„Dzieci wymieniły święta z matką na wakacje all inclusive. A co jeśli to moja ostatnia Wigilia i spędzę ją samotnie?”
„Na samym dnie, owinięte w stare gazety, leżały aniołki z masy solnej – robiliśmy je z Basią, kiedy miała siedem lat. Jeszcze pachniały cynamonem. Palcami musnęłam po nich delikatnie, ale zaraz schowałam z powrotem. Nie miałam siły ich wieszać. Co ja będę wieszać te aniołki – dla siebie? W zeszłym roku było inaczej. Dzieci przyszły, było ciasno, gwarno, trochę śmiechu, trochę narzekania. Pachniało piernikiem, ktoś rozlał kompot. Wnuki biegały w skarpetkach po parkiecie, a ja się denerwowałam, że się przeziębią. A teraz? Cisza”.

Kiedy byłam młoda, święta miały zapach pieczonego sernika i dźwięk dziecięcych śmiechów pod choinką. Teraz mam tylko ciszę, która dzwoni mi w uszach. W tym roku po raz pierwszy od lat nie przyjdą ani syn, ani córka. Bo przecież Egipt zimą to taka okazja, szkoda nie skorzystać. „Mamo, odpoczniemy, ty też sobie zrób coś miłego” – usłyszałam. Tyle że dla mnie czymś miłym byłoby ich po prostu zobaczyć. A teraz? Siedzę sama, przy stole nakrytym dla jednej osoby. I coraz częściej myślę: może dom opieki to jednak nie taka zła opcja.
– Mamo, nie gniewaj się, ale w tym roku polecimy z Piotrkiem do Egiptu – powiedziała do słuchawki Basia, moja córka. Mówiła szybko, jakby się spieszyła, jakby chciała mieć ten temat za sobą.
Zakręciłam palcem kabel od czajnika i odpowiedziałam z pozoru spokojnie:
– A święta?
– No właśnie… – odchrząknęła. – W tym roku chcemy zrobić coś dla siebie. Pracujemy jak osły, jesteśmy wykończeni. Poza tym, przecież sama mówiłaś, że nie lubisz gotować...
– Gotować nie lubię, ale lubię jak ktoś przy stole siedzi – rzuciłam.
– Oj mamo, nie przesadzaj. To tylko kilka dni! Odpoczniesz. Może do Eli zadzwonisz? Albo do Krystyny? Zróbcie sobie babski wieczór!
Chciałam powiedzieć, że Elę boli kręgosłup i nie wychodzi z domu, a Krystyna święta spędza u syna w Austrii, ale zamilkłam. Nie chciałam wyjść na zrzędę. Przez chwilę było tylko słychać, jak Basia wzdycha po drugiej stronie.
– Zrobię ci przelew, mamo. Kup sobie coś ładnego, zrób sobie wigilię po swojemu, może wyjedź gdzieś?
– Tak, wyjadę. Do kuchni. Na barszcz.
Zostawili mnie
Nie odpowiedziała. Pożegnała się i rozłączyła. Zostałam z gorącym czajnikiem w dłoni i poczuciem, że właśnie coś się skończyło. Albo się we mnie przesunęło. Nie pierwszy raz. Ale tym razem boleśniej. Po tej rozmowie długo siedziałam w kuchni. Czajnik zdążył wystygnąć, a ja wpatrywałam się w kafelki nad zlewem, jakbym liczyła na to, że któryś z nich do mnie przemówi. W końcu wstałam i zrobiłam herbatę, bo przecież trzeba coś robić, żeby nie zwariować. Cisza w mieszkaniu była gęsta, taka, która oblepia człowieka i nie chce puścić. Włączyłam radio tylko po to, żeby ktoś mówił, choćby do nikogo.
Następnego dnia zadzwonił syn. Mówił niemal tym samym tonem co Basia, tylko jeszcze szybciej, jeszcze bardziej rzeczowo. Oświadczył, że z żoną i dziećmi jadą na tydzień do kurortu nad Morzem Czerwonym. Dzieci ponoć marzyły o basenie zimą, a on nie chciał im tego odbierać. Słuchałam go i kiwałam głową, chociaż i tak tego nie widział. Zapytał, czy dam sobie radę sama.
– A co mam nie dać? – odpowiedziałam. – Jakoś żyję od śmierci ojca.
Zapadła chwila ciszy, a potem usłyszałam:
– No właśnie, mamo, jesteś silna.
Silna. To słowo zawsze kończy rozmowę, zamyka temat jak drzwi na klucz. Po odłożeniu telefonu poczułam zmęczenie, jakby ktoś wyssał ze mnie powietrze. Pomyślałam o wszystkich znajomych, którzy też mieli swoje święta, swoje stoły, swoje rodziny. Każdy gdzieś jechał, każdy miał plan. Tylko ja zostałam bez rozpiski, bez zaproszenia, bez pytania, czy mam ochotę na cokolwiek. Usiadłam na kanapie i pomyślałam, że może faktycznie powinnam gdzieś być. Tylko nie wiedziałam już gdzie.
Święta miały wyglądać inaczej
W połowie grudnia odkurzyłam karton z bombkami. Na samym dnie, owinięte w stare gazety, leżały aniołki z masy solnej – robiliśmy je z Basią, kiedy miała siedem lat. Jeszcze pachniały cynamonem. Palcami musnęłam po nich delikatnie, ale zaraz schowałam z powrotem. Nie miałam siły ich wieszać. Co ja będę wieszać te aniołki – dla siebie? W zeszłym roku było inaczej. Dzieci przyszły, było ciasno, gwarno, trochę śmiechu, trochę narzekania. Pachniało piernikiem, ktoś rozlał kompot. Wnuki biegały w skarpetkach po parkiecie, a ja się denerwowałam, że się przeziębią. A teraz? Cisza. Nawet parkiet jakby skrzypiał ciszej.
Napisałam smsa do sąsiadki z góry, może chciałaby wpaść na opłatek. Odpisała, że wyjeżdża do córki. „Ale dziękuję, pani Halinko, to miłe z pani strony”. Wzięłam telefon i zaczęłam przeglądać kontakty. Kogo mogłam zaprosić? Starzy znajomi nie żyją, młodszych jakoś życie porozrzucało. Zrobiłam kawę i siedziałam z nią przy oknie, patrząc, jak dzieciaki na podwórku lepią bałwana. Święta miały wyglądać inaczej. W mojej głowie wciąż był ten obraz – siedzę przy stole, Basia i Marek kłócą się o uszka, wnuki podjadają pierniczki, a ja tylko się uśmiecham, bo przecież właśnie o to chodzi w świętach. O bycie razem. Ale z tym „razem” to chyba przesadziłam. Dla nich „razem” oznaczało „razem z kimś innym”. Na plaży. W kurorcie. W Egipcie.
Dzień przed wigilią poszłam do sklepu. Tak po prostu, żeby zobaczyć ludzi, usłyszeć jak ktoś narzeka na kolejkę, jak dzieciaki piszczą na widok czekoladowych mikołajów. Kupiłam kapustę, pieczarki, trochę śledzi, pierogi z paczki, bo na lepienie nie miałam siły. I jeszcze małą butelkę czerwonego wina – dla towarzystwa, którego i tak nie będzie. Wróciłam do pustego mieszkania, zdjęłam kurtkę i usiadłam przy stole. Na wierzchu leżała koperta od syna. Kartka ze zdjęciem choinki, a w środku: „Wesołych Świąt, mamo. Ściskamy! Marek, Justyna i dzieci”. Na zdjęciu byli wszyscy – opaleni, uśmiechnięci, w tle basen i palmy.
Otworzyłam okno, żeby przewietrzyć pokój i usłyszałam za oknem hałas – dzieci sąsiadów z naprzeciwka wróciły z sanek. Starsza z nich, może siedmioletnia, spojrzała w górę i pomachała. Odmachnęłam, uśmiechając się, ale zaraz poczułam ukłucie w gardle. Zadzwoniłam do Basi. Nie odebrała. Pewnie była na plaży. Może leżeli z Piotrkiem na leżakach i popijali drinki z palemką. Nie chciałam być złośliwa, naprawdę. Po prostu... chciałam, żeby ktoś zapukał. Żeby ktoś przyszedł i zapytał:
– Halo, pani Halinko, jak się pani trzyma?
Ale nikt nie zapukał. I nikt nie zadzwonił. Nawet telewizor mnie irytował – wszyscy tacy szczęśliwi, rodziny jak z reklamy. A ja tylko chciałam, żeby ktoś był. Nawet nie musiałby mówić. Wystarczyłoby, żeby był.
Była Wigilia, godzina szesnasta
W radiu leciały kolędy, a ja, w fartuchu, doglądałam ryby po grecku, której i tak nikt nie zje. Stół był nakryty dla jednej osoby. Symbolicznie dołożyłam pusty talerz. Nie z tradycji – bardziej dla siebie. Żeby udawać, że może ktoś jednak... I wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Zamarłam. Nie spodziewałam się nikogo. Przez chwilę stałam nieruchomo z ręcznikiem w ręku. Drugie pukanie – głośniejsze, stanowcze. Otworzyłam. Na progu stał chłopak z sąsiedniego piętra. Może z osiemnaście lat. Zawsze mówił „dzień dobry” i nic więcej. Teraz miał w ręku małą paczkę zawiniętą w papier w renifery.
– Dzień dobry, pani Halinko – powiedział trochę nieśmiało. – Mama mówiła, że może pani sama dzisiaj... Więc przynieśliśmy kawałek makowca i kompot. Mama piekła, a ja mieszałem.
Zatkało mnie.
– Nie mogliśmy tak... no wie pani, że pani sama. Mama mówiła, że pani zawsze dla nas uśmiechnięta, jak się mijamy.
– Wejdź, kochanie. I dziękuję – powiedziałam cicho, przesuwając się, by wpuścić go do środka.
Chwilę później przyszła też jego mama z dziewięcioletnią córką. Przynieśli barszcz, trochę pierogów. Usiedliśmy razem. Gadało się o byle czym, ale śmialiśmy się, opowiadaliśmy kawały, nawet kolędę zaśpiewaliśmy. Mała Basia – też Basia! – przytuliła się do mnie jak do babci. W tamtej chwili nie czułam już pustki. Nie tego się spodziewałam po tej Wigilii. Ale gdy nagle zrobiło się głośno w moim mieszkaniu – zrozumiałam, że to nie dzieci w Egipcie są mi potrzebne do szczęścia.
I chyba to mi wystarczy
Następnego dnia obudziłam się wcześnie. W pokoju unosił się zapach przypraw, a na stole wciąż stała niedopita herbata i talerz z makowcem. Ślady obecności – po raz pierwszy od dawna nie moje własne. Przez chwilę patrzyłam na ten bałagan z uśmiechem. A potem zapytałam siebie: dlaczego ja właściwie tak kurczowo się trzymam tego, że to dzieci muszą coś zrobić, żeby mi było dobrze?
Przecież ja też mogę wyjść. Zapukać. Zadzwonić. Tego dnia odwiedziłam Elę – tę, której „bolał kręgosłup”. Siedziała w szlafroku, z oczami wlepionymi w telewizor. Przyniosłam jej trochę pierogów. Zaskoczyła się, potem się popłakała, potem się roześmiała. Przy herbacie rozmawiałyśmy jak kiedyś – bez pośpiechu, bez cienia żalu. Nawet obejrzałyśmy film. Taki o staruszkach, które zakładają zespół rockowy. Śmiałyśmy się do bólu brzucha. Nie zadzwoniłam już do Basi. Nie odebrałam też, gdy zadzwoniła. Po co mam odbierać, żeby znów powiedzieć, że wszystko w porządku, że było „miło i spokojnie”? Było głośno, było prawdziwie. Ale nie dzięki niej.
Nie chcę już czekać na nic. Ani na cud, ani na telefon, ani na zaproszenie. Nie chcę siedzieć w oknie i wypatrywać, kto wróci z plaży. Mam siebie. I mam tych, którzy są naprawdę blisko. I chyba to mi wystarczy.
Halina, 71 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Kolega z pracy zaprosił mnie w mikołajki na randkę. Czasem lepiej się 2. razy zastanowić, zanim się powie »tak«”
- „W tym roku na naszej Wigilii pojawił się niespodziewany gość. Miał moje oczy i wywrócił mój świat do góry nogami”
- „Zawsze miałam pod górkę z teściową. W kółko powtarzała, że jej synuś zasługuje na kogoś znacznie lepszego ode mnie”