Reklama

Tym razem telefon od Natalii zaskoczył mnie wcześniej. Zwykle dawała znać tuż przed Bożym Narodzeniem, może z dwutygodniowym wyprzedzeniem, żeby poinformować o kolejnym egzotycznym wyjeździe – raz były to Kanary, innym razem Malediwy. Z czasem nauczyłam się z tym żyć. Na początku, gdy opuściła kraj dwie dekady temu, liczyłam, że choć co drugi rok spędzimy razem święta. Bo przecież co to za Wigilia na Wyspach? Nie ma tam naszych tradycyjnych potraw – gdzie im do domowych pierogów z grzybami czy pachnącego barszczu? Nawet kolęd się nie śpiewa. Niestety, przez ten cały okres córka zawitała do rodzinnego domu ledwie cztery razy. Później kontakt ograniczył się do świątecznych telefonów z życzeniami.

Reklama

Coraz rzadziej się widywałyśmy

– Wiesz mamo, George może wziąć wolne tylko w tym okresie i dla nas to idealny moment na wyjazd – powtarzała ciągle to samo. – Szkoda tylko, że wypada akurat podczas świąt w Polsce.

– Czy oni tam nie obchodzą świąt? – dopytywałam.

– No widzisz, tutaj to wygląda zupełnie inaczej. Właśnie dlatego uciekamy gdzieś, gdzie jest ciepło, żeby nie uczestniczyć w tym całym przedświątecznym zamieszaniu i zakupowym szaleństwie.

Wielokrotnie miałam ochotę zaproponować, żeby zamiast tego przyjechali do Polski. Wyszłoby znacznie taniej, a przy okazji mogliby doświadczyć prawdziwej świątecznej atmosfery. Mój mały wnuczek, który odwiedził nasz kraj tylko jeden jedyny raz jako trzylatek, mógłby wreszcie zobaczyć, jak naprawdę powinno się świętować. Pewnie nawet nie zachował wspomnień z tamtej wizyty. Na początku często o tym wspominałam, bo wtedy jeszcze brałam na poważnie słowa mojej córki „być może w przyszłym roku, mamusiu”. Z czasem jednak dotarło do mnie, że to puste obietnice, więc dałam sobie spokój z tym tematem.

Syn Paweł był wtedy przy mnie w domu. Mogłam gotować świąteczne potrawy i przystrajać drzewko wiedząc, że ktoś to doceni. Po odejściu męża każde Boże Narodzenie niosło ze sobą nutę melancholii. Mimo to próbowałam zachować rodzinny klimat tych dni. Wszystko zmieniło się po ślubie Pawła – tak jak jego siostra, przestał przychodzić na święta do mamy. Początkowo, przez dwa pierwsze lata, odwiedzali mnie razem z Marzeną. Później przeprowadzili się i zaczęli jeździć na święta do jej rodziny.

– Mamo, naprawdę przepraszam, ale nic nie poradzę. Marzena się zawzięła i koniecznie chce być w święta u swoich rodziców – wyjaśniał. – Twierdzi, że już wcześniej spędzaliśmy Wigilię w twoim domu.

– Było to dokładnie dwa razy – odparłam. – Czy nie moglibyście chociaż na przemian, raz tu, raz tam, przyjeżdżać na święta?

Zawsze byłam sama

Przez niemal dekadę spędzałam Boże Narodzenie sama. Rodzina nigdy nie przyjeżdżała, choć bardzo tego pragnęłam. Trudno mi nawet opisywać te momenty – jak się czułam siadając do robienia pierogów, kiedy nagle docierało do mnie, że właściwie po co to wszystko? Bo przecież dla jednej osoby wystarczy raptem kilkanaście sztuk. Podobnie było z barszczem – jeden burak w zupełności starczał. A karp? Nawet najmniejszy wystarczał mi na cały następny tydzień! O wypiekach nawet nie myślałam, zadowalałam się małym kawałkiem świątecznego piernika ze sklepu.

Pamiętam jak dziś, kiedy w Wigilię szykowałam się do wieczornego posiłku. Nie mogłam powstrzymać łez, gdy trzymałam opłatek w dłoni. W końcu nie miałam z kim się nim podzielić – nawet zwierzaka nie posiadałam. Co prawda sąsiadka Władzia często zapraszała mnie do swojego domu. Spróbowałam tylko raz i już więcej nie chciałam tam iść. Jej dom wypełniał się rodziną – przyjeżdżał jej partner, siostra z mężem, no i szwagierka, która też była sama. U niej zawsze panowała wspaniała, rodzinna atmosfera, pełna miłości i pysznego jedzenia. Paradoksalnie, właśnie w takim otoczeniu jeszcze mocniej czułam, jak bardzo jestem samotna.

– Musisz znaleźć sobie jakieś zajęcie – upominała mnie Władzia. – Ciągle tkwisz w czterech ścianach i tylko rozmyślasz o tym, jak jesteś sama. Przecież już nie wiem ile razy proponowałam ci, żebyś wybrała się razem ze mną do klubu seniora.

– Jakoś nie czuję tego – odpierałam niezmiennie. – Tobie łatwo przychodzi poznawanie ludzi, a ja nie umiem tak swobodnie zawierać nowych znajomości.

W rzeczywistości sprawa wygląda zupełnie inaczej. Owszem, Władzia chodzi tam na różne imprezy i zabawy, i jest z tego zadowolona. Dla mnie jednak zarówno klub seniora, jak i dom spokojnej starości oznaczają pewnego rodzaju przegraną. Wydaje mi się, że trafiają tam osoby, które nie wiedzą co ze sobą zrobić. Ja nigdy nie chciałam do nich dołączyć. Owszem, żyję sama, ale nie jestem aż tak zdesperowana, żeby wszem i wobec ogłaszać swoją samotność i na siłę szukać towarzystwa. A świętowanie Wigilii w takim gronie? To już w ogóle nie wchodziło w rachubę.

– Może wybierzesz się do klubu, jeśli nie chcesz do mnie wpaść – przekonywała Władzia. – Uwierz mi, panuje tam super klimat. Widziałam różne materiały i powiem ci, że atmosfera jest nawet lepsza niż w wielu domach. Przynajmniej będziesz wśród ludzi!

– No wiesz... Takie spotkania kojarzą mi się z akcjami charytatywnymi dla osób w kryzysie bezdomności – przyznałam się w końcu jednego dnia, czując się trochę niezręcznie z tym wyznaniem.

– Co ty opowiadasz – oburzyła się Władzia. – To miejsce dla wszystkich, którzy nie mają towarzystwa podczas świątecznego czasu. Przychodzą osoby starsze, single... Czasem pojawiają się też młodzi ludzie, bo różne są życiowe sytuacje. Generalnie to przestrzeń dla każdego, kto akurat nie może być z rodziną.

To nie dla mnie

Zabolało mnie to do żywego. Najbardziej nie chciałam się pogodzić z tym, co próbowałam wymazać ze swojej głowy – że jestem sama, ponieważ moi najbliżsi są nieobecni w moim życiu. Nie dbają o mnie... Uczestnictwo w takiej Wigilii oznaczałoby akceptację rzeczywistości, a na to nie byłam gotowa. W dodatku takie wydarzenia zawsze kojarzyły mi się z wieczerzami organizowanymi dla osób bez dachu nad głową... Kiedy Władzia próbowała mnie nakłonić do przyjścia, pokazała mi fotografie z wigilijnego spotkania dla osób starszych. Na zdjęciach widać było kilkanaście starszych osób siedzących przy zestawionych stolikach. Migotały świece, stoły zastawione były jedzeniem. Problem w tym, że używali plastikowych naczyń, jak na stołówce dla bezdomnych... Kiedy wyrażałam swoje wątpliwości odnośnie tej Wigilii, Władzia wyjaśniała, że cała inicjatywa opiera się głównie na wpłatach członków i dobrowolnych datkach.

– No wiesz, ludzie pomagający nam społecznie czasem coś zakupią albo przyniosą, starsi uczestnicy też dzielą się tym, co mają. Tylko skąd wytrzasnąć porządną zastawę stołową?

– Akurat ja posiadam taką – wyrwało mi się spontanicznie. – Kompletny zestaw dla dwudziestu czterech osób. Dostałam go na wesele i prawie się nie zniszczył, tylko jeden talerz pękł przez te lata. Praktycznie nieużywany, bo zazwyczaj korzystałam z tej mniejszej zastawy w kwiaty, tej na dwanaście osób. Planowałam oddać to Natalce, jednak... – jednak Natalka siedzi w Anglii i ma gdzieś zarówno mnie, jak i tę zastawę – dokończyłam w duchu.

Pomysł bardzo spodobał się Władzi i natychmiast zorganizowała transport z pomocą swojego syna, który miał zawieźć serwis do klubu swoim autem. Czułam się z tym świetnie, cieszyło mnie, że mogę zrobić coś dobrego dla innych. Na początku wzbraniałam się przed świętowaniem Wigilii z nimi, ale w końcu rok temu dałam się namówić. Tak naprawdę Władzia użyła małego fortelu. Wszystko zaczęło się od tego, jak poprosiła mnie o wsparcie przy przygotowaniach do jesiennego spotkania przy kawie...

– Danusiu, może upiekłabyś coś słodkiego? – zagadnęła. – Wiesz, nasza cukierniczka zachorowała.

Przyniosłam wypieki, bo nikt inny nie mógł. Myślałam, że po prostu zostawię je i szybko wrócę, ale mądra Władzia zaprosiła mnie do środka. Krępowałam się odmówić, więc zdecydowałam się zostać. Muszę przyznać, że całkiem miło spędziłam czas, mimo początkowego uczucia braku dopasowania do pozostałych. Z czasem Władzia namówiła mnie na kolejne wizyty. Za każdym razem znajdowała jakiś powód, żebym przyszła pomóc. Miałam wrażenie, że próbuje mnie wciągnąć do klubu emerytów, ale jakoś nie umiałam powiedzieć „nie”. Przygotowywałam słodkości, robiłam ozdoby świąteczne na kiermasz zarobkowy klubu, a pewnego razu nawet spróbowałam swoich sił w malowaniu szkła podczas zajęć.

Teraz nie jestem sama

Z każdym dniem działalność w klubie sprawiała mi coraz więcej radości i wciągała mnie mocniej. Jednak święta, a szczególnie Wigilia, to był dla mnie zbyt emocjonalny moment. Bardzo przeżywałam nieobecność moich dzieci i śmierć męża. Na myśl o spędzeniu tego szczególnego dnia z nieznajomymi robiło mi się nieswojo. Aż do poprzedniego roku... Wtedy otrzymałam zaproszenie od pana Stanisława. To starszy pan, poruszający się na wózku inwalidzkim, ale pełen życia i radości mimo swojego wdowieństwa. Ze wszystkich bywalców klubu to właśnie z nim znalazłam najwięcej wspólnego. Dużo ze sobą rozmawialiśmy, a on zawsze zachwycał się moimi wypiekami – szczególnie murzynkiem i kruchymi ciastkami. Parę razy wybraliśmy się razem na przejażdżkę do parku.

– Mam świadomość, że to dużo, o co proszę, ale chciałbym, żeby dołączyła pani do nas podczas klubowej Wigilii – rzekł jednego dnia, posyłając mi nieśmiały uśmiech. – To dla mnie naprawdę ważne.

Jakoś nie umiałam powiedzieć „nie”, choć do dziś nie rozumiem czemu. Później złościłam się na siebie, bo z każdym dniem przybliżającym święta coraz bardziej się denerwowałam. Martwiłam się, że nie wytrzymam i się rozpłaczę, że będzie mi przykro. Że przez to zrujnuję świąteczny nastrój wszystkim dookoła. Mimo to zdecydowałam się pójść, bo szkoda mi było zawodzić pana Stanisława. Miałam już dla niego gotowy prezent – ciepłe rękawice zawinięte w świąteczny papier. To taka tradycja wśród starszych osób, że losują kto komu kupuje upominek. Byłoby mi głupio, gdybym się nie pojawiła...

Jasne, że się rozpłakałam. Podobnie jak pozostali. To normalne, w końcu nie jestem jedyną, której pociechy nie odwiedzają podczas świąt. Owszem, serce mi pękało, ale inni czuli dokładnie to samo. Dlatego razem przeżywaliśmy te chwile – między łzami wzruszenia a wybuchami radości i kolędowaniem. Szczerze mówiąc, nigdy bym nie pomyślała, że wigilijna uroczystość w ośrodku dla seniorów może być tak cudowna. Teraz już nie lękam się świątecznego okresu. Oczywiście, gdzieś w środku wciąż liczę, że może Natalka lub Paweł zdecydują się przyjechać. Zdaję sobie jednak sprawę, że to tylko mrzonki. Za to tutaj, wśród innych seniorów, wiem na pewno, że nie zostanę sama z moim smutkiem i tęsknotą. Niestety, przez ostatni rok pożegnaliśmy dwójkę naszych przyjaciół. Tak już bywa w życiu...

Mam przy sobie Stanisława, co bardzo mnie cieszy. Przeszliśmy już na „ty”, bo widujemy się tak często, że formalne zwroty byłyby dziwne. Nie wybiegamy myślami w przyszłość – w naszym wieku każdy kolejny poranek to prawdziwy dar. Zdarza się, że wspólnie ronimy łzy tęsknoty za naszymi pociechami, a innym razem zachowujemy się jak para nastolatków, śmiejąc się i wygłupiając. Teraz skupiamy się na przygotowaniach do świątecznej kolacji.

Reklama

Danuta, 63 lata

Reklama
Reklama
Reklama