Reklama

Wydawało mi się, że znam moją córkę jak własną kieszeń. Od dziecka była uparta, ale zawsze sprawiedliwa. Kiedy wyszła za Piotra, miałam nadzieję, że znajdzie w nim partnera na całe życie – cichego, spokojnego chłopaka, który dla niej byłby podporą.

– Piotr, rusz się w końcu, ile razy mam ci powtarzać?! – głos mojej córki przebił się przez cienką ścianę, która oddzielała moje mieszkanie od ich.

Usiadłam na łóżku i westchnęłam. To nie pierwszy raz, kiedy byłam mimowolnym świadkiem ich rozmów. A właściwie – jej monologów. Piotr rzadko odpowiadał. Czasem coś mamrotał, częściej milczał. Mieszkaliśmy drzwi w drzwi, odkąd sprzedaliśmy dom i kupiliśmy dwa mniejsze mieszkania na jednym piętrze. Miało być wygodnie, rodzinnie. Ale coraz częściej czułam się jak podsłuchiwaczka w operze, w której główną rolę grała moja własna córka – i nie była to rola pozytywna.

– Ile razy można ci mówić, że te buty mają stać w szafce, a nie się walać pod drzwiami jak w jakimś chlewie?! – wrzeszczała.

Cisza. Potem szuranie, może rzeczywiście poszedł je schować.

Zaparzyłam sobie herbatę i próbowałam nie myśleć. Nie chciałam się wtrącać. Gdy próbowałam z nią rozmawiać, zbywała mnie jednym zdaniem:

– Mamo, to moje małżeństwo. Nie wtrącaj się.

Ale jak się nie wtrącać, kiedy słyszę, jak traktuje swojego męża? Tego samego chłopaka, którego kiedyś przyprowadziła do mnie z wypiekami na twarzy i którego nazwała „najlepszym człowiekiem, jakiego zna”?

On też się zmienił. Z pogodnego, ciepłego chłopaka zrobił się cichy, zgaszony. Czasem mijał mnie na korytarzu, mówił „dzień dobry” takim głosem, jakby przepraszał, że w ogóle żyje. Zastanawiałam się: dlaczego on to znosi? Dlaczego nie krzyknie, nie trzaśnie drzwiami, nie odejdzie?

Milczący Piotr

Piotr nigdy nie był typem, który wchodzi i od razu przyciąga uwagę. Nawet na ich ślubie – to ona była gwiazdą. Piękna, pewna siebie, błyszcząca. On – skromny, uśmiechnięty, trochę jakby niepewny, ale zakochany do szaleństwa. Wtedy wydawało mi się, że idealnie się dopełniają. Ona – z temperamentem, on – wyważony, cierpliwy. Nie przewidziałam tylko, że ta różnica może zamienić się w przepaść.

Zaczęło się powoli. Córka narzekała, że Piotr jest „nudny”, że „niczego nie chce od życia”. A potem coraz częściej słyszałam, jak podnosi na niego głos. Że za wolno się ubiera. Że nie potrafi nalać jej kawy tak, jak lubi. Że znowu się spóźnił. Że za cicho mówi. Naprawdę – raz wyrzuciła mu, że mówi za cicho.

Pewnego razu, kiedy wracałam z zakupami, natknęłam się na niego na klatce schodowej. Stał przed drzwiami ich mieszkania, jakby się wahał, czy wejść.

– Wszystko w porządku, Piotrze? – zapytałam delikatnie.

– Tak, tak… – uśmiechnął się blado. – Zgubiłem klucze.

Nie wierzyłam mu. W jego oczach była taka pustka, jakby sam nie wiedział, co dalej. Chciałam zapytać więcej, ale coś mnie powstrzymało. Może strach, że przekroczę granicę. Albo że usłyszę coś, czego nie chcę wiedzieć.

Wieczorem znowu się zaczęło. Słowa jak ostre kamienie:

– Nawet kluczy nie potrafisz przypilnować! Jesteś beznadziejny!

A on – milczał. I właśnie to jego milczenie zaczęło mnie najbardziej przerażać.

Zaskoczyła mnie obojętność

Zawsze byłam dumna z mojej córki. Ambitna, zdolna, zawsze miała swoje zdanie. Gdy była nastolatką, mówiłam wszystkim, że wychowuję silną kobietę. Wierzyłam, że taka siła jej się przyda – w pracy, w życiu, w miłości. Nigdy nie przypuszczałam, że ta siła przerodzi się w coś takiego.

Kiedyś, przy kolacji, zapytałam ją mimochodem, jak się dogadują z Piotrem. Zawahała się na sekundę, po czym wzruszyła ramionami.

– No wiesz, on czasem działa mi na nerwy. Ale przynajmniej nie pije, nie bije, nie zdradza. Mógłby być gorszy – rzuciła z takim spokojem, jakby właśnie opisała kupno nowego czajnika.

Zaskoczyła mnie ta obojętność. Znałam Piotra od lat. Widziałam, jak się stara. Jak przynosił jej kwiaty, robił śniadania, jechał godzinę po ulubiony ser, bo w ich sklepie akurat zabrakło. A teraz był sprowadzony do roli „lepszego od pijaka”.

Miałam ochotę potrząsnąć nią i zapytać, co się z nią stało. Ale nie zrobiłam tego. Nie chciałam konfliktu. Więc udawałam, że nic się nie dzieje. Śmiałam się, kiedy ona żartowała z jego „niezdarności”. Przytakiwałam, gdy mówiła, że „trzeba go czasem ustawić, bo sam nie potrafi myśleć”. Ślepa, głucha, bierna.

A on coraz bardziej znikał. Jakby ktoś go wycierał gumką. Czasem słyszałam, jak w nocy wychodził z mieszkania. Wracał po godzinie. Może szedł posiedzieć w samochodzie. Może musiał zaczerpnąć powietrza. Ale nigdy, przenigdy się nie skarżył. A ja, jego teściowa, stałam z boku i udawałam, że nie widzę, co się dzieje.

Obojętność jako zemsta

Pewnej soboty, gdy przyszłam z rosołem, zastałam Piotra samego w mieszkaniu. Siedział przy stole z pustym wzrokiem i mieszał herbatę, która dawno wystygła.

– A gdzie Ala? – zapytałam, stawiając garnek na kuchence.

– Wyszła. – Spojrzał na mnie krótko. – Na siłownię.

W jego głosie nie było emocji. Żadnego rozdrażnienia, żadnej tęsknoty. Obojętność. To słowo uderzyło mnie wtedy jak młot.

Usiadłam naprzeciwko niego, milcząc. Przez chwilę żadne z nas się nie odzywało. I wtedy, niespodziewanie, on pierwszy przerwał ciszę.

– Wie pani… ja już nie czuję nic. Naprawdę. Żadnego żalu, żadnego gniewu. Po prostu… nic.

Zanim zdążyłam coś powiedzieć, dodał:

– I dobrze mi z tym.

Wtedy nie wiedziałam jeszcze, co miał na myśli. Dopiero później zaczęłam rozumieć. Bo Piotr przestał się starać. Nie gotował już dla niej ulubionych potraw. Nie odwoził na zajęcia. Nie pytał, jak minął jej dzień. Po prostu wykonywał obowiązki – jakby był gościem w hotelu, nie mężem.

Ala nie zauważyła niczego. Albo nie chciała zauważyć. Nadal mówiła do niego rozkazami, traktowała jak służącego. Czasem opowiadała mi przez telefon:

– Piotr to już nawet nie ma pomysłu, jak mnie zaskoczyć. Nic, zero kreatywności. Może my powinniśmy sobie zrobić przerwę? Żeby zatęsknił.

Zatęsknił? On już był gdzieś indziej. Zostawił jej wszystko – mieszkanie, rutynę, pretensje. Został tylko fizycznie. Dopiero wtedy zaczęłam podejrzewać, że ta jego obojętność nie była przypadkiem. To była jego forma zemsty. Cicha, bolesna, skuteczna.

Dla niej lojalność to słabość

Zaczęłam analizować wszystko od początku. Każdą scenę, każde słowo. Zastanawiać się, gdzie popełniłam błąd. I wtedy przypomniałam sobie coś, o czym dawno chciałam zapomnieć.

To było kilka lat wcześniej. Jeszcze zanim Ala i Piotr się pobrali. Mój mąż wtedy często wyjeżdżał, a ja… pozwoliłam sobie na głupstwo. Romans. Krótki, żałosny, nieistotny. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Facet z pracy, wdowiec, trochę mi schlebiał, trochę przytulał. Wróciłam do domu po tym, jak mnie zostawił, z podkulonym ogonem i z obietnicą, że to był incydent, błąd, pomyłka.

Myślałam, że nikt się nie dowiedział. Ale Ala wiedziała. Kiedyś powiedziała tylko jedno zdanie, którego wtedy nie zrozumiałam:

– Ty też potrafisz udawać.

Nie zareagowałam. Udawałam, że nie słyszałam. I teraz, gdy patrzyłam na Piotra – zgaszonego, obojętnego – zaczynałam rozumieć.

Moja córka, świadoma tego, że matka zdradziła ojca, wyciągnęła z tego jeden wniosek: że lojalność to słabość. Że uczucie to coś, co się wykorzystuje. Że jeśli kobieta chce być silna, musi być górą. Zawsze.

Piotr stał się jej ofiarą. Tak, jak mój mąż kiedyś był moją.

Zadzwoniłam do niej późnym wieczorem.

– Ala, musimy porozmawiać – powiedziałam.

– Mamo, jestem zmęczona, pogadamy innym razem.

Ale ja już wiedziałam, że przegapiłam moment. Ona nie chciała słuchać. Nigdy nie chciała. I wtedy zrozumiałam coś jeszcze gorszego – że Piotr nie karze tylko jej. On karze też mnie. Karma do mnie wróciła. On milczy. Znika. Pozwalając się traktować jak nic. Żebym ja też wiedziała, jak to jest.

Wyszedł i nie wrócił

Nie wiem, kiedy dokładnie Piotr się wyprowadził. Pewnego dnia po prostu przestałam słyszeć przez ścianę jego kroki. Cisza, która wtedy zapadła, była inna niż dotąd – ciężka, przytłaczająca. Zapytałam Alę, kiedy przyszła na kawę.

– Wyszedł i nie wrócił. Zabrał tylko torbę z ubraniami – powiedziała, kręcąc głową. – Myśli, że mnie tym ruszy? Niech myśli.

Nie ruszyło jej to. Albo udawała. Może naprawdę wierzyła, że on wróci, przeprosi, że tęskni. Ale ja już wiedziałam, że nie wróci. Bo to był koniec. Ostateczny.

Po kilku miesiącach dostałam od niego list. Krótki. Napisał, że przeprasza, że nie miał w sobie odwagi, by wcześniej coś powiedzieć. Że przez ostatni rok już nic nie czuł – ani do Ali, ani do życia, ani do siebie. Że musiał odejść, żeby się uratować. Nie odpisałam. Nie miałam prawa. On już i tak powiedział wszystko.

Ala wciąż żyje, jakby nic się nie zmieniło. W pracy awansowała, znajomym mówi, że to ona zostawiła Piotra, bo „nie nadawał się do wspólnego życia”. Czasem słyszę, jak rozmawia przez telefon, śmieje się głośno, znowu błyszczy. Ale w jej oczach jest coś, czego wcześniej nie było – cień. Jakby wiedziała, że coś straciła bezpowrotnie, ale nie umiała tego nazwać.

A ja? Ja codziennie pytam siebie, czy gdybym wtedy nie popełniła tamtego błędu… czy ona też byłaby dziś inna? Nie znam odpowiedzi. Ale wiem jedno – nie da się nikogo nauczyć szacunku, jeśli samemu się go kiedyś zlekceważyło.

Renata, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama