„Dzieliliśmy z mężem wszystko na pół, ale gdy straciłam pracę, zaczął liczyć każdą łyżkę zupy. Czułam się jak szkodnik”
„Rozliczaliśmy się za kolacje. Nawet za papier toaletowy. – Serio? Nawet za papier do de? – śmiała się kiedyś moja przyjaciółka Iza. – No a co? Sprawiedliwie. Każdy zużywa, każdy się dokłada. Wtedy wydawało się to logiczne. Sprawiedliwość, partnerstwo, nowoczesność. Ale dziś widzę to zgoła inaczej”.

- Redakcja
Jeszcze niedawno uważałam się za kobietę, która ma wszystko pod kontrolą. Mieszkam w Warszawie, pracuję jako graficzka w jednej z agencji reklamowych. A przynajmniej — pracowałam. Od czterech lat jestem żoną Pawła. Poznaliśmy się przez wspólnych znajomych. Paweł od początku imponował mi swoją precyzją, rozsądkiem i jakimś takim spokojem. Zawsze wiedział, czego chce. Od początku ustaliliśmy jasne zasady: osobne konta, wszystkie wydatki dzielone po równo. Paweł mówił, że to „zdrowe podejście”. I ja też w to wierzyłam.
Nasze życie wyglądało jak dobrze naoliwiona maszyna. Wszystko miało swój rytm: poranna kawa pita w milczeniu, szybki buziak na pożegnanie, praca, zakupy, gotowanie — oczywiście na zmianę. Rozliczaliśmy się za każdą wspólną kolację. Nawet za paragon za papier toaletowy.
– Serio? Nawet za papier do tyłka? – śmiała się kiedyś moja przyjaciółka Iza, gdy jej o tym powiedziałam.
– No a co? Sprawiedliwie – wzruszyłam ramionami. – Każdy zużywa, każdy się dokłada.
Wtedy wydawało mi się to całkowicie logiczne. Sprawiedliwość, partnerstwo, nowoczesność. Ale dziś... dziś widzę to inaczej. Bo kiedy wszystko się posypało, okazało się, że w tym naszym „partnerstwie” nie ma miejsca na człowieka w potrzebie. Nie ma miejsca na emocje, lęk, zmęczenie. Paweł trzymał się zasad jak księgowy pilnujący budżetu firmy. Tyle że tą firmą była nasza miłość.
Straciłam pracę i czułam się zbędna
Pamiętam ten poranek jak przez mgłę. Wstałam później niż zwykle, z sercem ciężkim jak ołów. E-mail od działu kadr przeczytałam cztery razy, zanim dotarło do mnie, że to koniec. Zwolnienia grupowe. „Decyzja strategiczna”. „Dziękujemy za współpracę”. Żadne z tych słów nie mówiło „przykro nam”. Po prostu — jesteś już niepotrzebna. Zamknęłam laptopa i długo siedziałam przy stole, patrząc w pusty kubek po kawie. Zimny, niedomyty. Tak samo jak ja — już zbędny. Wieczorem powiedziałam Pawłowi.
– Straciłam pracę – powiedziałam, nie patrząc mu w oczy.
Zerknął na mnie znad telefonu.
– Na jak długo? – zapytał spokojnie.
– Nie wiem. Może miesiąc, może dłużej…
– Mamy coś odłożone? – w jego głosie nie było zmartwienia. Było tylko „jak to wpłynie na finanse”.
– Niewiele.
Paweł milczał, a ja czułam, jak w środku zaczynam się gotować. Chciałam, żeby mnie przytulił. Powiedział, że damy sobie radę. Ale on po prostu wstał i poszedł do kuchni, jakbyśmy rozmawiali o rachunku za prąd, a nie o moim życiu. Kilka dni później zaczęło się dzielenie zupy i pierogów.
– Paweł, serio? Mam ci oddać za obiad?
– Klara, nie chodzi o pierogi. Po prostu... ustaliliśmy zasady.
– Może przez chwilę nie liczmy?
– Nie mogę. Nie po to ustalaliśmy zasady.
W tamtym momencie poczułam, że nie jestem jego żoną. Jestem współlokatorką, która zalega z czynszem. I która musi się tłumaczyć z każdej łyżki rosołu.
Czułam się jak pasożyt
Zaczęłam chować jedzenie. Śmieszne, wiem. Ale było mi wstyd. Wstyd, że zjadłam ostatni jogurt, nie zapłaciłam za niego i że Paweł to zauważy. Zaczęłam liczyć każde jajko, każdą kromkę chleba. Paragony z marketu skrupulatnie notowałam w zeszycie, jakbym chciała się bronić przed kontrolą skarbową. Wieczory były najgorsze. On siedział przy komputerze, ja udawałam, że czytam książkę. W powietrzu wisiało napięcie, które niemal parzyło skórę. W końcu nie wytrzymałam.
– Ty mnie traktujesz jak pasożyta – powiedziałam cicho.
– Nie, po prostu... sprawiedliwie.
– Sprawiedliwie? – zaśmiałam się. – A to nie jest tak, że w małżeństwie czasem jedna osoba niesie ciężar za dwoje?
– To nie znaczy, że masz żerować na mnie – rzucił, a ja poczułam, jakby mnie oblał zimną wodą.
– Żerować?! – zerwałam się z kanapy. – Przez cztery lata płaciłam za siebie i jeszcze ci pomagałam! Nigdy nie poprosiłam o pomoc!
– Teraz prosisz.
Wtedy wyszłam. Nie zabrałam nic — nawet bluzy. Szłam przez osiedle, oddychając coraz ciężej. Jak mogłam być tak ślepa? Czy przez cztery lata to wszystko było tylko kontraktem? Umową z dokładnymi zapisami? Kiedy przestałam być jego „żoną”, a stałam się „kosztem”? Wróciłam późno. Paweł spał. Albo może udawał. Ja położyłam się obok i myślałam o tym, że po raz pierwszy w życiu czuję się tak... samotna. Własny mąż zamknął mnie w tabelce z wydatkami. I nie mogłam w żaden sposób z niej się wydostać...
Zapisywał, ile razy zjadłam jajko
To był przypadek. A może nie — może intuicja, która od dawna podszeptywała, że coś jest nie tak. Paweł zapomniał wylogować się z komputera. Chciałam tylko sprawdzić maila, ale zobaczyłam otwarty folder „budżet domowy”. Weszłam. Nie wiem dlaczego. Może miałam nadzieję, że znajdę tam coś, co mnie uspokoi. Znalazłam plik nazwany „wydatki_Klara.xlsx”. Drżały mi ręce, kiedy go otwierałam. A potem przestały drżeć — zesztywniały.
W środku były daty, produkty, ceny. Wszystko, co zjadłam, czego użyłam, co zużyłam w domu w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. „4 jajka – 4,20 zł”, „pół słoika dżemu – 3,10 zł”, „krem do rąk – 6,99 zł (wspólny, ale używa tylko Klara)”. Na dole była suma. I notatka: „Do rozliczenia po powrocie do pracy”. Zamarłam. Wrócił późno.
– Co to jest?! – wrzasnęłam, pokazując mu ekran.
– To... tylko na wszelki wypadek. Chciałem wiedzieć, na czym stoimy – powiedział bez cienia wstydu.
– Notowałeś, ile razy zjadłam jajko?! Zapisujesz moje długi?!
– Klara, nie przesadzaj...
– Nie przesadzaj?! Ty chyba zwariowałeś. Myślisz, że jak odzyskam pracę, to ci oddam za zużytą rolkę papieru?! To jest chore!
– Nie chciałem, żeby potem były jakieś niejasności. Przecież zawsze się rozliczamy.
Nie odpowiedziałam. Wyszłam do łazienki, zamknęłam się na klucz i wzięłam zimny prysznic. Stałam tam długo, próbując zmyć z siebie uczucie upokorzenia. Ale to nie zeszło. Bo nie zmyjesz z siebie świadomości, że człowiek, który śpi obok ciebie, robi notatki z twojego życia.
Czy byliśmy jeszcze razem?
Nie uciekłam. Choć wszystko we mnie krzyczało, żeby wyjść, trzasnąć drzwiami, nie oglądać się za siebie — zostałam. Może z przyzwyczajenia. Może z bezsilności. A może z nadziei, że to był tylko jakiś chory sen i rano obudzę się w innej wersji życia. Ale rano było dokładnie tak samo. Paweł robił kawę. Dla siebie tylko jedną. Nawet nie spojrzał w moją stronę.
Zaczęłam unikać kuchni, kiedy on w niej był. Cicho chodziłam po mieszkaniu, jak duch. Przestałam otwierać lodówkę, bo bałam się, że znów coś „nabiję na dług”. Jadłam u Izy, w kawiarniach, gdzie nikt nie pytał, kto, za co płaci. Gdy miałam ostatnie pięćdziesiąt złotych w portfelu, wydałam je na croissanta i lemoniadę. Na godzinę wolności. Wieczorami siadałam na łóżku i oglądałam nasze zdjęcia. Włochy, Kraków, pierwszy sylwester. Paweł się wtedy uśmiechał. Przyciskał mnie do siebie. Całował w czoło. Czy to też było tylko umową? Kiedyś próbowałam zacząć rozmowę.
– Paweł, my jeszcze jesteśmy razem?
Spojrzał na mnie obojętnie.
– Co to za pytanie?
– Bo nie czuję, że jesteśmy.
Wzruszył ramionami.
– Ja się nie zmieniłem. To ty nie zarabiasz.
Zabrakło mi powietrza. Powiedział to z taką obojętnością, jakby mówił, że pada deszcz. Jakby mój brak pracy wykluczał mnie z miłości, ze związku, z bycia kimś dla niego. Po tej rozmowie zapadła cisza. Taka cisza, w której słychać własne myśli. A moje myśli powtarzały jedno: „on cię nie kocha”. On cię wycenia. Jak jakąś rzecz.
Chciałam nowych zasad
Nie chciałam dłużej tonąć w tej ciszy. Postanowiłam działać. Jeszcze tej samej nocy zaktualizowałam CV. Obdzwoniłam znajomych, rozesłałam maile, zapisałam się na każde możliwe ogłoszenie o pracę — zdalną, dorywczą, jakąkolwiek. Chciałam wrócić na powierzchnię. Nie dla niego. Dla siebie. Po trzech dniach miałam pierwszą rozmowę. Online, ze startupem z Gdyni. Po pięciu — zlecenie. Małe, ale moje. Wróciłam do życia z laptopem przy stole kuchennym. Nie odezwał się słowem. Ale zauważył. Widząc fakturę na biurku, tylko mruknął:
– O, to dobrze.
Tego wieczoru zrobiłam kolację. Dla nas obojga. Postawiłam talerze na stole i usiadłam naprzeciwko niego. Jadł, jakby nic się nie stało. W połowie przerwałam milczenie.
– Musimy porozmawiać.
Spojrzał na mnie z rezerwą.
– O czym?
– O nas. O zasadach. Jeśli mamy nadal mieszkać razem, musimy to uporządkować. Ale nie jak dotąd.
Uniósł brwi.
– Chcesz wrócić do starego systemu?
– Nie – odpowiedziałam stanowczo. – Chcę nowego. Zasad, które nie robią z nas obcych. Kiedy jedno z nas ma mniej, drugie wspiera. Kiedy ja mam zlecenie, mogę zapłacić więcej. Kiedy nie mam, ty pomagasz. Potem się wyrównuje. Ale bez excelowych plików. Bez „długu za dżem”. Jesteśmy partnerami, nie księgowymi. Siedział cicho, żując wolno. W końcu powiedział:
– To trudne.
– Nie. Trudne to jest mieszkać z kimś, kto traktuje cię jak bilans strat i zysków.
Długo milczeliśmy. A potem skinął głową.
– Spróbujmy.
To nie była deklaracja miłości. Ale była to jakaś zmiana. Mała. Może zbyt późna. Ale wystarczająca, bym nie czuła się jak cień we własnym domu.
Klara, 31 lat
Czytaj także:
- „Teściowa celowo uwikłała moją żonę w romans. Może nie jestem zięciem na medal, ale bez przesady”
- „Teściowie wybudowali willę z tarasem na działce pod lasem. Wolimy się kisić w naszej klitce, niż żyć na ich łasce”
- „Teściowa mnie nienawidziła, ale w lawendowej szklarni znalazłam ukryty list. Wyjawiła w nim wszystkie swoje sekrety”