzymała właśnie ulubione cukierki.
Zatkało mnie. Czy ja miałabym trafić do domu opieki? Prywatnego? To przecież kosztuje fortunę. A moja emerytura wynosiła niewiele ponad 1600 złotych, a do tego były zaledwie drobne oszczędności, które udało mi się zgromadzić.
– To miłe z twojej strony, ale nie mam na to funduszy – odpowiedziałam.
– Dzieci mogą zapłacić za pobyt! Skoro nie chcą o panią zadbać, powinny chociaż w ten sposób pokazać wdzięczność za to, co pani dla nich przez lata zrobiła. Prawo mówi, że… – zaczęła.
– Nie zrobię tego moim dzieciom! One też mają swoje zmartwienia. Muszą spłacać kredyty, mają swoje wydatki. Daj spokój Markowi i Kasi – przerwałam jej zdecydowanie. Aż zamilkła przerażona.
– Ale ja nie miałam zamiaru pani obrazić… Chciałam tylko, żeby miała pani opiekę, pani Kaziu. Taką, na jaką pani zasługuje. To może zdecyduje się pani na sprzedaż mieszkania? To naprawdę doskonała lokalizacja! Samo serce miasta, urokliwa, zabytkowa kamienica. Z pewnością jest warte fortunę! Te pieniądze zapewnią komfortowe życie przez wiele lat w domu opieki – zaproponowała.
– Nie, to jest kompletnie nie do pomyślenia. Mieszkanie jest przeznaczone dla moich dzieci... Mocno liczą na to, że otrzymają je po mojej śmierci – odpowiedziałam.
Ania patrzyła na mnie z żalem.
– Niech pani, pani Kaziu, nie bierze tego do siebie, ale... Przez całe swoje dorosłe życie skupiała się pani jedynie na dzieciach. Tylko one miały znaczenie. Czy czasami teraz nie nadszedł moment, aby skierować uwagę na siebie? W końcu pani nie jest w stanie sama sobie poradzić! – wykrzyknęła. – Tam, w tym domu dla seniorów, ma pani szansę cieszyć się spokojem i komfortem przez wiele nadchodzących lat. A tu...
Znużyła mnie ta rozmowa.
– W porządku, rozważę to. Później. Ale teraz zakończmy ten dialog – odpowiedziałam z irytacją.
Złość na nią targała mną, ale to, co mówiła, było prawdą. Bolesną, ale prawdą... Po tym, jak Ania wyszła, nie mogłam zasnąć. W nocy przewracałam się z boku na bok i myślałam nad jej słowami. Miała rację. Nie mogłam być sama. Stawałam się coraz słabsza. Mogłam w każdej chwili upaść, złamać coś. Co by się wtedy stało?
Wspomnienia z ostatnich lat powróciły. Niepewność, samotność, strach. Kasia i Marek, którzy kłócili się o to, kto ma mnie odwiedzić. Uświadomiłam sobie, że nie chcę dłużej tak żyć. Bać się o to, co przyniesie kolejny dzień!
Oboje się na mnie się obrazili
Nazajutrz skontaktowałam się z agencją nieruchomości, z prośbą o wizytę kogoś z ich firmy. W tym momencie jeszcze nie podjęłam definitywnej decyzji, chciałam jedynie uzyskać informację, jaką wartość ma moje mieszkanie. Zaskoczyło mnie to, że jest warte dobrze ponad pół miliona! Taka suma przyprawiła mnie o zawrót głowy. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z taką ilością pieniędzy.
Agent nieruchomości zapewnił mnie, że jest w stanie błyskawicznie znaleźć dobrego kupca, bo naprawdę mnóstwo osób jest zainteresowanych zakupem mieszkań w tej lokalizacji. Przyrzekłam, że skontaktuję się... Nie zamierzałam podejmować żadnych działań bez wiedzy Kasi i Marka. Postanowiłam, że powinnam z nimi przeprowadzić rozmowę, wyjaśnić swoje zamiary.
W moim sercu tliła się iskra nadziei, że spróbują mnie odwieść od podjęcia tej decyzji, obiecując, że zadbają o mnie. Zrozumieją, jak ogromną krzywdę mi wyrządzili. Wtedy natychmiast bym się wycofała! W końcu nawet najdoskonalszy zakład opiekuńczy nie zastąpi mieszkania w otoczeniu najbliższych!
Przez telefon zasugerowałam, aby mnie odwiedzili. Na wstępie, jak zazwyczaj, próbowali uniknąć spotkania. Ale kiedy dowiedzieli się, że sprawa jest bardzo pilna i dotyczy również ich, postanowili przyjechać. Niemal natychmiast jednak zaczęli jęczeć, że brakuje im czasu.
– Dobrze, mówię to wprost. Planuję sprzedać mieszkanie i przenieść się do prywatnej placówki opiekuńczej – oznajmiłam.
Zastygli. Przez jedną, a może dwie minuty, nie wypowiedzieli ani jednego słowa. Spoglądali ze zdziwieniem raz na mnie, raz na siebie.
– Masz zamiar sprzedaż nasze mieszkanie? – spytał w końcu Marek.
– Dokładnie, planuję sprzedaż. Moje zdrowie cały czas się pogarsza, potrzebuję opieki. A wy nie macie czasu, żeby się mną opiekować. Muszę zatem pomyśleć o swojej przyszłości – odpowiedziałam.
– Ale to również nasz dom! – zaprotestowała córka.
– Nie wasz, a mój. Wasz ojciec przekazał go mi w spadku – przypomniałam.
– Rozumiem, ale myśleliśmy, że po twojej śmierci przejdzie na nas. W końcu nam też coś się należy! – rzucił z ze złością syn.
– Dokładnie tak! Mama nie może nam tego zrobić! – dołączyła do niego Kasia.
Wreszcie zrozumiałam, że popełniłam błąd
Wszystko we mnie zaczęło się wrzeć. Moi ukochane i wychuchane dzieci, syn i córka, nie poświęcili mi ani sekundy. Widzieli jedynie pieniądze. Dobre pieniądze, które mogły im umknąć.
– Oczywiście, że mogę. I zrobię to! Bez względu na to, czy się wam to podoba, czy nie. Sprzedam to mieszkanie i wyjadę na Pomorze – zawołałam.
Już dwa miesiące upłynęły od tamtego czasu. Nieruchomość sprzedałam bez problemu. Kupiec pojawił się niemalże od razu. To był bogaty prawnik, który nie próbował nawet negocjować ceny. Twierdził, że to doskonała lokalizacja na biuro. Okazało się, że jest bardzo sympatyczną osobą. Doradził mi, jak bezpiecznie zainwestować pieniądze. Dokładnie przeanalizował nawet umowę z domem opieki, żeby nikt mnie nie oszukał.
Dokładnie za tydzień wyruszam w drogę. Walizki już stoją w równym rządku w salonie i czekają na wyjazd. Jadę z Anią. Moje dzieci w ogóle się do mnie nie odzywają.
Zanim jeszcze złożyłam podpis na umowie sprzedaży nieruchomości u notariusza, Kasia i Marek byli u mnie każdego dnia. Starali się nakłonić mnie do odstąpienia od podjętej decyzji, nie oferując jednak nic w zamian. Nie dałam się przekonać, więc teraz są na mnie obrażeni. Nie potrafią pogodzić się z faktem, że tyka suma zwyczajnie przeszła im koło nosa. Cóż, jakoś to wytrzymam.
Jak to mówiła Ania? Nadszedł czas, aby pomyśleć o sobie!