„Dzięki wygranej w loterii zamieniłam kartony na francuskie perfumy. Przez moją naiwność kasa szybko wyparowała”
„Kiedy odłożyłam telefon, Beata jeszcze tańczyła po sklepie, a ja nagle poczułam, że to nie tylko pieniądze. To był znak. Jakby sam los powiedział mi: Masz szansę, Renata. Ale tym razem zrób z nią coś więcej niż dotąd”.

- Redakcja
Codzienność miała smak taniej kawy i dźwięk szeleszczących reklamówek. Od siedmiu lat pracowałam w małym sklepie na rogu — za ladą, między lodówką z nabiałem a półką z papierosami. Klienci byli ci sami: pan Jerzy, co zawsze narzekał na rząd, i pani Halinka, która udawała, że kupuje tylko chleb, a zawsze prosiła o pół litra teatralnym szeptem. Beata, moja koleżanka z kasy, mówiła, że to miejsce wciąga jak bagno. Miała rację.
– Renata, ty się tu jeszcze zakorzenisz jak ta palma przy wejściu – żartowała, stukając w kasę.
– Szkoda, że nikt mnie nie podlewa – odparłam z udawaną lekkością.
Śmiałyśmy się obie, choć w środku czułam coś ciężkiego, jakby codzienność miała mnie zgnieść od środka.
Po pracy wracałam do naszego dwupokojowego mieszkania. Andrzej już czekał. Siedział w fotelu, gazetę miał rozłożoną jak tarczę obronną.
– Dzień dobry – powiedziałam.
– Dobry – mruknął, nie odrywając wzroku od krzyżówki.
– Zastanawiałam się, żeby może pojechać gdzieś na weekend, w góry albo chociaż nad jezioro…
– Za co? – zapytał ze śmiechem. – Mamy balkon i wystarczy.
Zamilkłam. Wiedziałam, że w jego świecie nie ma miejsca na spontaniczność. Był uczciwy, przewidywalny i nijaki. A ja coraz częściej czułam, że gasnę.
Czasami, kiedy zamykałam oczy w autobusie, wyobrażałam sobie, że jestem kimś innym – kobietą, która ma cel, błysk w oku, może nawet bilet w jedną stronę. Beata kiedyś rzuciła:
– Kup los na loterii, Renia. Bo gorzej już nie będzie.
Uśmiechnęłam się wtedy, ale gdzieś w środku poczułam dziwny dreszcz. Bo może właśnie los był jedynym, co mogło mnie jeszcze uratować.
Wiadomość od losu
To był zwykły wtorek, taki jak wszystkie inne. Deszcz siąpił od rana, a ludzie wchodzili do sklepu tylko po to, żeby się trochę ogrzać. Beata przyniosła gazetę z krzyżówkami i zaczęła coś bazgrać między klientami.
– Patrz, tu jest zniżka na losy – powiedziała, pokazując mi reklamy. – Zrób coś szalonego, Renia. Może szczęście w końcu zauważy, że istniejesz.
– Beata, ja nawet w to nie umiem grać – zaśmiałam się.
– To proste. Skreślasz kilka numerków i czekasz na cud.
Kiedy poszła na zaplecze, podeszłam do kasy, wzięłam jeden kupon i wrzuciłam należność do puszki. Tak dla żartu, dla zabicia nudy. Wróciłam do domu, nawet nie pamiętając o tym więcej.
Następnego dnia Beata wpadła do sklepu z oczami jak pięć złotych.
– Rena! Ty sprawdzałaś ten los?!
– Jaki los?
– TEN LOS! – wrzasnęła tak, że pani Halinka aż upuściła bułki. – Ty chyba wygrałaś!
Patrzyłam na nią, jakby mówiła po chińsku.
– Co wygrałam?
– Wszystko! Milion sześćset tysięcy! – krzyczała, trzymając gazetę jak dowód zbrodni.
Świat mi zawirował. Śmiałam się, płakałam, dygotałam. Beata mnie przytuliła, a potem zaczęła wykrzykiwać:
– No widzisz?! Mówiłam, że los się kiedyś do ciebie uśmiechnie!
Kiedy zadzwoniłam do Andrzeja, spodziewałam się, że też się ucieszy.
– Andrzej, wygrałam! Rozumiesz? Wygrałam w zdrapce! – krzyczałam do słuchawki.
– Poczekaj, aż pieniądze będą na koncie – odpowiedział chłodno. – Dopiero wtedy się ciesz.
Zamilkłam. W tle słyszałam telewizor, wiadomości o kursie walut.
– To wszystko, co masz do powiedzenia?
– Nie chcę się rozczarować – powiedział sucho.
Kiedy odłożyłam telefon, Beata jeszcze tańczyła po sklepie, a ja nagle poczułam, że to nie tylko pieniądze. To był znak. Jakby sam los powiedział mi: „Masz szansę, Renata. Ale tym razem zrób z nią coś więcej niż dotąd”.
Czas na zmiany!
Kiedy pieniądze naprawdę pojawiły się na koncie, patrzyłam na ekran telefonu z uczuciem, jakiego nie znałam. Strach i ekscytacja w jednym. Beata mówiła, że gdyby to jej się przytrafiło, to pierwsze, co by zrobiła, to rzuciła robotę. I chyba właśnie wtedy pomyślałam: a czemu nie ja?
Następnego dnia przyszłam do sklepu w nowej kurtce, z uśmiechem, jakiego dawno nie miałam. Pani Krystyna, nasza szefowa, zauważyła od razu.
– Coś ty taka promienna, Renatko? – zapytała, licząc utarg.
– Bo właśnie skończyłam z rutyną, pani Krysiu. Składam wypowiedzenie.
Zamarła z długopisem w dłoni.
– Ty? A dokąd ty pójdziesz, dziecko?
– Nie wiem. Ale w końcu pójdę gdzieś.
Beata wybiegła zza lady i przytuliła mnie mocno.
– Wariatka, ale jaka piękna wariatka! – śmiała się. – Tylko pamiętaj, pieniądze są jak alkohol. Łatwo od nich się upić.
Wieczorem w domu czekał na mnie Andrzej.
– To prawda, że rzuciłaś pracę? – zapytał bez powitania.
– Tak. Nie muszę już tam być.
– Bo co, wygrałaś i myślisz, że jesteś lepsza?
– Nie. Po prostu chcę żyć inaczej.
– Inaczej? – jego głos nabrał ostrości. – To znaczy bez mnie?
Milczałam. Wiedziałam, że to pytanie nie było przypadkowe. Od dawna byliśmy obok siebie, a nie razem.
– Andrzej, ja nie potrafię już tak. Chcę spróbować od nowa, sama.
– Sama? – prychnął. – Powodzenia, Renata. Zobaczymy, co ci te twoje miliony przyniosą.
Spakowałam walizkę w pół godziny. Beata pomogła mi znaleźć małe mieszkanie w mieście. Kupiłam kilka nowych ubrań, obcięłam włosy. W lustrze widziałam kobietę, której dawno nie znałam.
W banku, przy załatwianiu formalności, poznałam jego. Doriana. Garnitur, błysk w oku, głos jak ciepły miód.
– Gratuluję wygranej, pani Renato. Ale jeszcze bardziej gratuluję odwagi. Mało kto potrafi tak pewnie zacząć od nowa – powiedział, podając mi wizytówkę. – Może pomogę pani zrobić z tych pieniędzy prawdziwy kapitał?
Pomyślałam wtedy, że los znowu się do mnie uśmiecha. Nie wiedziałam, że właśnie zaczyna mnie testować.
„Pieniądze lubią ludzi z głową, nie z sercem”
Minęły trzy miesiące, odkąd wyprowadziłam się od Andrzeja. Wciąż pamiętałam tamto mieszkanie – ciszę, zapach obiadu w kuchni i jego wieczne „potem”. Ale teraz żyłam w świecie, gdzie „potem” nie istniało.
Mój nowy apartament na ostatnim piętrze miał duże okna i widok na rzekę. Pachniało tam świeżością i drogimi świecami, które Dorian przynosił w eleganckich torbach. Wciąż powtarzał, że wnętrza powinny oddychać razem z człowiekiem. A ja oddychałam – wreszcie.
– Wiesz, co jest najpiękniejsze w bogactwie? – zapytał któregoś wieczoru, nalewając mi wina. – Nie pieniądze. Wolność. Możesz wstać rano i zdecydować, że jutro będziesz w Paryżu.
I rzeczywiście, byliśmy. Paryż, Wenecja, Barcelona. Wszędzie błyszczały światła, a ja błyszczałam razem z nimi – w sukienkach, które kosztowały więcej niż całe moje dawne pensje. W lustrze widziałam kobietę, której nikt by nie poznał w osiedlowym sklepie.
Ale czasami, w nocy, śniło mi się coś innego. Stara lada, dźwięk kasy fiskalnej i Beata, która śmiała się, poprawiając fartuch. Budziłam się spocona, a Dorian przewracał się na drugi bok, nawet nie pytając, co mi jest.
Pewnego dnia zadzwoniła Beata.
– Renia, ty żyjesz jak królowa, co? – zaśmiała się przez telefon. – Widziałam cię w gazecie, na jakimś bankiecie.
– Tak, byłam… z Dorianem.
– Z kim?
– Z moim partnerem. Pomaga mi w inwestycjach.
– Mhm. Tylko nie zapomnij, że pieniądze lubią ludzi z głową, nie z sercem.
Uśmiechnęłam się, choć coś w środku zadrżało. Kiedy odłożyłam słuchawkę, Dorian wszedł do salonu w idealnie skrojonym garniturze.
– Kochanie, nie powinnaś tracić czasu na przeszłość – powiedział miękko, siadając obok mnie. – Wspomnienia są jak kurz. Lepiej zostawić je za sobą.
Patrzyłam na jego profil, doskonały, gładki, pewny. I pomyślałam, że może ma rację. Tylko dlaczego w tej doskonałości czułam coraz większą pustkę?
Koniec bajki...
Wszystko runęło nagle, bez ostrzeżenia – jak szklanka, która wymyka się z dłoni i spada na podłogę w zwolnionym tempie. Pewnego ranka zalogowałam się na konto, żeby zapłacić rachunek za apartament. Zamiast cyferek, do których zdążyłam się przyzwyczaić, zobaczyłam czerwony komunikat: saldo ujemne.
Myślałam, że to błąd. Napisałam do Doriana.
– Kochanie, coś się stało z moim kontem, zniknęły pieniądze.
Odpowiedź nie przyszła ani tego dnia, ani następnego. Telefon milczał. Wiadomości oznaczały tylko jedno słowo: dostarczono.
Trzeciego dnia poszłam do banku.
– Proszę mi powiedzieć, gdzie są moje środki. Zajmował się tym pan Dorian W., mój doradca.
Urzędniczka spojrzała na mnie z czymś między współczuciem a zawodową obojętnością.
– Przykro mi, proszę pani, ale w dokumentach widnieją podpisy na wszystkich zleceniach. Pieniądze zostały przelane na spółkę… należącą do pani.
– Do mnie? – zapytałam cicho.
– Tak. Spółkę, którą założyła pani razem z panem Dorianem.
Dorian nie istniał. W banku, w systemach, w internecie — żadnego śladu. Fałszywe nazwisko, fikcyjny adres, numer telefonu zarejestrowany na nieistniejącą firmę. Wszystko było mistyfikacją. A ja, głupia, podpisywałam każdą kartkę, którą mi podsunął.
Zostałam z walizką, kilkoma sukienkami i pismem z banku. Sprzedałam biżuterię, żeby zapłacić czynsz za ostatni miesiąc, a potem wróciłam do rodzinnego miasteczka. Autobus, którym jechałam, trząsł się niemiłosiernie, jakby wyśmiewał moją dawną pewność siebie.
Zadzwoniłam do Beaty.
– Beata… ja… on mnie oszukał. Zabrał wszystko.
Po drugiej stronie zapadła długa cisza.
– Renia… – jej głos był miękki, ale daleki. – Wróć. Co moge ci więcej powiedzieć.
Wieczorem siedziałam w wynajętym pokoiku, z herbatą z torebki i uczuciem, jakby ktoś zdjął mi z oczu opaskę. Pomyślałam, że byłam jak dziecko, które dostało zapałki i podpaliło własny dom.
Powrót na stare śmieci
Stałam przed sklepem, w którym spędziłam pół życia. W środku, za ladą, siedziała Beata. Włosy miała krótsze, a oczy takie same – czujne, trochę smutne. Przez szybę widziałam, jak pakuje zakupy pani Halince. Szum kasy fiskalnej zabrzmiał jak echo dawnego życia.
Weszłam. Dzwonek przy drzwiach zadźwięczał znajomo, aż mnie ścisnęło w gardle. Beata podniosła głowę, spojrzała na mnie i przez dłuższą chwilę milczała.
– Renia… – powiedziała cicho.
– Cześć – uśmiechnęłam się niepewnie. – Nie myślałam, że jeszcze będziesz tu pracować.
– A ja nie myślałam, że jeszcze cię zobaczę.
Podeszłam bliżej. Sklep pachniał tak samo jak kiedyś – kawą, detergentami i zmęczeniem.
– Potrzebujecie kogoś do pomocy? – zapytałam.
Beata popatrzyła na mnie długo, a potem spuściła wzrok.
– To nie ja decyduję. Idź do pani Krystyny.
Drzwi do biura były uchylone. Pani Krystyna siedziała przy biurku z notatnikiem i okulary miała zsunięte na czubek nosa.
– Dzień dobry, pani Krystyno. Pamięta mnie pani?
– Jak mogłabym nie pamiętać – odpowiedziała spokojnie. – Zrobiło się o tobie głośno swego czasu.
– Wiem. Chciałam zapytać, czy… może potrzebujecie pracownika. Na cokolwiek.
Starsza kobieta spojrzała na mnie uważnie.
– Na razie nie mam miejsca, Renato. Ale jak coś się zwolni, dam znać.
Pokiwałam głową.
– Rozumiem. Dziękuję.
Wyszłam, ale nie od razu ruszyłam z miejsca. Beata stała przy kasie, udając, że coś układa na półce.
– Nie gniewaj się – powiedziała w końcu. – Ja ci źle nie życzyłam.
– Wiem, Beata. Sama sobie to zrobiłam.
Spojrzałam na stojak z kuponami. Pomiędzy gazetami i krzyżówkami błyszczały te same żółte kartki, od których wszystko się zaczęło. Podeszłam bliżej, ale tylko po to, by odwrócić wzrok. Tym razem los nie miał już nic wspólnego z moim życiem.
Nie potrzebuję już drugiej szansy
Szłam pieszo przez miasteczko, w którym znałam każdy bruk, każdy zapach piekarni i odgłos zamykanych rolet w oknach. Wczoraj myślałam, że powrót będzie wstydem, dziś czułam, że to po prostu konieczne. Wiatr pachniał deszczem i liśćmi – tym samym, co dawniej, tylko ja byłam już kimś innym.
Minęłam nasz dawny dom. Na balkonie wisiały nowe firanki, na parapecie – doniczki z pelargoniami. Jakaś kobieta podlewała kwiaty i nuciła coś pod nosem. Na chwilę przystanęłam, wpatrując się w okna, za którymi kiedyś siedział Andrzej z gazetą. Teraz ktoś inny tam wracał po pracy, ktoś inny pił poranną kawę z kubka, który ja zostawiłam.
Nie poczułam żalu. Raczej spokój. Bo wszystko, co miało się rozsypać, już dawno się rozsypało.
W kiosku na rogu zobaczyłam stos kolorowych kuponów. Sprzedawczyni ziewała, przeglądając gazetę. Zatrzymałam się, uśmiechnęłam sama do siebie i szepnęłam pod nosem:
– Nie potrzebuję już drugiej szansy. Pierwszej nie umiałam wykorzystać.
Potem ruszyłam dalej, bez planu i bez pośpiechu. Może pójdę nad rzekę, gdzie kiedyś chodziliśmy z Beatą na papierosa po pracy. Może zadzwonię do niej wieczorem, zapytam, jak się trzyma.
Wiedziałam tylko jedno – że nie chcę już niczego gonić. Nie fortuny, nie cudów, nie obietnic, które pachną luksusem. Chciałam prostego życia, w którym nikt niczego nie udaje i można cieszyć się z małych rzeczy. I może, po raz pierwszy od lat, naprawdę miałam na to szansę.
Renata, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zaprosiłam synowe do siebie i dziś we własnym domu czuję się jak śmieć. Niewdzięcznice zapomniały, z kim zadarły”
- „Mężczyzna bez pieniędzy jest dla mnie jak chłopiec w krótkich spodenkach. Prawdziwy facet musi mieć wypchany portfel”
- „Straciłam pracę i byłam bez grosza przy duszy. Obcy mężczyzna w parku przywrócił mi wiarę w ludzi”