Reklama

Siostra przyniosła moim dzieciom tandetę z bazarku, plastikowe bzdury warte może piętnaście złotych. A jej dzieci co dostały? Drona, markowe ubrania i drogie słuchawki! Moje serce się zagotowało. W jednej chwili przeszła mi cała ochota na świąteczne życzenia. Nie pozwolę się tak traktować. Nawet jeśli to oznacza kłótnię, po której nie będzie już czego zbierać.

Rodzinne ustalenia, rodzinne rozczarowania

– To może tak jak zawsze, ty kupujesz coś dla moich chłopaków, ja dla twoich dziewczynek? – zaproponowałam Joannie na początku grudnia, gdy ustalałyśmy świąteczne sprawy przez telefon.

No pewnie, świetny pomysł – odpowiedziała bez wahania. – Dobrze znam twoich i tak samo jak ty moje. Niech dzieci mają niespodzianki.

Ustaliłyśmy nawet orientacyjną kwotę – coś w okolicach stu pięćdziesięciu złotych na każde dziecko. Nie byliśmy bogaci, ale też nie chodziło o to, żeby zasypywać dzieci złotem. Liczył się gest i równość.

Zawsze z Joanną miałyśmy swoje różnice – ona lubiła błyszczeć, ja raczej stawiałam na spokój i autentyczność. Ale jakoś to działało. Aż do tegorocznych świąt.

– Tylko weź mi nie kupuj znowu tych edukacyjnych książeczek – rzuciła jeszcze żartem pod koniec rozmowy. – Moje dziewczyny to nie bibliotekarki.

– Bez przesady, Joasiu. Przecież w zeszłym roku dostały puzzle i kredki – przypomniałam, choć ścisnęło mnie w żołądku. Zawsze coś jej nie pasowało.

– No, dobra, dobra. Wiem, że się starasz – zakończyła.

Przez chwilę miałam wrażenie, że coś w jej tonie było protekcjonalnego. Jakby tylko ona znała się na prezentach. Przełknęłam to. Święta to nie czas na fochy – tak sobie powtarzałam. Jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo się myliłam. I jak te święta będą inne niż wszystkie wcześniejsze.

Paczki z innej półki

Wigilię jak zawsze spędzaliśmy u rodziców. Duży stół, sianko pod obrusem, karp, którego prawie nikt nie lubił, ale musiał być. Dzieci już od rana biegały po domu jak szalone, bo wiadomo – prezenty. Czekały tylko na ten magiczny moment po kolacji, kiedy ktoś powie: „Był Mikołaj!”.

Joanna jak zwykle weszła cała na czerwono, z perfekcyjnym makijażem i dziewczynkami wystylizowanymi jak z katalogu. Nawet jej mąż, ten wiecznie naburmuszony Adam, wyglądał na zadowolonego. Przynieśli wielkie torby prezentów, każdy owinięty w elegancki papier z brokatem i wstążkami.

– No to chyba czas na rozdawanie? – zaproponowała z uśmiechem Joanna, gdy ostatnia porcja pierogów zniknęła z talerzy.

Dzieci rzuciły się do prezentów, a ja z nerwów aż wstrzymałam oddech. Moi chłopcy rozrywali papier z zapałem, ale zaraz potem… zamilkli. Starszy, Michał, wyjął plastikowy pistolet na kulki – taki z kiosku za rogiem. Młodszy, Julek, miał w rękach coś, co wyglądało jak chiński robot-transformers, któremu już odpadała noga.

Obok, dziewczynki Joanny piszczały z zachwytu. Jedna rozpakowywała drona, druga drogie słuchawki. A pod choinką czekały jeszcze dwie paczki – markowe bluzy z logo, jakiego moje dzieci mogłyby nawet nie rozpoznać.

Poczułam, jak moje policzki robią się czerwone. Zerknęłam na siostrę, która właśnie robiła zdjęcia telefonem i chichotała z Adamem.

– Fajne, nie? – rzuciła do mnie z błyskiem w oku. – Dzieci to trzeba rozpieszczać, inaczej co to za święta.

Miałam ochotę wstać i po prostu wyjść. Ale zostałam. Na razie.

Miarka się przebrała

Nie spałam tej nocy prawie wcale. Michał był wyjątkowo cichy, a Julek zamiast się bawić, odłożył swojego „robota” na półkę i tylko zapytał:

– Mamo, czy byłem niegrzeczny w tym roku?

Zatkało mnie. Usiadłam obok niego na łóżku i przytuliłam mocno.

– Oczywiście, że nie. Jesteś cudowny – odpowiedziałam, choć w środku gotowało się we mnie jeszcze bardziej. Przez cały wieczór Joanna nie znalazła nawet chwili, żeby zapytać, czy chłopcom się podobało. Nie zauważyła ich rozczarowanych twarzy, nie widziała, jak Michał odkłada pistolet z obojętnością.

Następnego dnia postanowiłam zadzwonić. Nie umiałam już dusić tego w sobie. Joanna odebrała niemal od razu.

– Cześć, siostrzyczko! Co tam, ochłonęłaś po świętach? – zagadnęła w swoim typowym, beztroskim tonie.

– Właśnie o tym chciałam porozmawiać – zaczęłam spokojnie. – Wiesz, te prezenty dla moich chłopców... Nie wiem, czy to ci umknęło, ale wyglądało to naprawdę... dziwnie. Dziewczynki dostały rzeczy za kilkaset złotych, a moi synowie jakieś badziewie.

– Oj, nie przesadzaj – prychnęła. – Przecież to tylko dzieciaki. Im wszystko jedno, czy to kosztuje pięć złotych, czy pięćset.

– Nie, Joanna. Nie jest im wszystko jedno. Moje dzieci też mają uczucia. I rozumieją więcej, niż ci się wydaje.

Po drugiej stronie słuchawki zapanowała cisza. A potem głos mojej siostry już nie był tak radosny.

– Jezu, przesadzasz. Naprawdę.

– Nie. Miarka się przebrała. Nie pozwolę, żebyś traktowała moje dzieci jak gorsze.

Klik. Rozłączyła się.

Jej bezczelność nie zna granic

Po tej rozmowie wiedziałam, że między mną a Joanną już nic nie będzie jak dawniej. Nie napisała, nie zadzwoniła, nie przyszła przeprosić. Ja też nie szukałam kontaktu. Wbrew pozorom nie czułam złości – czułam ulgę. Wreszcie powiedziałam głośno to, co dławiłam w sobie od lat.

Joanna zawsze musiała być tą „lepszą”. Miała lepsze ubrania, lepszy dom, męża z firmą i dzieci, które chodziły na angielski od czwartego roku życia. A ja? Skromna pensja nauczycielki, samotne macierzyństwo i synowie, których wychowywałam z miłością, ale bez luksusów. Często miałam wrażenie, że dla niej to nie było wystarczające.

W styczniu odbyły się urodziny naszej mamy. Impreza rodzinna, jak zwykle. Przyszłam z chłopcami, wiedząc, że spotkam się z siostrą. Joanna przyszła ostatnia, z triumfalnym uśmiechem i torbami prezentów. Wręczyła mamie wielki kosz pełen drogich kosmetyków i win. A potem, niby przypadkiem, powiedziała:

– No, niektórzy to znowu przyszli z kartką i tulipanem z marketu…

– Nie liczy się cena, tylko intencja – odpowiedziałam spokojnie, patrząc jej prosto w oczy.

Mama próbowała rozładować napięcie, ale było za późno. Joanna strzeliła sobie w stopę. Reszta rodziny patrzyła na nią z zakłopotaniem.

A ja... po raz pierwszy od dawna czułam się pewna siebie. Nie potrzebowałam błysku ani blichtru. Potrzebowałam szacunku. I zamierzałam o niego walczyć.

Nic na siłę!

Od tamtego dnia nasz kontakt ograniczył się do krótkich wiadomości w rodzinnych grupach. Zero telefonów, zero spotkań na kawę. Mama próbowała nas pogodzić, ale ja nie miałam już ochoty grać roli tej „ugodowej siostry”, która zawsze wszystko zrozumie, przeprosi, przełknie.

W końcu nadeszła Wielkanoc. Joanna napisała wiadomość grupową: „Wpadamy w niedzielę, przywieziemy babkę i wino”. Odpisałam: „Dzięki, ale nie będzie nas. Spędzamy święta sami”.

Zabrałam chłopców w góry. Skromnie – pensjonat, spacery, jajka na twardo i mazurek własnej roboty. Ale oni byli szczęśliwi. Michał pomagał mi robić sałatkę, Julek zbierał bazie. Nikt nie udawał, że jesteśmy kimś innym. Nikt nie oceniał.

– Mamo, dziękujemy, że jesteś taka fajna – powiedział Michał wieczorem. – Nie potrzebujemy nie wiadomo czego, żeby się cieszyć.

To był dla mnie moment przełomowy. Zrozumiałam, że nie potrzebuję aprobaty Joanny. Nie muszę się ścigać. Ona chce być królową pokazów? Niech będzie. Ja wolę być królową małych spraw – tych prawdziwych, szczerych, codziennych.

Po powrocie mama zadzwoniła, z wyrzutem w głosie:

– Znowu ją obraziłaś. Powiedziała, że jesteś zazdrosna.

– Nie, mamo. Nie jestem. Po prostu przestałam udawać, że mnie nie rani.

Nie dodałam, że życzę Joannie wszystkiego najlepszego. Nawet szczęścia w tej jej wersji świata. Byle daleko ode mnie i moich dzieci. Niech każdy nosi swoją koronę – taką, jaką sam sobie dopasuje.

Po prostu żyję swoim życiem

Minęło kilka miesięcy. Z Joanną kontakt nadal był chłodny, ale nie było już we mnie napięcia. Kiedyś każde nasze nieporozumienie rozgryzałam tygodniami, a dziś? Po prostu żyję swoim życiem. I czuję spokój, jakiego dawno nie czułam.

Zaczęłam dostrzegać, że moje dzieci nie potrzebują widowisk, żeby czuć się kochane. Potrzebują mnie – obecnej, czułej, ale i stanowczej, gdy trzeba. I potrzebują domu, w którym nikt nie udaje, że wszystko musi być idealne.

Ostatnio Julek wrócił ze szkoły i powiedział:

– Mamo, wiesz, że Adaś dostał laptopa na komunię, a ja tylko zegarek?

Spojrzałam mu w oczy i zapytałam:

– A chciałbyś laptop zamiast rodzinnej wycieczki nad morze?

Zastanowił się chwilę, po czym wzruszył ramionami:

– Nie. Bo my się na tej wycieczce śmialiśmy, nawet tata był. To było fajne.

I wtedy zrozumiałam, że wygrałam. Może nie konkurs na najbardziej błyszczącą paczkę pod choinką, ale coś ważniejszego – szacunek moich dzieci. Poczucie, że są ważne, że nie są tłem dla cudzych ambicji. Są centrum mojego świata. I nikt nie będzie im wmawiał, że są gorsze, tylko dlatego, że ich prezent nie miga diodami.

Z Joanną może kiedyś porozmawiamy. A może nie. Już nie mam potrzeby, żeby to naprawiać. Nie każda relacja musi trwać wiecznie – zwłaszcza taka, która opiera się na fałszu. Bo są rzeczy ważniejsze niż rodzinna poprawność. Na przykład godność.

Natalia, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama