Reklama

Nie jestem człowiekiem majętnym. Całe życie ciężko pracowałem – na budowie, potem w magazynie, a przez ostatnie lata jako dozorca w szkole podstawowej. Ot, zwykły człowiek. Emeryturę mam niewielką, ale nigdy nie miałem wielkich potrzeb. Mieszkam sam, w dwupokojowym mieszkaniu, które odziedziczyłem po teściach. Lubię ciszę, dobrą książkę i herbatę z cytryną. Odkąd Basia – moja żona – zmarła, życie stało się puste. Ale mam syna. Artura. I dla niego wszystko.

Reklama

Kiedy się rozwiódł, wyglądał jak cień człowieka. Schudł, oczy miał podkrążone, ręce mu się trzęsły. Nie musiał mówić, że jest mu ciężko – widziałem to w każdym jego ruchu. Wtedy przysiągłem sobie, że pomogę mu stanąć na nogi. Że zrobię, co w mojej mocy, by ten chłopak znów się uśmiechał. Gotowałem mu obiady, dzwoniłem codziennie, żeby zapytać, jak się czuje. Kiedy nie miał z czego płacić rachunków, przelewałem mu pieniądze. Gdy mówił, że nie wyrabia, postanowiłem co miesiąc oddawać mu część mojej emerytury. Mówiłem sobie, że to tylko „na czas, aż się pozbiera”.

Nie żałowałem tego. To przecież mój syn. Kto, jak nie ojciec, ma go wspierać, kiedy wszystko się wali? Cieszyłem się, że mogę pomóc. Tylko... od jakiegoś czasu coś zaczęło mnie uwierać. Artur coraz rzadziej dzwonił. Kiedy pisałem wiadomości, często zostawały bez odpowiedzi. Ostatni raz był u mnie na obiedzie ponad miesiąc temu.

Wtedy jeszcze się łudziłem, że to chwilowe. Że może ma dużo pracy. Że musi sobie wszystko w głowie poukładać. Ale czułem niepokój. Coraz silniejszy. I smutek, który przychodził wieczorami, kiedy patrzyłem na telefon i czekałem, aż się odezwie.

Nie zdążyłem nic powiedzieć

W piątek po południu długo siedziałem z telefonem w dłoni. Przesuwałem palcem po kontaktach, szukając jego imienia. W końcu nacisnąłem zieloną słuchawkę i przyłożyłem aparat do ucha. Odebrał po kilku sygnałach.

– No? – rzucił sucho.

– Cześć, Artur... Dzwonię, bo pomyślałem, że może wpadniesz na obiad w niedzielę? Zrobiłbym schabowego, tak jak lubisz. Albo rosół.

Tato, nie mogę. Mam sporo rzeczy na głowie.

– A wszystko u ciebie w porządku? – zapytałem niepewnie, próbując zabrzmieć zwyczajnie.

Zamilkł na moment, jakby się wahał, czy w ogóle warto odpowiadać.

– Tak, wszystko dobrze – odparł w końcu. – Tylko po prostu nie mam teraz czasu na pogaduchy. Oddzwonię później, dobrze?

Nie zdążyłem nic powiedzieć. Rozłączył się.

Siedziałem jeszcze przez chwilę z telefonem w dłoni. Potem odłożyłem go na stół i spojrzałem przez okno. Ulica była pusta, drzewa przy chodniku zaczynały żółknąć. Czułem, jak w środku zaczyna mi się coś zbierać. Jeszcze nie złość, raczej rozczarowanie.

Pamiętałem inne czasy. Kiedy był mały, to ja go odbierałem ze szkoły, to ja gotowałem mu zupy, kiedy Basia pracowała na dwie zmiany. Po śmierci żony trzymałem się tylko dla niego. Dla Artura. Czasem myślałem, że udało mi się być dobrym ojcem. Że, mimo wszystko, stworzyliśmy razem coś silnego. Czasem nawet byłem z siebie dumny. Ale teraz, w takich chwilach jak ta, zaczynałem się zastanawiać, czy to uczucie było odwzajemnione.

Nie chciałem wyciągać pochopnych wniosków. Może naprawdę miał trudny dzień. Może potrzebował przestrzeni. Ale serce podpowiadało mi coś innego. Jakby powoli oddalał się ode mnie. I im bardziej się starałem, tym bardziej czułem, że jestem niepotrzebny.

Mówił, że ledwo łączy koniec z końcem

W poniedziałek wyszedłem wcześniej po chleb i gazetę. Pogoda była wietrzna, liście wirowały przy przystanku, a ja przystanąłem na chwilę, bo zobaczyłem znajomego – Zbyszka z bloku obok. Stał przy kiosku i przeglądał jakieś krzyżówki.

– Dzień dobry, panie Edwardzie – przywitał się z uśmiechem. – Dawnośmy się nie widzieli.

Zamieniliśmy kilka słów o pogodzie, o cenach, o remontach w spółdzielni. Zbyszek zawsze lubił pogadać. W końcu zapytał, co u mnie słychać, a ja odpowiedziałem, że po staremu. Samotnie, ale spokojnie.

– A Artur co? Już całkiem się ułożył po tym rozwodzie? – zapytał nagle.

– Chyba tak... Mówi, że pracuje dużo, ma sporo spraw. Nie mam z nim ostatnio zbyt częstego kontaktu.

– No ale nowa bryka mu się udała, co? – rzucił lekko, jakby mówił o pogodzie.

Zmarszczyłem brwi.

– Jaka bryka?

– No jak to? Widziałem go w sobotę. Jechał przez miasto, sam go poznaję, przecież znałem go od małego. Siedział za kierownicą, auto nowe, czarne, prosto z salonu, numer jeszcze na czerwono. No nie wiem, może się mylę, ale wyglądał na zadowolonego. Śmigał, aż się kurz podnosił.

Zbigniew się zaśmiał, a ja tylko przytaknąłem, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Pożegnaliśmy się chwilę później, ale resztę drogi do domu szedłem jak w transie.

Nowe auto? Z salonu? A przecież jeszcze niedawno mówił, że nie ma z czego żyć. Że musi pożyczać, że ciężko mu opłacić rachunki. Po to właśnie oddawałem mu pieniądze. Żeby przetrwał. Nie żeby kupował samochody.

W kuchni usiadłem przy stole, gazetę odłożyłem na bok. W głowie szumiało mi od myśli. Próbowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio mówił mi coś o finansach. Zawsze było źle. Nigdy nie wspomniał, że coś się poprawiło.

Zacząłem się zastanawiać, ile pieniędzy mu już przelałem. Wziąłem zeszyt i zacząłem notować daty, kwoty. Sumy, które wtedy wydawały się gestami serca, teraz wyglądały jak coś zupełnie innego. Nie chodziło już tylko o pieniądze. Chodziło o to, że nie zadzwonił. Nie powiedział. Nie podzielił się radością.

To bolało bardziej niż jakakolwiek złotówka.

„Zaakceptuj to”

Zadzwoniłem wieczorem. Tym razem odebrał po pierwszym sygnale.

– No?

– Artur... kupiłeś samochód?

Po drugiej stronie zapadła cisza. Usłyszałem tylko cichy szmer, jakby szedł po chodniku.

– Kupiłem – powiedział w końcu.

– Skąd miałeś pieniądze? – zapytałem cicho.

Znowu milczał. W końcu odpowiedział, spokojnym, zimnym głosem:

– Tata, to się należało. Za te wszystkie lata. Ty mi dawałeś, ja brałem. Tyle.

Nie wierzyłem, że to naprawdę on. Mój syn.

Jak to... należało? Przecież te pieniądze były na życie. Pomagałem ci, bo myślałem, że...

– Nie chciałeś pomóc? – przerwał mi. – Sam przelewałeś. Nie prosiłem.

Zatkało mnie. Nie potrafiłem znaleźć słów. Głos ugrzązł mi w gardle.

– I nie zamierzam nic oddawać – dodał. – Po prostu zaakceptuj to. Tak jest lepiej.

Rozłączył się. Zostałem sam, z telefonem przy uchu i pustką, jakiej jeszcze nigdy nie czułem.

Opowiedziałem wszystko policjantowi

Następnego dnia poszedłem na komisariat. Nie wiedziałem, co dokładnie chcę osiągnąć, ale czułem, że muszę coś zrobić. Opowiedziałem wszystko policjantowi – o przelewach, o obietnicach, o samochodzie.

Słuchał uważnie, kiwał głową, aż w końcu powiedział spokojnie:

– Panie Edwardzie, jeśli nie mamy do czynienia z wyłudzeniem, a przelewy były dobrowolne, to nie ma podstaw do wszczęcia postępowania. To są sprawy rodzinne, nie karne.

Patrzyłem na niego, jakby mówił w obcym języku. Wstałem, podziękowałem i wyszedłem. Na zewnątrz świeciło słońce, ale ja czułem się tak, jakby światło już do mnie nie docierało.

Usiadłem na ławce przy przystanku. Obok jakaś młoda kobieta tuliła dziecko, uśmiechała się do niego. Patrzyłem na nią długo. Przypomniałem sobie, jak Artur był chory i płakał, a ja nosiłem go na rękach, kołysałem, aż zasnął. Jak uczyłem go jeździć na rowerze, a on wołał: „Tato, szybciej!”.

Wtedy był cały mój świat. Teraz ten świat odszedł, nie oglądając się nawet za siebie.

Nie chodzi tylko o pieniądze

Dwa dni później usiadłem przy kuchennym stole z kartką papieru. Chciałem zadzwonić, ale wiedziałem, że to nic nie da. Postanowiłem napisać. Nie długi list, tylko kilka zdań. Bez wyrzutów. Bez próśb.

„Arturze, oddałem ci wszystko, co miałem. Nie chodzi tylko o pieniądze. Dałem ci zaufanie, spokój, troskę. Ale serca się nie kupuje. To już straciłeś”.

Złożyłem kartkę i wysłałem w kopercie, listem poleconym. Wiedziałem, że przeczyta. Nie spodziewałem się odpowiedzi. I nie dostałem jej.

Przez kolejne dni nie odbierałem telefonów. Zasłoniłem zasłony. Myśli krążyły bez końca. Zastanawiałem się, czy nie sprzedać mieszkania. Wyjechać gdzieś. Może do siostry na wieś. Może wynająć pokój i zacząć jeszcze raz, chociaż od nowa nie da się zacząć, mając ponad siedemdziesiąt lat.

Zrozumiałem jedno – czasem miłość nie wraca. Nawet jeśli dawało się ją bez końca.

Zamykam ten etap

Minęło kilka miesięcy. Nie odzyskałem pieniędzy. Z synem nie mam kontaktu. Nie próbuję już dzwonić, nie piszę. On też milczy. Początkowo czekałem, łudziłem się, że zrozumie, że coś go poruszy. Ale nic takiego się nie wydarzyło.

Mówię o tym spokojnie, choć nadal boli. Pamiętam, jak kiedyś myślałem, że jeśli da się komuś wszystko, to ten ktoś choć trochę to doceni. Myliłem się. Być może za bardzo ufałem. Może nigdy nie nauczyłem Artura, czym jest wdzięczność. A może po prostu tak już miało być.

Zdarza mi się jeszcze patrzeć na stare zdjęcia. On jako chłopiec, na kolanach u matki. Ja, młodszy o całe życie, uśmiechnięty, z ręką na jego ramieniu. Czasem się zastanawiam, w którym momencie wszystko się rozjechało. Czy wtedy, gdy przelałem pierwszy raz pieniądze? A może znacznie wcześniej?

Nie zamierzam już niczego dochodzić. Zamykam ten etap. Powoli, ale stanowczo. Może odwiedzę siostrę. Może sprzedam telewizor, kupię rower i będę jeździł nad jezioro. Zostało mi jeszcze trochę oszczędności. Wystarczy, jeśli będę myślał tylko o sobie. Już nikomu nic nie dam „na czas”.

Edward, 70 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama