Reklama

W tym roku pierwszy raz poczułam się tak samotna, jakby ktoś odciął mnie od świata. W listopadzie zaczęły się w sklepach świąteczne piosenki, a mnie ścisnęło w żołądku. Bo zamiast cieszyć się na choinkę, pierogi i kolędy, ja robiłam rachunki – dosłownie i w głowie. Wiedziałam, że nie będzie łatwo. Na pewno nie będzie tak jak kiedyś. Dzieci nie powinny tego zauważyć, a ja? Ja mogłam się po cichu posypać na milion kawałków. W dzień się uśmiechałam. W nocy spałam z kalkulatorem. Nie miałam wyjścia.

Obiecałam sobie, że dam radę

– Mamo, a Mikołaj przyniesie mi ten zestaw z Lego? – zapytał Franek, pokazując kolorowy katalog, który przyniósł ze szkoły.

– I te światełka na biurko, co świecą jak tęcza! – dołączyła Ala, ledwo od progu, zanim jeszcze zdjęła buty.

Zobaczymy, kochanie – uśmiechnęłam się, próbując nie dać po sobie poznać, że właśnie kombinuję, jak zapłacić czynsz bez wpadania w debet.

Dzieci poszły się bawić, a ja zostałam z ich radosnym rozgardiaszem i jedną wielką kulą w gardle. Otworzyłam notes, w którym miałam wszystko zapisane. Pensja – dwa tysiące czterysta. Alimenty – tysiąc dwieście. Wydatki: czynsz, opłaty, jedzenie, raty. A gdzie miejsce na święta? Na choćby symboliczne prezenty, czekoladowego Mikołaja, ubranie choinki? Zamknęłam oczy i policzyłam w myślach do dziesięciu. Potem do dwudziestu. A potem zadzwoniłam do swojej mamy.

– Mamo, pożyczysz mi trochę pieniędzy? Na święta, na dzieci...

– Córeczko, sama ledwo wiążę koniec z końcem. Dostałam wyższy rachunek za gaz – westchnęła.

I wtedy zrozumiałam: nikt mnie nie uratuje. To nie jest jak kiedyś, gdy wystarczył telefon do męża i mówiłam: „brakuje nam trochę, coś trzeba dokupić”. Teraz byłam sama. I nie miałam karty kredytowej, bo tę zablokowano po rozwodzie. Zadzwoniłam do banku. Konsultantka miała miły głos i obiecała, że „coś znajdziemy”. Później miałam na koncie dwa tysiące złotych – i w sercu potężny lęk.

– Jak to spłacisz? – zapytałam siebie na głos, nalewając herbaty, której smak przypominał mi zupełnie inne święta. Ciepłe, rodzinne, pełne światła. Tamte już nie wrócą. Ale dzieci nie mogą tego zauważyć. Nie w tym roku.

Walczyłam dla nich

– Mamo, a ty też kiedyś pisałaś listy do Mikołaja? – zapytał Franek, siadając przy kuchennym stole z kolorowymi kredkami.

– Oczywiście – uśmiechnęłam się, mieszając w garnku zupę na kostce rosołowej. – Co roku.

Ala tymczasem z pełną powagą kaligrafowała swoje życzenia. W kącie stała torba z zakupami z najtańszego marketu, a ja właśnie odliczałam w głowie, czy zostanie mi do końca miesiąca na autobus do pracy.

– A jak Mikołaj wejdzie do mieszkania, skoro nie mamy kominka? – dopytywała Ala.

– Ma swoje sposoby – odparłam, czując, że coś ściska mnie w dołku. Kiedyś w to wierzyłam tak jak ona. Teraz wierzyłam tylko w raty.

Położyłam dzieci spać i usiadłam z ich listami w ręku. Ala chciała nową książkę z księżniczkami, lampkę w kształcie kotka i światełka do pokoju. Franek marzył o zestawie Lego, takim większym, „żeby można było budować całe miasto”. Siedziałam nad tymi karteczkami z nierównym pismem i miałam ochotę płakać. Dzieci nie wiedziały, że mama liczy każdy grosz, że długi wiszą nad nami jak miecz, że kolacja wigilijna to będą pierogi na promocji, a barszcz z torebki. One wierzyły, że Mikołaj wszystko przyniesie. Wzięłam stare pudełko po butach i zaczęłam je oklejać papierem. W środku ukryję drobne prezenty – może używane, ale ładne. Najwyżej podpiszę: „Od Mikołaja dla najlepszych dzieci na świecie”. Przecież nie chodzi o metki. Chodzi o magię. O ciepło. O to, żeby choć przez chwilę nie czuły tego, co ja.

Spojrzałam na lodówkę. Na niej wisiało ich wspólne zdjęcie z zeszłego roku – wszyscy jeszcze razem. Uśmiechy. Choinka. Światło. Byłam wtedy jeszcze żoną. Teraz byłam tylko mamą. I to musiało wystarczyć.

Następnego dnia stałam przy kasie w markecie i liczyłam produkty przed położeniem ich na taśmie. Pięć mandarynek, jeden opakowanie pierogów z kapustą i grzybami, mleko, dwie czekolady, trzy tanie ozdoby choinkowe. Resztę odłożyłam – świece pachnące cynamonem, kolorowe serwetki i taką śmieszną girlandę z filcu. Nie w tym roku.

– Czterdzieści trzy złote i dziewięćdziesiąt pięć groszy – powiedziała kasjerka z wyuczonym uśmiechem.

Podałam kartę. W duchu modliłam się, żeby przeszło. Wyszłam ze sklepu z siatką, która ciążyła mi bardziej psychicznie niż fizycznie. W środku nie było nic nadzwyczajnego, ale ja wiedziałam, że to będzie nasza kolacja wigilijna. Mandarynki jako wspomnienie lepszych czasów. Czekolada – żeby dzieci nie myślały, że coś się zmieniło. Pierogi – bo na własne nie miałam siły. Szłam powoli do domu, mijając ludzi obładowanych siatkami. Słyszałam śmiechy, dzwonki z reklam, jakieś radosne „Last Christmas”. Czułam się, jakbym była z innego świata. Ze świata, gdzie każde złotówka ma wagę sumienia.

W windzie spotkałam sąsiadkę z góry

Uśmiechnięta, pachnąca, z nową fryzurą.

– I jak tam, przygotowania? – zapytała.

– Jakoś leci – odparłam, siląc się na neutralny ton.

My to w tym roku na Mazury jedziemy. Święta z cateringiem. Bo po co się męczyć, prawda? – zaśmiała się beztrosko.

Uśmiechnęłam się tylko, choć czułam się, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Catering. Mazury. Ja właśnie modliłam się, żeby nikt nie zauważył, że moje dzieci dostaną rzeczy z second-handu, owinięte w papier z zeszłego roku. W domu schowałam siatkę do kuchennej szafki i wyjęłam parę prezentów, które kupiłam wcześniej na promocji. Używana lalka, ale jak nowa. Tanie puzzle, które udało mi się znaleźć jeszcze w październiku. Plastikowy samochodzik z odklejoną ceną.

– Mamo, co to masz? – Ala zajrzała do torby.

– To tajemnica – uśmiechnęłam się. – Świąteczna. Nie wolno podglądać.

W mieszkaniu pachniało mandarynkami i cynamonem z torebki. Choinka stała w kącie, nieco łysa, bo plastikowa, z przeceny z zeszłego roku. Dzieci ją ubierały z takim zapałem, że przez moment naprawdę uwierzyłam, że wszystko będzie dobrze.

– Mamo, a pamiętasz, jak tata ubierał choinkę i się kłócił o lampki? – zapytał Franek, zaplątując się w kabel.

– Pamiętam – odpowiedziałam, czując, jak coś ściska mnie w środku.

Nie mówiłam dzieciom, że tata zadzwonił dwa dni wcześniej i powiedział, że nie da rady przyjechać. Że ma nową pracę. I że może po świętach coś wymyśli. Nie zapytał, czy mają prezenty. Nie zapytał, jak ja sobie radzę. Rozłączył się, zanim zdążyłam coś powiedzieć. I dobrze. Bo i tak nic już nie miałam do dodania. Wieczorem, kiedy dzieci rysowały świąteczne kartki dla babci i dziadka, zamknęłam się w łazience. Płakałam po cichu, żeby nie usłyszały. Gdy spojrzałam w lustro, zobaczyłam kobietę zmęczoną nie tylko pracą, ale ciągłym udawaniem, że wszystko gra. Potem przykleiłam uśmiech i usmażyłam naleśniki – wmówiłam im, że to tradycyjne danie wigilijne u cioci z Gdańska. Franek z Alą nawet nie pytali. Byli zajęci pakowaniem rysunków w papier, który wyciągnęli z szuflady.

– To dla ciebie, mamo. Ale nie możesz otwierać przed Wigilią – powiedzieli zgodnie.

Przytuliłam ich mocno. I wtedy zgasło światło

Przepalił się bezpiecznik. Wzięłam latarkę i przez chwilę wszyscy siedzieliśmy przy stole w półmroku. Ala powiedziała, że to jak w bajce. Franek włączył małe lampki na baterię. W tym świetle wyglądali jak anioły. Ciche, dobre duszyczki, dla których zrobiłabym wszystko. O północy, kiedy dzieci spały, usiadłam na kanapie, przykryta kocem. Czułam pustkę, jakiej nie znałam wcześniej. Czułam brak. Nie tylko pieniędzy. Brak obecności, bezpieczeństwa, przyszłości. Cicha noc. Ciche łzy. I ciche postanowienie: przetrwam. Dla nich.

– Mamo, wstawaj! To dzisiaj! – krzyczała Ala, skacząc po moim łóżku w świątecznej piżamie.

– Mikołaj był! Widziałem paczki pod choinką! – dodał Franek z wypiekami na policzkach.

Uśmiechnęłam się, choć moje ciało mówiło, że mogłabym przespać cały dzień.

Dzieci rozrywały papier z takim entuzjazmem, jakby pod choinką leżały cuda. I w ich oczach leżały. Dla mnie to były najtańsze cuda świata, ale one tego nie wiedziały.

– To jest najlepszy prezent! – krzyknęła Ala, tuląc lalę.

– Ten samochodzik ma silnik! Serio! – Franek od razu zajął miejsce na dywanie.

Usiadłam z kubkiem kawy zbożowej i patrzyłam na nich. Dla takich chwil warto było wziąć kredyt, kombinować z zakupami, płakać po nocach. Nawet jeśli Wigilia miała być… skromna. Z kuchni pachniały pierogi z paczki. Do tego barszcz z proszku, doprawiony czosnkiem i odrobiną śmietany, bo tak lubili. Kompot z suszu zrobiłam w słoiku po ogórkach. Na deser – mandarynki i czekolada.

– Mamo, a czy dzisiaj też będą te ciasteczka z cynamonem, co tata robił? – zapytał Franek.

Zamarłam. Wzięłam głęboki wdech

– Dzisiaj są ciasteczka mamy. Z jabłkiem i cukrem. Zupełnie nowe – odpowiedziałam.

To może być nasza tradycja – powiedziała Ala poważnie.

I wtedy coś we mnie zmiękło. Bo może naprawdę właśnie ją tworzymy. Naszą, tylko naszą wersję świąt. Bez spięć. Bez udawania. Z resztek, ale z serca. Usiedliśmy do stołu. Pod obrusem leżał opłatek. Złożyliśmy sobie życzenia. Franek życzył mi, żebym już nigdy nie była smutna. Ala, żebym miała nowego chłopaka, który będzie przystojny i miły. Śmiałam się przez łzy. To była moja pierwsza Wigilia jako rozwiedziona samotna mama. Nie było bogato. Nie było kompletnie. Ale było prawdziwie. I z miłością. A to czasem wystarcza.

Po świętach w domu zrobiło się cicho. Choinka stała jeszcze przez kilka dni, bo dzieci chciały się nią nacieszyć. Z pierogów nie zostało nic, a ostatnią mandarynkę Ala zjadła w Nowy Rok. Z prezentów najcenniejsze okazały się nie zabawki, ale… te rysunki, które dzieci dla mnie narysowały. Jedna kartka przedstawiała mnie w złotej koronie, z podpisem: „Najlepsza mama na świecie”. Drugą trzymam do dziś w portfelu. Ala napisała: „Nie martw się, mamo. Zawsze będziemy razem”.

Nie wiem, jakim cudem dzieci zniosły te święta lepiej niż ja. Może dlatego, że nie szukają światełek w sklepowych witrynach, tylko w naszych oczach. Może dlatego, że nie tęsknią za prezentami, tylko za bliskością. Może dlatego, że one jeszcze nie boją się przyszłości – one ją tworzą, dzień po dniu, uśmiechem, pytaniem, rysunkiem. I przypominają mi, że najważniejsze już mam. Nie było tego roku rodzinnych zdjęć w matchingowych piżamach. Nie było kolacji przy świecach z trzynastoma daniami. Nie było choinki do sufitu. Ale był cud. Cud przetrwania. Cud serdeczności. Cud, że mimo łez, samotności i zmęczenia – nie poddałam się.

I może właśnie na tym polega ta dojrzała magia świąt. Na cichym: „Jestem. Dla was. Zawsze.”

Renata, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama