Reklama

Nie jestem typem, który łatwo się rozkleja. Przez większość życia byłem twardy jak skała. Pracowałem ciężko, bez narzekania, rachunki płaciłem w terminie, a dzieci wychowywałem, jak należy. Wydawało mi się, że skoro tyle dałem z siebie, to kiedyś, na starość, dostanę coś w zamian. Trochę ciepła. Trochę uwagi. Jakiś uśmiech w święta. No ale cóż – człowiek swoje myśli, a życie swoje. Dzieci się porozjeżdżały, każde z osobna przysłało mi SMS-a, że „niestety, w tym roku nie dadzą rady przyjechać”. Zostawili mnie samego, jakbym był nikim. Jakbym był tylko dodatkiem do świątecznego karpia.

Nie jestem ani sentymentalny, ani specjalnie towarzyski. Tego dnia, gdy patrzyłem na puste miejsce przy stole i naprawdę poczułem się... jak śmieć. Nie przesadzam. Nawet śmieci wywożą regularnie – a o mnie nikt nie pamiętał. Gdyby nie Jola z parteru... nie wiem, co by się ze mną stało.

Coś mnie podkusiło

Zamiast kolacji wigilijnej, miałem herbatę z cytryną i trzy pierogi z zamrażarki. Odgrzałem je w mikrofali, bo nawet i do tego straciłem serce. Usiadłem przy stole, nakrytym tylko dla mnie. Bez sianka, bez opłatka. Bo niby z kim miałem się łamać?

– Tato, wiesz, że cię kochamy, ale w tym roku naprawdę nie damy rady – powiedziała Basia przez telefon kilka dni wcześniej. – Michał ma dyżur w szpitalu, a dzieci złapały jakiegoś wirusa... Wiesz, jak jest.

Wiedziałem. Każdy coś miał. Karol z rodziną wyjechali w góry, bo „potrzebują wreszcie trochę odpocząć”. A ja? Ja miałem odpoczywać od kogo? Od ciszy? Siedziałem, patrząc na ścianę. Nawet telewizora nie włączyłem, bo jeszcze bym usłyszał: „Wesołych Świąt”. I coś mnie podkusiło – spojrzałem przez okno. Wtedy zobaczyłem sąsiadkę z parteru. Szła z siatkami do klatki. Otworzyłem okno.

– Jola! – zawołałem.

Zatrzymała się, spojrzała w górę z lekkim zdziwieniem.

– Co się stało?

– Nic. Po prostu... Wesołych Świąt, sąsiadko.

Uśmiechnęła się, ciepło.

– Wesołych. A czemu tak sam?

Zawahałem się. Może to przez to, jak spojrzała. Bez litości. Normalnie. Jak człowieka.

Dzieci nie mogły przyjechać. Wie pani, obowiązki.

Zamyśliła się. Po chwili skinęła głową.

– To niech pan zamyka okno i za dziesięć minut będzie u mnie. Barszczu starczy dla batalionu. I pierogów też.

Zaniemówiłem.

– Ale ja nie chcę...

– Niech pan nie gada głupstw. Barszcz się sam nie zje.

Zamrugałem

Czułem się jak nastolatek, który pierwszy raz idzie na randkę. Odetchnąłem, zanim zadzwoniłem do drzwi. Otworzyła niemal od razu, jakby stała tuż za nimi.

– O, punktualny! – uśmiechnęła się i cofnęła w głąb mieszkania. – Wchodź, wchodź. Nie zdejmuj butów, podłoga nie z cukru.

– No to zostawię – mruknąłem, trochę speszony.

Jej mieszkanie pachniało czystością i pieczonym makowcem. Choinka stała przy oknie, ubrana na złoto, zupełnie jak z katalogu.

Nie spodziewałam się gości – powiedziała, stawiając przede mną miskę z barszczem i talerzyk z uszkami. – Ale coś się zawsze znajdzie. Chce pan kompot z suszu czy herbatę?

– Kompot.

Nie umiałem patrzeć jej w oczy, więc gapiłem się w kubek, jakby mógł mi odpowiedzieć na wszystkie pytania świata.

– Dziękuję, Jolu. Nie powinienem zawracać głowy.

– A kto tu komu zawraca? – parsknęła. – Jesteśmy sąsiadami od dwudziestu lat. Tylko że wcześniej, to Helenką się znałam lepiej.

Zamrugałem. Helena. Minęło sześć lat, odkąd odeszła, ale niektórzy nadal o niej mówili tak... zwyczajnie.

– Helenka by nie chciała, żebyś siedział sam w święta – dodała ciszej.

– Wiem – powiedziałem i łyknąłem kompot.

Czułem się jak niepotrzebny mebel

– Nałożę ci kawałek sernika. Robiłam z przepisu mojej babci, to nie wypada odmówić – Jola nachyliła się nad stołem z półmiskiem, jakby podawała mi relikwię.

– Nie obraź się, ale już nie mam gdzie tego wcisnąć... – podparłem się oparciem krzesła, klepiąc się po brzuchu.

– To dobrze. Święta są po to, żeby jeść jak człowiek, a nie jak ptaszek. – Mrugnęła. – Zapakuję ci na wynos. Na jutro.

– No, jutro to może przyda się, bo znowu będę sam w domu.

Nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego dolała kompotu.

– Naprawdę nikt do ciebie nie przyjechał? – zapytała w końcu cicho.

– Tylko SMS-y. Basia, Karol... każdy gdzieś. Zajęci. Niby rozumiem, ale...

Zawahałem się. Co ja jej powiem? Że się czuję jak niepotrzebny mebel?

– No, nie powinni tak. – Jola pokręciła głową. – Bo wie pan, moje dzieci też są daleko. Tylko że zawsze zadzwonią. Pogadają. Popytają, czy mam wszystko, a ja choć przez chwilę czuję, że jestem dla nich ważna.

– No właśnie. A ja dziś nawet nie miałem z kim się pokłócić o karpia.

Uśmiechnęła się pod nosem.

– Zawsze możemy się pokłócić o makowiec. Na przykład, że za słodki.

– A skąd wiesz, że ja wolę mniej cukru?

– Bo a ciebie to taki klasyczny gorzki typ. Od razu wiedziałam.

Parsknąłem śmiechem pierwszy raz tego dnia.

– Chyba nie wiesz, jak bardzo mi ten wieczór uratowałaś.

– Wiem. Bo ty mi też.

Poczułem coś dziwnego

U Joli było cicho, ale nie ta nieznośna cisza, co u mnie w mieszkaniu. Tu pachniało życiem.

– A właściwie to, co robisz przez całe dnie? – zapytała, zbierając talerze ze stołu.

– Zgadnij – odpowiedziałem, patrząc, jak zwinnie porusza się w kuchni. – Trochę książek, trochę radia, od czasu do czasu krzyżówka. No i oczywiście gapię się przez okno, żeby być na bieżąco z życiem osiedla.

– Aaa, czyli klasyczny emerycki monitoring. – Uśmiechnęła się pod nosem.

– Tak, tylko bez zapisu i ochrony.

I co ostatnio wyśledziłeś?

– Że sąsiad spod piątki nosi śmieci w szlafroku. I że pani z szóstego piętra ma nowego psa, który wygląda jak mop.

Zachichotała, a ja poczułem coś dziwnego. Spokój. Jakby nagle ten świąteczny wieczór nie był już obrazkiem, którego nie mam, tylko czymś, co właśnie się dzieje. Tu i teraz.

– Mogę coś powiedzieć?

– No, mów, zanim zmienisz zdanie.

– Ja chyba... zapomniałem, jak to jest po prostu z kimś być. Bez zobowiązań. Bez udawania, że wszystko u mnie dobrze. Dzięki tobie przypomniałem sobie, że jeszcze potrafię rozmawiać.

Spojrzała na mnie, jakby też coś chciała powiedzieć, ale ostatecznie tylko pokiwała głową.

– To dobrze, bo ja też. I wiesz, co? W przyszłym roku nie czekamy na zaproszenia od dzieci. Wigilie robimy tu. Sami. I już.

– Sami?

– Sami. A może nawet z sąsiadem spod piątki.

Nerwowo przełknąłem ślinę

Siedzieliśmy przy stole jeszcze długo po kolacji. Jola zapaliła tylko jedną świeczkę, taką z cynamonem, co pachniała jak dzieciństwo. Nie rozmawialiśmy już dużo. Nie było trzeba. Tylko coś mnie nagle tknęło.

– Nie masz może opłatka?

– Mam. Czekał na tę chwilę w szufladzie. Tylko myślałam, że nie będziesz chciał.

– A jednak… chciałbym.

Wyszła do kuchni i po chwili wróciła z białym opłatkiem na talerzyku, jakby niosła coś kruchego i świętego. Wstała, podała mi go z prostym uśmiechem.

– To co, Janku?

– To… życzę ci spokoju. Takiego jak dziś. I… żeby nikt już nie zostawiał cię przy stole.

– Dziękuję. A ja ci życzę, żebyś przestał się oglądać za tym, kto nie przyszedł. Bo ci, co są – wystarczą.

Przełknąłem ślinę. Nawet nie wiedziałem, że łzy mogą piec od środka, zanim wypłyną. Złamaliśmy opłatek. Nie było kolęd, nie było wzniosłych słów. Byliśmy tylko my – sąsiad i sąsiadka, którzy przez dwadzieścia lat nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Nagle zadzwonił mój telefon. Spojrzałem na ekran – syn.

– Odbierze pan? – zapytała cicho.

– Nie. Oddzwonię jutro. Dziś... mam kogoś ważniejszego przy stole.

Uśmiechnęła się. Tego wieczoru była najważniejszym człowiekiem w moim życiu. I po raz pierwszy od lat w święta nie czułem się jak śmieć. I nie przez barszcz. Przez nią.

Zacząłem się śmiać

Wyszedłem od Joli po dwudziestej drugiej. Z siatką w ręku – pierogi na jutro, sernik na pojutrze. I z sercem lżejszym o tonę. Przystanąłem pod swoim mieszkaniem i spojrzałem w górę. Gdzieś tam, w mieszkaniu nad nami, grał ktoś kolędy. Wciągnąłem powietrze. Nie pachniało pustką. Pachniało życiem. Zazwyczaj czułem się jak wyrzucona kartka z rodzinnego albumu – dziś pierwszy raz miałem wrażenie, że ktoś ją jednak odnalazł. I nie wyrzucił. Następnego dnia rano, gdy wychodziłem po bułki, zauważyłem, że przy drzwiach leżała kartka.

„Barszcz się kończy, ale mam pomysł na grochówkę. Wpadniesz? Jola”.

Zacząłem się śmiać sam do siebie, głośno. Jak głupi. Jak ktoś, kto po długiej zimie przypomniał sobie, że słońce jeszcze istnieje. Wróciłem do domu z bułkami i z czymś jeszcze. Z tą pewnością, że nawet jeśli moje dzieci mają swoje życie, to ja też mogę mieć swoje. Nawet jeśli zaczęło się od barszczu. Bo czasem wystarczy jedno otwarte okno, jeden talerz zupy i jedna kobieta. I człowiek przestaje czekać, aż ktoś go „odwiedzi”. Bo sam zaczyna żyć.

Jan, 70 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama