Reklama

Patrzyłam na zegarek. Dochodziła dwudziesta druga, a ja wciąż byłam w pracy. Kolejny dzień, kolejny wieczór, w którym wracałam do pustego domu. Po drodze zahaczyłam jeszcze o sklep – mleko, chleb, jakieś płatki dla dzieci. Wracałam zmęczona, ale jednocześnie uspokojona myślą, że niczego im nie zabraknie. Moje życie po rozwodzie było trudne, ale nie miałam wyboru. Kuba i Maja byli najważniejsi. To dla nich zostawałam po godzinach, brałam dodatkowe zlecenia, oszczędzałam na sobie, żeby oni mogli mieć wszystko, co najlepsze.

Reklama

Nigdy nie chciałam, żeby czegoś im brakowało, żeby poczuli, że są gorsi od innych dzieci. Gdy Kuba wspomniał, że jego koledzy noszą markowe buty, kupiłam mu takie, choć kosztowały niemal połowę mojej pensji. Gdy Maja zapisała się na lekcje tańca, nawet nie próbowałam jej odmówić, choć oznaczało to, że musiałam zrezygnować z własnych drobnych przyjemności. Każdy ich uśmiech sprawiał, że czułam, że warto. Nie dostrzegałam wtedy, że z każdą kolejną zachcianką moje dzieci uczą się, że mogą dostać wszystko, czego zapragną.

Bałam się mówić „nie”. Nie dlatego, że nie potrafiłam, ale dlatego, że miałam wrażenie, że odmowa oddali mnie od nich. Po rozwodzie czułam, że muszę im wynagrodzić brak ojca, że muszę być zarówno matką, jak i ojcem, że muszę udowodnić im i sobie, że sobie poradzimy. Wierzyłam, że jeśli dam im wszystko, co tylko mogę, jeśli spełnię każdą ich prośbę, to nigdy nie poczują się odtrąceni.

Nie zauważyłam, kiedy sytuacja wymknęła się spod kontroli. Kiedy dzieci przestały dziękować, kiedy zaczęły traktować moje poświęcenie jak coś oczywistego. Nie zauważyłam, że ich miłość stała się czymś, co można kupić.

Czułam się tym zmęczona

Wróciłam do domu późno, jak zwykle zmęczona i marząca o chwili spokoju. W rękach dźwigałam siatki z zakupami, a torba ze służbowym laptopem obijała mi się o biodro. Gdy tylko przekroczyłam próg, Kuba już na mnie czekał. Stał w przedpokoju, oparty o ścianę, z telefonem w ręce i miną, która nie wróżyła nic dobrego.

– Mamo, potrzebuję nowych butów. Te są już obciachowe – rzucił od razu, bez żadnego „cześć”, bez pytania, jak mi minął dzień.

Postawiłam siatki na podłodze i spojrzałam na jego trampki. Ledwo miesiąc temu wybraliśmy je razem w galerii.

– Kochanie, ale dopiero co kupiliśmy ci nowe trampki… – westchnęłam, przytrzymując się szafki, jakbym chciała znaleźć w niej oparcie.

– No właśnie – trampki. A ja mówię o sneakersach. Wszyscy takie mają – burknął, jakbym była nieznośnie powolną uczennicą, która nie rozumie podstawowych zasad funkcjonowania świata.

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo do przedpokoju weszła Maja. Miała na sobie moją bluzę, tę, którą zostawiłam rano na krześle. Nawet nie zwróciła na mnie uwagi, tylko wyciągnęła rękę po siatkę z zakupami.

– A kupiłaś mi te spodnie, o których mówiłam? – zapytała, jakby to było coś zupełnie oczywistego.

– Nie, Maju, dziś nie miałam czasu… – zaczęłam tłumaczyć, ale córka już przewróciła oczami.

– To kiedy? Bo koleżanki już sobie kupiły, a ja nie chcę wyglądać jak ostatnia sierota.

Coś ścisnęło mnie w środku. Przecież jeszcze kilka lat temu cieszyli się z każdego drobiazgu, dziękowali, przytulali się do mnie na dobranoc. A teraz? Teraz stałam przed nimi, zmęczona, z bolącą głową i pustym portfelem, a oni patrzyli na mnie jak na terminal płatniczy, który właśnie odmówił transakcji.

Postaram się znaleźć na to pieniądze – powiedziałam w końcu, choć coś we mnie protestowało.

Kuba tylko skinął głową i wrócił do swojego pokoju, jakby ta rozmowa była już zakończona. Maja rzuciła mi jeszcze krótkie „No to super” i poszła do salonu. A ja stałam w przedpokoju, patrząc na siatki z zakupami i czując, jak gdzieś w środku mnie pęka coś niewidzialnego.

Ogarnęła mnie panika

Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. W głowie przeliczałam rachunki, wydatki, zastanawiałam się, gdzie mogę coś obciąć, co sprzedać, skąd wziąć dodatkowe pieniądze. I choć wiedziałam, że nie powinnam, że to nie jest dobre ani dla mnie, ani dla nich, to powtarzałam sobie w myślach: „Dla dzieci warto”.

Następnego dnia w pracy panowała dziwna atmosfera. Wszyscy szeptali między sobą, co chwila ktoś odchodził od biurka i wracał z posępną miną. Czułam to napięcie w powietrzu, ale ignorowałam je. Przecież zawsze przykładałam się do swoich obowiązków, brałam nadgodziny, pomagałam innym. Byłam przekonana, że jeśli będą jakieś zwolnienia, to na pewno mnie ominą.

Kiedy szef wezwał mnie do gabinetu, jeszcze nie czułam strachu. Raczej lekkie zaniepokojenie, ale daleko mi było do paniki. Zamknęłam za sobą drzwi i stanęłam przed biurkiem, czekając, aż powie, czego ode mnie chce.

– Anno… – zaczął, ale jego ton od razu mnie zaniepokoił. Był ciepły, wręcz współczujący, a to nigdy nie jest dobry znak. – Bardzo mi przykro, ale musimy ciąć koszty. Firma jest w trudnej sytuacji i… niestety, nie mamy innego wyjścia.

Patrzyłam na niego i w pierwszej chwili nie docierało do mnie, co właśnie powiedział.

– Ale… ja tu pracuję od lat. Zawsze zostawałam po godzinach, brałam dodatkowe obowiązki… – usiłowałam znaleźć jakiś argument, który mógłby to odwrócić.

Szef tylko ciężko westchnął.

– Wiem. I naprawdę bardzo to doceniam. Ale to nie jest decyzja, na którą mam wpływ.

Nagle poczułam, jak ogarnia mnie panika. Zwolnienie oznaczało brak pensji, brak stabilności, brak środków na wszystko, co do tej pory uznawałam za oczywiste. Nie miałam oszczędności, wszystko szło na dzieci. Czynsz, rachunki, jedzenie, ich szkoła, ubrania, wycieczki… Jak ja sobie teraz poradzę?

Nikt mi nie współczuł

Wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Wciąż czułam ścisk w żołądku, ale wiedziałam, że muszę zebrać się na odwagę i powiedzieć dzieciom. Otworzyłam drzwi i już w przedpokoju usłyszałam odgłos gier komputerowych dobiegający z pokoju Kuby.

– Kochani, muszę wam coś powiedzieć… – zaczęłam, gdy wreszcie zebrali się w salonie.

Kuba spojrzał na mnie obojętnie, Maja odłożyła telefon na kolana, ale wciąż zerkała na ekran.

Straciłam pracę – powiedziałam wprost, bo nie miałam siły na owijanie w bawełnę.

Zapadła cisza. Czekałam, aż zapytają, jak się czuję, co zamierzam, czy wszystko będzie dobrze. Ale zamiast tego usłyszałam:

– To, co teraz? – zapytał Kuba.

Nie „Mamo, dasz radę”, nie „Będzie dobrze”. Tylko suche, beznamiętne „To, co teraz?”.

– Będę szukać nowej, ale przez jakiś czas musimy oszczędzać – powiedziałam cicho, czując, jak w gardle rośnie mi gula.

– Ale jak to? – odezwała się Maja. – A wakacje?

Spojrzałam na nią, mając nadzieję, że się przesłyszałam. Ale nie, ona naprawdę zapytała o wakacje.

– Musimy odłożyć je na później – powiedziałam, siląc się na spokój.

Znów cisza. Myślałam, że może teraz… może jednak zrozumieją. Ale Kuba tylko westchnął, jakby ta rozmowa go już nudziła.

– Mamo, ale te buty nadal są mi potrzebne.

Zabrakło mi słów.

– Nie mamy teraz na to pieniędzy – powiedziałam, czując, jak coś się we mnie łamie.

Kuba wzruszył ramionami.

– To musisz coś wymyślić.

I tyle. Nie było żadnej troski, żadnej empatii. Tylko kolejne żądanie.

Robiłam wszystko dla ich dobra

Kiedy zostałam sama, usiadłam na kanapie i wpatrywałam się w ścianę. Do tej pory byłam przekonana, że wszystko, co robiłam dla moich dzieci, było dla ich dobra. Ale teraz, pierwszy raz, zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem ich nie rozpieściłam. Czy nie nauczyłam ich, że matka zawsze „musi coś wymyślić”, niezależnie od tego, jak sama się czuje.

I pierwszy raz pomyślałam, że może to moja wina. Zastanawiałam się, czy jest już za późno, żeby coś zmienić. Żeby nauczyć ich empatii. Żeby miały dobre serce. Nie wiedziałam, jak wykrzesać z nich ludzkie odruchy, chęć pomocy czy współczucie.

Wiedziałam, że miarka się przebrała i coś musi się zmienić. Nie zamierzałam więcej ukrywać przed dziećmi swojego zmęczenia i trudnej sytuacji. Będą musiały nauczyć się żyć w nowej rzeczywistości. Albo to zaakceptują, albo mnie nie znienawidzą. Miałam jednak nadzieję, że nasza relacja przetrwa ten trudny czas i uda się ją uratować. Musiałam mieć nadzieję. Byłam ich mamą.

Reklama

Ania, 41 lat

Reklama
Reklama
Reklama