Reklama

Wierzę, że wszystko da się logicznie wytłumaczyć i każda tajemnica pozostaje niewyjaśniona do czasu. Jako analityk, wiem o tym dobrze. Choćbym dniami wpatrywał się w dane, nie odszukam w nich sensu, jeśli nie znam klucza.Okazuje się, że pewne rzeczy – nawet z obecnie dostępną wiedzą i moim sceptycyzmem – nie dają się logicznie wytłumaczyć. Chciałbym powtórzyć, że do czasu, lecz naprawdę nie wiem, czy kiedyś znajdą swoje wyjaśnienie.

Reklama

To miał być spokojny weekend

To Marta, moja żona, nalegała, żebym wyjechał na weekend i odpoczął. Niby dziwne, że kobieta w ósmym miesiącu ciąży wygania męża z domu, ale nie mogłem zaprzeczyć, że byłem zmęczony. Praca od dziewiątej do siedemnastej, czasem z nadgodzinami, wożenie Marty na badania, upewnianie się, że wszystko z nią w porządku – to wszystko zbierało swoje żniwo. Potrzebowałem oddechu, zwłaszcza że ostatnimi czasy oboje czytaliśmy masę poradników ciążowych. Liczba rzeczy, które mogły pójść nie tak i na które trzeba było uważać, mnie przerażała.

– Już nie mogę na ciebie patrzeć – powiedziała w środę Marta.

– Dzięki. Zawsze chciałem to usłyszeć od żony.

– Ależ ja to mówię z uczuciem, mój drogi. Jesteś wykończony, myślisz, że nie widzę? Od piątku ma cię tu nie być. Moja mama przyjeżdża i się mną zajmie. A ty wypróbujesz wreszcie tę nową wędkę.

Nie miałem szczególnej ochoty wyjeżdżać akurat teraz, gdy już złapałem ten szaleńczy rytm. Trudno zwolnić, kiedy mknie się na piątym biegu. Ale umiałem docenić, że Marta martwiła się o moje zdrowie, a ponieważ była terapeutką, na pewno wiedziała lepiej. Dlatego posłuchałem jej rady i zaraz po powrocie z pracy w piątek spakowałem manele do auta i pojechałem nad jezioro, gdzie czasem wynajmowałem chatkę.

Pogoda dopisywała, ale zanim dotarłem na miejsce, zrobiło się ciemno. Czułem już w kościach, że będę zbyt zmęczony, by wstać bladym świtem, więc uznałem, że nie ma co czekać. Zostawiłem swoje rzeczy za progiem, zabrałem sprzęt i ruszyłem nad jezioro. Wyciągnąłem łódkę na wodę, żeby zarzucić przynętę i pobyć trochę w ciszy. Zgodnie z umową, jaką zawarłem z żoną, nie omieszkałem też wyłączyć komórki. Jak relaks to relaks. Ostatecznie mogły to być ostatnie chwile spokoju, zanim wpadnę w wir karmienia i zmieniania pieluszek.

Moją uwagę przykuł dźwięk

Minęły jakieś dwie godziny, może trochę więcej, gdy usłyszałem ten dźwięk. Niewiele głośniejszy niż szmer wśród zarośli. Rozejrzałem się w świetle księżyca, wypatrując szczurów wodnych czy wydr. A może to były żaby?
Dźwięk zbliżał się do mojej łódki, narastając do cichego zawodzenia. Teraz mrużyłem powieki z całych sił, plując sobie w brodę, że zostawiłem okulary w chatce, by dać odpocząć oczom.

Wygrzebałem latarkę i omiotłem światłem ciemne wody. Wędkowanie po ciemku wydało mi się nagle wyjątkowo idiotyczne. Niektóre ryby były bardziej aktywne w nocy, fakt, ale czy naprawdę liczyłem, że cokolwiek złapię, łowiąc tak od niechcenia. Czy naprawdę liczyłem, że zrelaksuję się w ten sposób? Sam pośrodku jeziora w godzinie duchów?

Tajemniczy pływak – wodne stworzonko czy kawałek drewna – podpłynął tuż pod moją łódkę. Brzmiał tak, jakby szlochał. Postanowiłem wrócić na brzeg. Zgasiłem latarkę i wychyliłem się, żeby zgarnąć wędkę, kiedy…

Twarz. Blada, zapadnięta twarz topielca, wysrebrzona poblaskiem księżyca. Nocą i bez okularów wydawało się niemożliwym, żebym mógł zobaczyć ją dokładnie, a jednak widziałem każdy szczegół. Mały, zaledwie kilkuletni chłopczyk w kąpielówkach, o ślepkach jak zgniłe jaja, poruszający ustami w cichym płaczu. W każdej innej sytuacji mogłoby się to wydać niemal komiczne. Ale ja byłem tak daleki od śmiechu, jak to tylko możliwe.

Kim była ta postać?

Nogi zmiękły mi w kolanach i poczułem, że tracę równowagę. Łódź zakolebała się na boki, grożąc wywrotką. Usiadłem w ostatniej chwili i złapałem za burtę. Kiedy znów odważyłem się spojrzeć na wody, nie dostrzegłem tam nic. Żadnego widziadła ani mary. Żadnego topielca. Niemniej serce waliło mi w piersi tak mocno, że sam balansowałem na granicy zawału i przejścia na drugą stronę.

Palcami zaciśniętymi z nerwów w szpony dowiosłowałem jakoś do brzegu. Przywiązałem łódź do palika, nie mając siły jej wyciągać. Gdy tylko znalazłem się w chatce, natychmiast pozapalałem wszystkie możliwe światła. Czteropak piwa, który zabrałem na wyprawę, zniknął w mgnieniu oka, a jednak nie czułem się ani trochę pijany. Ręce nadal mi się trzęsły i nie mogłem tego ich dygotu w żaden sposób uspokoić. Gdzie tylko nie spojrzałem, widziałem twarz tego chłopca, tej zjawy, ponieważ realny trupek, skoro już wypłynął, nadal unosiłby się na wodzie, prawda?

Próbowałem sobie wmówić, że było to tylko złudzenie optyczne, odblask księżyca na tafli wody, majak z przemęczenia. Ale pamiętałem zbyt wiele detali – fioletowe cienie pod oczami, usta białe jak para larw, paski na kąpielówkach – żeby móc się ot tak, oszukać. Racjonalny umysł, gdy go zachwiać, zawsze wraca na właściwe tory. Ale nie wtedy, kiedy coś próbuje go całkiem wykoleić.

Próbowałem zrozumieć co się stało

Udało mi się zasnąć dopiero nad ranem, i to tylko na dwie, trzy godziny. Nie miałem zamiaru spędzić w tym stanie całego wyjazdu, więc pochłonąłem kanapkę na śniadanie i wyszedłem nad jezioro, by przyjrzeć się jego wodom w świetle dnia. Przespacerowałem się wzdłuż brzegu niemal na drugą stronę, ale nie dostrzegłem nic nadzwyczajnego. Tak jak podejrzewałem, nie było żadnych powodów, dla których miałbym przypuszczać, że nawiedziła mnie lokalna zjawa. To wszystko było w mojej głowie.

Miałem już zawracać, gdy przy molo zauważyłem błysk ognia. Podszedłem bliżej. Znicze. Kilkanaście zniczy zostawionych przy brzegu, do tego kwiaty. W głowie wyświetlił mi się upiorny film. Rodzice nie dopilnowali biednego chłopca, który poszedł się kąpać. W wodzie złapał go skurcz. A może lodowata dłoń czegoś, co czekało na niego w mule? Nieważne. Grunt, że kiedy zaczęli go szukać, było już za późno. A teraz on straszył wędkarzy i wczasowiczów, przestrzegając letników przed lekkomyślnością.

Nieco wystraszony, zaszedłem do najbliższego sklepu i udając o wiele mniejsze zainteresowanie, niż faktycznie mną targało, zagadnąłem o znicze. Ekspedientka pokręciła ze smutkiem głową.

– A to musieli być ci tam, no, surferzy – odpowiedziała.

– Surferzy? – zdziwiłem się. – Chyba windsurferzy na tym jeziorze?

– Jeden pies jak dla mnie. Popili, jeden z nich poszedł się kąpać. Wypłynął dopiero nad ranem. Będzie z tydzień temu, ale wypożyczalnie się nam trochę wyludniły.

Zastanawiałem się, czy powinienem zapytać ją, czy jakiekolwiek dzieci utonęły w tym jeziorze, ale w końcu uznałem, że nie warto. Kupiłem wodę i słodką bułkę i wróciłem wolnym krokiem do chatki.

Majak był znakiem

Po drodze, podgryzając jagodziankę, poddałem się swojej zwyczajowej analizie. Nawet w obliczu tak obcego elementu jak widmo utopca zamierzałem przyjrzeć się sprawie chłodnym okiem. Nie mogłem dłużej udawać, że nic nie widziałem. Tak, doświadczyłem czegoś, co można by nazwać nadprzyrodzonym, nieistotne, czy miały na to wpływ zewnętrzne siły, czy moja własna wyobraźnia. Pytanie brzmiało: dlaczego ja i dlaczego właśnie teraz? Czym ten dzień różnił się od innych?

To był mój pierwszy raz od bardzo dawna poza domem, daleko od Marty. Nałożył się na to stres związany z pracą, z przyszłym ojcostwem i ogólne zmęczenie. Czy tęskniłem za żoną? Nie jakoś strasznie. Martwiłem się o nią? Tak, to na pewno. Ale co złego mogło się jej przytrafić? Zamarłem na progu chatki. A może nie złego, a po prostu… niecodziennego? Dziecko, woda, płacz… O Boże, dlaczego posłuchałem Marty i wyłączyłem telefon?

Rzuciłem się do środka i odgrzebałem komórkę. Uruchomiłem ją i ujrzałem zalew SMS-ów i dziesiątki wiadomości na poczcie głosowej. Zanim odsłuchałem pierwszą z nich, byłem już jedną nogą w samochodzie, odpalając silnik.
Zostawiłem na miejscu większość swoich rzeczy, ale nie dbałem o to. Liczyło się tylko to, żebym zdążył na czas.
Nasz syn urodził się tamtej nocy, kiedy dryfowałem na łódce po ciemnych wodach jeziora. Przedwczesny poród okazał się problematyczny i lekarze musieli wykonać cesarskie cięcie.

Jasiek na szczęście urodził się zdrowy. Urlop tacierzyński oznacza, że przynajmniej od pracy będę mógł w najbliższym czasie odpocząć. Ale długo jeszcze nie zapomnę mary, która nawiedziła mnie na weekendowym wypadzie, nazywanym przez moją żonę „wypadem na ryby bez żadnej ryby”. Kto wie, może pewnego dnia znajdę wyjaśnienie tamtego tajemniczego zdarzenia.

Reklama

Chwilowo cieszę się po prostu, że wszystko skończyło się dobrze, a co przyniesie przyszłość? Cóż, bez wątpienia nigdy nie pozwolę się kąpać mojemu synkowi samemu, nawet w wannie, a w najbliższym czasie czeka mnie ekspresowy kurs przewijania i bezsenne noce. Tyle wiem na pewno.

Reklama
Reklama
Reklama