„Dzięki obcemu mężczyźnie trafiłam do szpitala. Tam okazało się, że od 15 lat jestem poszukiwana”
„Otworzył mi starszy, wąsaty mężczyzna. Na mój widok zrobił minę, jakby ujrzał ducha. Zbladł, a jego oczy się rozszerzyły. Musiałam wyglądać okropnie. – Pomocy… – zdołałam wyszeptać, nim odpłynęłam w ciemność. Obudziłam się w szpitalu, podłączona do masy dziwacznych, pikających urządzeń”.
- Bożena, 45 lat
Obudził mnie chłód. A raczej przenikliwe zimno, które sprawiało, że cała drżałam. Miałam mokre ubranie, co potęgowało nieprzyjemne odczucie. Do tego dochodził potworny ból całego ciała oraz suchość w gardle. Z trudem otworzyłam oczy. Przez moment świat był niewyraźny i rozmazany. Zaczęłam intensywnie mrugać, aż wreszcie, po dłuższej chwili, powróciła ostrość widzenia. Ujrzałam nagie gałęzie drzew, przez które prześwitywało stalowoszare niebo. Wokół pełno było gnijących liści. To na nich leżałam, moje ubranie nasiąkło wilgocią.
Nie wiedziałam, co tu robię
Z trudem podźwignęłam się, by usiąść. Mięśnie paliły żywym ogniem, a pod czaszką łupało, jakby coś rozsadzało ją od środka, chcąc wydostać się na zewnątrz. Zlustrowałam okolicę. Nic tylko drzewa, drzewa i drzewa tonące w szarości zmierzchu.
Wzięłam kilka głębokich wdechów w desperackiej próbie zebrania myśli. Co ja tutaj robię? Jak się tu znalazłam? I… kim ja w ogóle jestem? Bo zdążyłam się zorientować, że nawet nie pamiętam swojego imienia ani nazwiska, o adresie nie wspominając. Sięgnęłam do kieszeni spodni w nadziei, że znajdę tam portfel z dokumentami. Niestety były puste. Te w płaszczu także.
Poczułam nieprzyjemne, liżące żołądek uczucie strachu. Moja sytuacja przedstawiała się nieciekawie. Sama w środku jakiegoś lasu, obolała i słaba, prawdopodobnie z zanikiem pamięci. Do tego mocno wychłodzona. Na czworakach podpełzłam do najbliższego pnia i oparłam się o niego plecami. Starałam się uspokoić. Panika niewiele mi pomoże, tyle wiedziałam. W ogóle myślałam trzeźwo…
Najpierw zbadałam swój stan fizyczny. Raczej nic sobie nie złamałam, mogłam poruszać wszystkimi kończynami i szyją. Poza bólem mięśni, pewnie odwodnieniem i ogólnym zmęczeniem chyba nic poważnego mi nie dolegało. Wyglądało na to, że dam radę iść. W jakim tempie, to już inna sprawa, ale najważniejsze to przeć do przodu.
Zobacz także
I trzeba się spieszyć. Niedługo zapadnie noc, a nie wiedziałam, gdzie się znajduję. Wolałbym nie natknąć się na żerującego niedźwiedzia albo sforę wilków. Na samą myśl o spotkaniu z jakimś dzikim zwierzęciem włosy uniosły mi się na karku. Uczepiłam się mojego pnia i spróbowałam wstać. Nogi miałam jak z waty, trzęsły się i odmawiały posłuszeństwa, ale po którejś z kolei próbie odniosłam mały sukces. Podźwignęłam się i nawet postąpiłam kilka kroków, wspierając się jedną ręką o drzewo. Nie jest źle. Wymyśliłam, że będę się przemieszczać etapami. Od punktu do punktu, czyli od pnia do pnia. Stale, choć ospale.
Robiło się ciemno
Gdyby ktoś mnie obserwował z boku, pomyślałby pewnie, że wracam po suto zakrapianej balandze. Chwiałam się i zataczałam, przewracałam i przystawałam, by nieco odsapnąć. Ale najważniejsze, że pokonywałam kolejne metry. Ruch sprawił, że nieco się rozgrzałam. Ból mięśni zelżał. Tylko głowa mi pękała, jakby po mózgu w tę i z powrotem biegało stado nosorożców.
Zapadał coraz gęstszy mrok, a ja coraz bardziej się bałam. Plus tego był taki, że strach przechodzący w przerażenie mobilizował mnie do działania. Buzująca w organizmie adrenalina dodawała sił. Ciało człowieka to doprawdy niezwykła maszyneria.
Żeby zająć czymś umysł, zaczęłam zastanawiać się, dlaczego tu wylądowałam. Ktoś wywiózł mnie do lasu, żeby zgwałcić i zamordować? Możliwe… tylko czemu nie dokończył dzieła? Gdyby ta wersja okazała się prawdziwą, to zamiast na ziemi, powinnam leżeć pod nią. I już nigdy się nie obudzić. Ktoś spłoszył mojego niedoszłego oprawcę? Myśliwi? Spacerowicze? No ale chybaby mi pomogli, a nie porzucili na pastwę chłodu i drapieżników?
Możliwe też, że wybrałam się na grzyby, na spacer, zemdlałam lub spadła mi na głowę gałąź i straciłam przytomność. A przez uderzenie również wspomnienia? Czemu nie, takie rzeczy się zdarzają.
Byłam przerażona
Czy mam rodzinę? Czy ktoś w ogóle zorientował się, że zniknęłam? A może jestem samotną kobietą, nie mam nikogo, kto by się o mnie martwił i wszczął poszukiwania? Ta druga perspektywa nie napawała zbytnim optymizmem. Wolałam pierwszą wersję, w której kochający mężczyzna już zawiadomił policję i odpowiednie służby o moim zniknięciu i teraz funkcjonariusze z psami tropiącymi przeczesują okoliczne tereny i robią wszystko, żeby mnie odnaleźć. Wyobrażałam sobie, że zza następnego pagórka wyłania się tyraliera ekipy poszukiwawczej, okrywają mnie ciepłym kocem, poją kawą z termosu i zabierają do domu…
Snuciem takich wizji dodawałam sobie otuchy. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że mogłoby być inaczej. Jednocześnie drżałam jak osika, nie tylko z zimna. Las zdawał się nie mieć końca. Na dodatek zrobiło się całkiem ciemno i z trudem dostrzegałam kontury choćby najbliższych drzew. A sił mi nie przybywało, wręcz przeciwnie. Coraz częściej przystawałam na odpoczynek. Zmuszane do wysiłku mięśnie z każdym kolejnym krokiem mocniej protestowały. Kiedy już prawie straciłam nadzieję, że wyjdę z tej opresji cało, usłyszałam dźwięk, który wlał mi w serce nową porcję otuchy. Przez odgłosy nocy, strzelające gałęzie, pohukiwania sowy, szelest gryzoni buszujących w ściółce, do moich uszu doszedł odgłos silnika samochodu. Czyli prawdopodobnie gdzieś niedaleko biegła droga!
Szłam przed siebie
Chwiejąc się i potykając, ruszyłam w stronę, z której jak mi się wydawało, dochodził ów zbawienny warkot. Po kilku minutach weszłam na asfalt. Droga była dziurawa i zaniedbana, z pewnością wiele aut tędy nie przejeżdżało, no ale dokądś musiała prowadzić.
Szczelniej owinęłam się przemoczonym płaszczem i rozpoczęłam marsz poboczem. Nie wiem, jak długo szłam, nim w oddali ujrzałam światła domów. Gdybym miała na tyle sił, najpierw podskoczyłabym z radości, a potem pobiegła w ich kierunku.
To była jakaś wioska. Przeczytałam tabliczkę z nazwą, która nic mi nie mówiła, poza tym, że była po polsku. Nie miałam pojęcia, w jakiej części kraju się znajduję. Zresztą czy miało to jakiekolwiek znaczenie, skoro nie potrafiłam powiedzieć, gdzie się urodziłam, gdzie mieszkałam, skąd pochodzę? Równie dobrze mogłam trafić do nadmorskiej miejscowości, jak i na Mazury.
Nadludzkim wysiłkiem dowlekłam się do pierwszych zabudowań. Stałam przez chwilę oparta o niedziałającą latarnię. Zbierałam siły i zastanawiałam się, co powinnam zrobić. Czy w takiej dziurze będzie posterunek policji? Wątpliwe. Pewnie dopiero w najbliższym większym mieście. Czyli co? Trzeba poprosić o pomoc kogoś z mieszkańców. Tyle że o tej porze uliczki były puste. Pozostało jedno wyjście.
Nie miałam nic do stracenia
Dużo ryzykowałam, wchodząc na cudze podwórko. Posesji mógł pilnować pies, mogłam zostać wzięta za złodzieja albo potraktowana jak intruz, ale musiałam kogoś poinformować o swojej sytuacji. Zapukałam do drzwi.
Otworzył mi starszy, wąsaty mężczyzna. Na mój widok zrobił minę, jakby ujrzał ducha. Zbladł, a jego oczy się rozszerzyły. Musiałam wyglądać okropnie.
– Pomocy… – zdołałam wyszeptać, nim odpłynęłam w ciemność.
Obudziłam się w szpitalu, podłączona do masy dziwacznych, pikających urządzeń. Obok mojego łóżka znajdował się stojak z kroplówką. Czułam się, jakby przejechał po mnie czołg. Zakwasy w całym ciele sprawiały, że nawet podniesienie głowy na kilka centymetrów przekraczało moje możliwości. Leżałam więc, wpatrując się w śnieżnobiały sufit, i czekałam, co się będzie działo.
Nie pamiętam, ile czasu upłynęło, nim zajrzał do mnie lekarz. Dowiedziałam się, że jestem wychłodzona, wygłodzona i osłabiona, ale poza tym nic poważnego mi nie dolega. Zrobiono mi wszelkie możliwe badania. Tomograf głowy nie wykazał żadnych zmian mogących powodować zanik pamięci.
Przeżyłam szok
Ale prawdziwy szok przeżyłam dopiero po spotkaniu z policją. Udało im się ustalić moją tożsamość. Nazywam się Bożena Z. i mam podobno czterdzieści pięć lat. Mieszkałam w Gdańsku, czyli jakieś czterysta kilometrów stąd. Byłam pielęgniarką. Miałam męża Romana i córkę Jagodę… Na tym dobre wiadomości się kończyły. Okazało się, że zaginęłam w nieznanych okolicznościach… piętnaście lat temu! Wyszłam z domu i już do niego nie wróciłam. Nie wiadomo, jak znalazłam się tak daleko od domu.
Teraz czekają mnie sesje z psychologiem i psychiatrą, którzy postarają się ustalić, co się ze mną działo, pomogą jakoś oswoić mi się z faktem, że straciłam piętnaście lat życia. Być może wyparłam z pamięci jakieś traumatyczne wydarzenie i to spowodowało amnezję. Ale najbardziej boję się spotkania z rodziną, która została już poinformowana o moim odnalezieniu. Jak zareagują na mój powrót? Ucieszą się? Czy wcale? Jak wyglądają? Czy ich rozpoznam, czy coś mi się skojarzy, wrócą jakieś refleksy wspomnień? Czy będę mogła do nich wrócić po tak długiej nieobecności? A może ułożyli już sobie życie beze mnie? Nie wiem, nic nie wiem…