„Dzieci o mnie zapomniały, więc kolędy śpiewałam w samotności. O 18:00 w Wigilię zbłąkany wędrowiec odmienił moje życie”
„Rano długo stałam przy drzwiach, zanim się przemogłam. Wzięłam talerzyk z piernikami, ubrałam płaszcz i zjechałam windą. Zatrzymałam się przed jego drzwiami, ułożyłam dłoń w pięść… i cofnęłam ją. Głupia. Co ja robię? A jeśli on nie chce? A może nie obchodzi Wigilii? A może nie życzy sobie, żeby mu się narzucać?”.

Dzień przed Wigilią cały dom pachniał goździkami i cynamonem. Nie mogłam się powstrzymać – upiekłam sernik, zrobiłam rybę po grecku, pierogi z kapustą i grzybami. Stół nakryłam jak co roku: biały obrus, sianko pod talerzem, dodatkowe nakrycie. Tak mnie uczono. Tak robiłam całe życie. Tylko że teraz to wszystko wydawało się jakąś udawaną grą. Przed kim? Przed samą sobą? Zadzwoniłam do Małgosi, najstarszej. Odbierała długo, w końcu włączyła się poczta.
– Pewnie jeszcze w pracy – mruknęłam i westchnęłam.
Chwilę później telefon zawibrował. Wiadomość.
„Mamusiu, wiem, że miałyśmy być, ale Piotr się rozchorował, a dzieciaki też kaszlą. Zrobimy Wigilię u nas. Przepraszam. Kochamy Cię”.
Patrzyłam w ekran i czułam, że w gardle rośnie mi coś dziwnego, ciężkiego. Potem zadzwoniłam do Ewy. Odebrała, ale od razu mówiła w biegu.
– Mamo, jestem w delegacji, dopiero wracam, nie dam rady w tym roku. No nie gniewaj się… Całuję!
– A Michał? – zapytałam. – Odezwie się chociaż?
– Michał? Mamo, nie wiem, nie mam z nim kontaktu. Ale może zadzwoni…
Nie zadzwonił. Wieczorem usiadłam na kanapie, z kubkiem herbaty. Na klatce usłyszałam znajomy, powolny stuk laski o beton. To był pan Władysław. Zawsze wracał o tej porze z krótkiego spaceru, czasem z jedną bułką i kartonem mleka. „Sam pewnie jak palec” – pomyślałam. I wtedy wpadł mi do głowy pomysł. A może zaprosić go na Wigilię?
Nie spałam dobrze tej nocy. Przewracałam się z boku na bok, rozważając wszystkie „za” i „przeciw”. W końcu przecież nie znałam pana Władysława zbyt dobrze. Ot, sąsiad z trzeciego piętra, zawsze kulturalny, cichy, uprzejmy. Nigdy nie mówił o sobie zbyt wiele. Parę razy pomogłam mu z siatkami. Raz nawet podziękował mi za bigos, który zaniosłam mu po świętach. Ale tak, żeby zaprosić? Wpuścić do swojego domu w Wigilię? To już inna historia. Rano długo stałam przy drzwiach, zanim się przemogłam. Wzięłam talerzyk z piernikami, ubrałam płaszcz i zjechałam windą. Zatrzymałam się przed jego drzwiami, ułożyłam dłoń w pięść… i cofnęłam ją. Głupia. Co ja robię? A jeśli on nie chce? A może nie obchodzi Wigilii? A może nie życzy sobie, żeby mu się narzucać?
Już miałam odejść, gdy drzwi się uchyliły
– Dzień dobry – powiedział spokojnie pan Władysław. – Coś się stało?
– Nie… to znaczy… przyniosłam pierniki. Upiekłam za dużo. I pomyślałam…
– Że podzieli się pani? – uśmiechnął się ciepło, a ja poczułam, jak ulatuje ze mnie napięcie.
– Tak. I jeszcze… – zawahałam się. – Chciałam zaprosić pana jutro na Wigilię. Tylko jeśli ma pan ochotę oczywiście. Bo... moje dzieci w tym roku nie przyjeżdżają. Zostaję sama.
Przez chwilę milczał, jakby to zdanie musiało w nim się ułożyć. W końcu odparł:
– Ja też jestem sam. Od siedmiu lat. I chyba bym nie odmówił. Jeśli naprawdę nie będzie to dla pani kłopot.
– Będzie mi bardzo miło – odpowiedziałam szczerze. – O osiemnastej?
– Będę.
Choinkę zapaliłam punktualnie o siedemnastej. Mrugała kolorowo, jakby starała się przypomnieć mi, że święta to nie tylko tęsknota. Nakryłam do stołu dla dwóch osób, z ostrożnością, jakby to był egzamin z gościnności. Obrus uprasowany, sianko świeże, serwetki ze złotym brzegiem. Wyjęłam z kredensu porcelanę, której nie ruszałam od lat. Taką "na wyjątkowe okazje". Może to właśnie jedna z nich?
Zegar w kuchni wybił osiemnastą. W tym samym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyłam. Pan Władysław wyglądał jak z innego świata – garnitur, szalik starannie ułożony, w dłoni mały stroik z gałązek świerku.
– Dobry wieczór – powiedział cicho. – Mam nadzieję, że nie za wcześnie.
– Nie, w sam raz. Proszę, wejdźmy do środka. Ciepło tu, może pan zdjąć płaszcz.
– Pozwoli pani, że postawię to tutaj? – skinął głową w stronę komody i położył stroik. – Sam robiłem. Z nudów.
– Jest piękny.
Po godzinie coś we mnie pękło
Najpierw modlitwa, którą wypowiedzieliśmy niepewnie, ale z szacunkiem. Potem opłatek. Trochę się speszyłam – nie pamiętałam, kiedy ostatni raz dzieliłam się opłatkiem z kimś innym niż własne dzieci.
– Życzę pani… spokoju – powiedział. – I żeby ci, którzy zapomnieli, przypomnieli sobie, gdzie mają dom.
Nie odpowiedziałam. Czułam, że gdybym otworzyła usta, głos by mi się załamał. Barszcz z uszkami, pierogi, karp. Jadł powoli, uważnie, z jakimś rodzajem skupienia, który znałam z dawnych czasów, kiedy jeszcze wszystko się celebrowało. Rozmawialiśmy o rzeczach prostych – o zupach, o starych świętach, o śniegu, którego brak. Ani razu nie padło pytanie o dzieci. Ani moje, ani jego.
Po godzinie coś we mnie pękło – ale nie ze smutku. Ze wzruszenia. Z tego, że kolacja, której tak się bałam, okazała się... ciepła. Może nawet potrzebna. Jemu. I mnie. Po kolacji przeszliśmy do salonu. Zaparzyłam herbatę z goździkami i plastrem pomarańczy. Usiadł w fotelu przy oknie, ja na kanapie. W tle cicho grały kolędy z radia. Żadne z nas się nie spieszyło. Nikt nie musiał wracać wcześniej do domu.
– Pamięta pani Wigilię z dzieciństwa? – zapytał, delikatnie mieszając herbatę.
– Tak… Nawet za bardzo – uśmiechnęłam się lekko. – Mama zawszę krzyczała na tatę, że znowu przypalił grzyby, a brat wyjadał kutię zanim zdążyliśmy usiąść do stołu.
Pan Władysław zaśmiał się, ale trochę smutno.
– Moja żona mówiła, że Wigilia to teatr. Jedyny, który gramy z serca, nie dla poklasku.
– Mądre.
– Była bardzo mądra. I ciepła. Kiedyś dom bez niej był nie do pomyślenia. Teraz cisza tak dźwięczy, że aż boli.
Milczeliśmy chwilę. Ale nie była to niezręczna cisza.
– Ma pan dzieci? – zapytałam w końcu ostrożnie.
– Jednego syna. W Norwegii. Dzwoni czasem. Przysyła zdjęcia wnuków.
– A nie chciał pan do niego pojechać?
Wzruszył ramionami.
– Może. Ale chyba nikt już na mnie nie czeka. A pani? Ma wnuki?
– Dwoje. Ale widuję ich rzadko. Tyle się dzieje, wie pan, życie w biegu, plany, loty, obowiązki...
Popatrzył na mnie łagodnie.
– Czyli to my zostaliśmy, żeby przypomnieć innym, jak wygląda święto. Z prawdziwego zdarzenia.
Zrobiło mi się ciepło
Tak bardzo dawno nikt nie mówił ze mną w ten sposób. Bez pośpiechu. Z uważnością. Pomyślałam, że to nie tylko barszcz z uszkami nas połączył. Ale coś cichszego, głębszego. Może właśnie ta sama samotność. Ale i ta sama potrzeba bycia razem. Choćby tylko przez kilka wieczornych godzin.
Zegar wskazywał już prawie dwudziestą drugą. W oknach sąsiednich mieszkań migotały lampki, zza ściany dobiegało ciche kolędowanie. Wydawało się, że cały blok na chwilę zwolnił, zatrzymał się, jakby świat naprawdę potrafił się jeszcze na moment uciszyć.
Pan Władysław wstał z fotela, poprawił marynarkę.
– Będę już szedł. To była… piękna Wigilia. Mam coś dla pani.
Z kieszeni wyciągnął niewielkie pudełko zawinięte w papier z wyblakłym wzorem reniferów. Spięte było zwykłą czerwoną wstążką. Podał mi je nieśmiało.
– To nic wielkiego. Ale… lubi pani herbatę, prawda?
Otworzyłam pudełko. W środku była stara puszka, metalowa, wytarta, z nadrukiem jak z PRL-u. Pachniała suszoną pomarańczą, wanilią i cynamonem.
– Robiła ją moja żona. Sama mieszała. Zawsze mieliśmy taką na święta. Zachowało się jeszcze trochę. Pomyślałem… może pani zechce spróbować.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Ten prezent, choć drobny, był bardziej prawdziwy niż jakiekolwiek pudełko czekoladek czy flakon perfum. To było coś więcej niż herbata – to była pamięć, dom, czułość.
– Bardzo dziękuję – powiedziałam w końcu cicho. – To… najpiękniejszy prezent w tym roku.
Otworzyłam drzwi, a on stanął w progu.
– Jeśli pani pozwoli… może w Nowy Rok wypijemy razem herbatę? Tę herbatę?
– Z przyjemnością – odpowiedziałam, uśmiechając się. – I może tym razem pan mnie zaprosi?
– Niech będzie. U mnie będzie domowy makowiec. No… z gotowej masy, ale i tak dobry.
Zaśmialiśmy się oboje. Potem zamknęłam drzwi, ale już bez tego znajomego ukłucia samotności. Tym razem zostało coś innego – ciepło.
Minęły trzy tygodnie od tamtej Wigilii
Zrobiło się zimniej, śnieg w końcu przykrył osiedlowe trawniki, a ja zaczęłam dzień od zaparzenia herbaty z puszki od pana Władysława. Pachniała identycznie jak wtedy, w święta. Usiadłam przy oknie i patrzyłam, jak dzieci sąsiadów rzucają się śnieżkami. I nie czułam już tego świdrującego uczucia w klatce piersiowej, które towarzyszyło mi tak długo. Czułam… ulgę? Spokój? Może jedno i drugie.
Dzieci w końcu zadzwoniły. Z pytaniami o zdrowie. Nie było przeprosin, wyjaśnień – ale może i dobrze. Nie potrzebowałam ich. Potrzebowałam rozmowy, obecności, chociażby przez słuchawkę. Pan Władysław odwiedził mnie jeszcze dwa razy. Raz przyniósł jabłka. Innym razem – gazetę z krzyżówkami. I zawsze herbatę piliśmy z tej samej porcelany. Takiej, której dotąd nikt nie używał. Nie rozmawialiśmy wiele o przeszłości. Ale przyszłość, choć niepewna, nie wyglądała już tak pusto. Zrozumiałam, że samotność wcale nie znika, gdy się ją czymś zagłuszy. Samotność staje się lżejsza, gdy ktoś inny, równie samotny, usiądzie obok.
A Wigilia? Może właśnie taka miała być. Cicha, skromna. Ale prawdziwa. Nie wiem, co będzie za rok. Ale jeśli znów moje dzieci nie przyjadą, to nie zamknę się w czterech ścianach, nie będę liczyć dni do wiosny. Może znów zaproszę pana Władysława. A może kogoś jeszcze. Bo to właśnie wtedy – gdy się z kimś dzielimy – przestajemy być naprawdę sami.
Teresa, 67 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Kolega z pracy zaprosił mnie w mikołajki na randkę. Czasem lepiej się 2. razy zastanowić, zanim się powie »tak«”
- „W tym roku na naszej Wigilii pojawił się niespodziewany gość. Miał moje oczy i wywrócił mój świat do góry nogami”
- „Zawsze miałam pod górkę z teściową. W kółko powtarzała, że jej synuś zasługuje na kogoś znacznie lepszego ode mnie”