Reklama

Widziała ją pani? – pani Małgosia, sąsiadka z drugiego piętra, pochyliła się nade mną konspiracyjnie. – Nasprowadza się takich ludzi do porządnej dzielnicy i człowiek później boi się chodzić po nocy!

Reklama

– Ale o co pani chodzi? – zdziwiłam się.

– No, o tę tam… Tę nową… Spod siódemki – syknęła pani Małgosia, nawet nie próbując ukryć pogardy w głosie. – Niech pani zobaczy, jak ona jest ubrana! Czy ktoś w jej wieku farbuje włosy na fioletowo?

– Niech sobie farbuje, jak chce – usiłowałam wyminąć sąsiadkę.

– Pewnie, pewnie – syknęła. – Ale o swoje dzieci powinna dbać. Tymczasem te jej szkraby biegają do późna po podwórku, gdy ona nie wiadomo co robi. – Ostatnie zdanie pani Małgosia wypowiedziała tak zjadliwie, że aż mi się przykro zrobiło.

Zobacz także

Rozmowy takie jak ta uważałam za jeden z nielicznych minusów mieszkania w starej kamienicy. Zaraz po tym, jak się przeprowadziłam, zauważyłam, że prym wiodła tutaj grupa starszych pań, które codziennie wychodziły przed dom, żeby porozmawiać na chybotliwej ławeczce. Szybko zorientowałam się, że głównym tematem tych rozmów było obgadywanie innych ludzi.

Oczywiście ja też początkowo znalazłam się na ich tapecie. Bezdzietna, samotna kobieta… Czy trzeba lepszej pożywki do plotek? Na szczęście niedługo byłam obiektem ich gadaniny. Szybko znalazły sobie kolejną „ofiarę”. I to o wiele bardziej interesującą.

Sąsiadka nie schodziłą z ust. Nic nie umknie naszej „sąsiedzkej straży”

Pani Marta wprowadziła się do kamienicy jesienią. Od razu zwróciła na siebie uwagę. I to wcale nie tym, że przyjechała bez męża, za to z dwójką niewielkich dzieci. Największe zainteresowanie wzbudził jej malinowy płaszczyk i jasnofioletowe włosy. Nasza nieformalna „sąsiedzka straż” wszystko zauważyła. To, że młoda kobieta większość dnia spędza poza domem oraz to że jej dzieci długo bawią się na dworze, a sąsiadka wygląda na zmęczoną, gdy wraca.

– Nawet nie chcę myśleć, czym ten przebieraniec się trudni, jeśli ta praca ją tak wyczerpuje – usłyszałam pewnego razu.

Tego już nie mogłam zdzierżyć.

– Pewnie jest zwyczajnie zmęczona – powiedziałam ostro, patrząc wprost na plotkarę, która pozwoliła sobie na tę uwagę.

– Zmęczona! Ciekawe, czym! – prychnęła w odpowiedzi pani Małgosia. – Ja w jej wieku miałam trójkę dzieci do obrobienia, chodziłam do pracy w normalnych godzinach – ostatnie słowo pani Małgosia celowo podkreśliła – i nigdy nie zdarzyło mi się okazywać zmęczenia! Ale co pani może wiedzieć o ciężkiej pracy, jak pani żadnego dziecka nie wychowała. Ot co!

Ostatni argument wybił mi z głowy dalszą chęć dyskusji. Cóż, dawno się przekonałam, że dla sąsiadek z kamienicy jako bezdzietna pozostanę zawsze dziwadłem. Tak jak pewnie na podobną etykietkę skazana była pani Marta.

Ta kobieta nie mogła być złą matką. Mogła za to mieć kłopoty

Mimo ich opinii postanowiłam poznać bliżej sąsiadkę. Kolejnego dnia zauważyłam ją na ławce. Podeszłam cicho.

– Wszystko w porządku? – zapytałam.

Pani Marta wyraźnie się spłoszyła.

– Tak, tak, oczywiście… wszystko dobrze – odpowiedziała słabym głosem.

– Bo jeśli by pani czegoś potrzebowała… – zaczęłam łagodnie, ale pani Marta zerwała się na równe nogi.

– Gdzie są Kajtek i Ala? – krzyknęła, jakby zbudzona z głębokiego snu.

Dopiero gdy jej wzrok powędrował do piaskownicy, gdzie spokojnie bawiły się jej dzieci, wyraźnie się uspokoiła.

– Wszystko w porządku, pani Marto – powtórzyłam łagodnie. – Ale gdyby potrzebowała pani pomocy, zwłaszcza teraz, to mieszkam pod siódemką. Może mogłaby mi pani dać numer swojego telefonu, żebym od czasu do czasu upewniła się, że jest dobrze? Wygląda pani na zmęczoną.

– Dobrze – odpowiedziała nieuważnie sąsiadka, dyktując mi numer telefonu.

Widziałam, że jest już skoncentrowana tylko na swoich maluchach.

– Ale zapewniam panią, że nic mi nie jest.

Intuicja mówiła mi, że ta kobieta nie mogła być złą matką. Mogła za to mieć kłopoty. A kim będziemy, jeśli właśnie w takich chwilach nie będziemy pomagali bliźnim? Obiecałam, że niedługo zadzwonię.

Tymczasem przez kolejne dni ją obserwowałam. Szybko poznałam jej plan dnia. Rzeczywiście był napięty. Rano odprowadzała dzieci do przedszkola. Wracała dopiero po południu, zwykle ze swoimi pociechami. Potem znowu wychodziła, a z dziećmi zostawała młoda opiekunka, chyba jakaś koleżanka.

W weekendy, gdy była ładna pogoda, pani Marta zwykle siadała na ławce przy piaskownicy, a dzieci bawiły się nieopodal. Często wyjmowała wtedy gruby segregator i czytała z uwagą drobno zapisane kartki. Wyglądało to tak, jakby się czegoś uczyła. Oczywiście nawet tak pożyteczna czynność nie przypadła do gustu sąsiadkom.

– Widziała pani dzisiaj tę naszą „kolorową”? – spytała mnie pewnego dnia pani Małgosia, z wyraźną pogardą przyglądając się z pewnej odległości pani Marcie.

– Widziałam – odburknęłam, bo wścibstwo i przykre nastawienie sąsiadki zaczęło mnie coraz bardziej denerwować. – Uczy się chyba czegoś. Tak sądzę.

– Uczy się, uczy – sarknęła pani Małgosia. – Uczyć się to trzeba było w szkole! Teraz to ona powinna dzieci pilnować. Zabawy im wymyślać… Kto to słyszał, żeby matka sobie siedziała z nosem w książce, a dzieci samopas biegały! Ja jak moje były małe, to ciągle coś z nimi robiłam. Zielniki, czytałam im, bawiłam się…

– I co pani z tego przyszło? – wyrwało mi się, bo naprawdę serdecznie już miałam dość zachowania sąsiadki. – Na stare lata dzieci się po świecie rozjechały, a pani sama siedzi! Zamiast innych pouczać, mogłaby się pani w końcu zająć własnym życiem.

– No, wie pani! Bezczelność! – krzyknęła oburzona pani Małgosia.

To był koniec naszej rozmowy na ten dzień. I na kilka kolejnych, bo nie widywałam sąsiadki. Byłam pewna, że po prostu się na mnie obraziła. Ale prawda okazała się inna.

Najpierw ona, teraz ja. Obie byłyśmy skazane na łaskę innych

Pamiętam, że był wtorek. Wracałam z bazarku, gdy zobaczyłam w oknie swoją sąsiadkę. Nie wyglądała dobrze. Miała czerwony nos i bardzo przekrwione oczy. Przez szybę wykonywała w moim kierunku rozpaczliwe gesty.

– Coś się stało, pani Małgosiu? – spytałam, podchodząc bliżej.

– Rozłożyłam się – usłyszałam schrypnięty głos po drugiej stronie. – Chyba dopadła mnie grypa, o której teraz wszędzie trąbią. Mam gorączkę, wszystko mnie boli. Nie wiem, co to dalej ze mną będzie – szepnęła, wyraźnie przerażona.

– Nic nie będzie – uśmiechnęłam się, usiłując dodać sąsiadce otuchy, choć domyślałam się, że dla zawsze aktywnej pani Małgosi przymusowa bezczynność musiała być udręką. – Po prostu wyleży pani choróbsko w domu i z nowymi siłami do nas wróci.

– No nie wiem – jęknęła pani Małgosia. – Jak na razie to siedzę tu sama, głodna…

– No tak! – pacnęłam ręką w czoło. – Przecież we wtorki zawsze chodzi pani na bazarek, a teraz nie może pani wyjść! Umówmy się, że na razie podzielę się z panią pomidorami, które kupiłam. Są naprawdę dorodne. A później zrobię pani regularne zakupy.

Pani Małgosi wyraźnie spodobał się mój pomysł. Już sam widok pomidorów sprawił, że pokraśniała na twarzy. Sytuacja wydawała się opanowana. Nie na długo.

„Jak chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to powiedz mu o swoich planach”

Wieczorem tego samego dnia, kiedy rozmawiałam z panią Małgosią, postanowiłam odkurzyć górną półkę na regale. Weszłam na krzesło i… usłyszałam tylko przeraźliwy chrzęst. Kilka godzin później, zwijając się z bólu, usłyszałam, że i tak mam szczęście, że to tylko poważne zwichnięcie.

– Ale noga jest unieruchomiona na co najmniej miesiąc – powiedział przyjmujący mnie lekarz. Aż mnie ciarki przeszły.

Od rozwodu z mężem mieszkam sama. Nie mam dzieci ani bliskich przyjaciół. Były jakieś tam koleżanki z pracy, pewnie, ale nie wyobrażałam sobie, żeby którejś chciało się przyjeżdżać codziennie z porcją obiadową dla mnie. Choć nie należałam do panikarzy, w tamtej chwili poczułam, że sytuacja, niestety, wymknęła mi się spod kontroli.

I wtedy przyszła mi do głowy młoda sąsiadka. Chyba miałam do niej telefon. Podała mi go, kiedy nalegałam podczas rozmowy kilka dni temu.

– Pani Marta? – spytałam, kiedy ktoś po drugiej stronie podniósł po pierwszym sygnale słuchawkę. – To ja, Elżbieta. Jestem pani sąsiadką… Pamięta pani…

– Wszystko u mnie w porządku – usłyszałam głos, którego właścicielka nawet nie usiłowała ukryć zniecierpliwienia.

– To dobrze. Bo u mnie, widzi pani… Nie do końca – powiedziałam cicho.

A później opowiedziałam pani Marcie, jak zadeklarowałam pomoc starszej sąsiadce, a później sama uległam wypadkowi.

Zbliżyłyśmy się do siebie. Opowiedziała mi swoją historię

Pani Marta okazała się dobrą słuchaczką. Ani razu mi nie przerwała, a na koniec powiedziała tylko sucho:

– Zrobię zakupy. Dla pani też.

Nie zdążyłam podziękować, bo pani Marta szybko się rozłączyła. Najwyraźniej była osobą, która wolała działać niż mówić.

Nie usiłowałam sobie nawet wyobrazić, co pomyślała pani Małgosia, która w drzwiach swojego domu zobaczyła „przebierańca z fioletowymi włosami”, jak mówiła o pani Marcie. Wiem tylko, że moja młoda sąsiadka poważnie potraktowała swoje zobowiązanie. Pomimo zmęczenia codziennie odwiedzała i mnie, i panią Małgosię.

Nigdy nie chciała wejść nawet na chwilę, żeby porozmawiać. Zostawiała tylko zakupy i wymawiała się obowiązkami. Kiedy poczułam się lepiej, postanowiłam odwdzięczyć jej się za poświęcenie. Upiekłam ciasto i prawie siłą zatrzymałam ją w drzwiach, kiedy przyszła z kolejnymi sprawunkami.

– Naprawdę słynę ze swoich wypieków – kusiłam z uśmiechem. – Podobno robię najlepszą szarlotkę w mieście.

– Skoro tak… – uśmiechnęła się na chwilę pani Marta, a ja w tym momencie zdałam sobie sprawę, że do tej pory nigdy nie widziałam na jej zmęczonej twarzy uśmiechu. – Szarlotka to ulubione ciasto… to było ulubione ciasto… – zająknęła się, a ja, nie dopytując, tylko ścisnęłam ją lekko za rękę.

– Przy szarlotce naprawdę o wielu sprawach łatwiej się rozmawia – powiedziałam tylko, nie przestając ciepło się uśmiechać. – A co powiedziałaby pani na to, żeby zaprosić swoje szkraby? Chyba każde dziecko lubi szarlotkę!

– Rozniosą pani mieszkanie… – mruknęła pani Marta, ale widziałam, że ma wielką ochotę na wizytę dzieci. Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale zapach ciasta sprawił, że aż się oblizywała!

– Bez obaw – roześmiałam się. – Bardzo lubię dzieci, choć nie mam własnych. Mąż nie chciał. Jestem tylko ja i kot.

– To może faktycznie przyjdę z nimi – powiedziała sąsiadka, lekko się rumieniąc moim niespodziewanym wyznaniem.

Kilkanaście minut później mój przedpokój zaroił się gwarem dziecięcych głosików. Dzieci najbardziej chciały pogłaskać Tymka, mojego kota – nawet przepyszna szarlotka nie mogła z nim wygrać.

– Marzą o zwierzaku – szepnęła pani Marta. – I gdyby nie choroba Łukasza, pewnie by mieli kota albo psa.

A później, przy kolejnej porcji aromatycznej herbaty i pysznym cieście usłyszałam historię sąsiadki.

Byli z mężem bardzo szczęśliwi, gdy on zachorował. Pewnej nocy obudził się z potwornym bólem głowy. Diagnoza przyszła od razu. Guz mózgu. Potworny, nieubłagany przeciwnik. Mężowi pani Marty udało się, dzięki zbiórce pieniędzy przez dobrych ludzi, wyjechać na leczenie do Niemiec. Ona z dziećmi została w Polsce.

– Jestem wizażystką. Nie mogę malować ludzi, będąc w innym kraju – uśmiechnęła się lekko. – Teraz moje życie wygląda tak, że pracuję na trzy etaty. Muszę sama zapłacić rachunki. Mam własną działalność, do tego maluję ludzi w telewizji i prowadzę bloga. W każdej chwili czytam o nowych terapiach, żeby pomóc Łukaszowi. Mam tak wielkie wyrzuty, że jestem złą matką – oczy pani Marty napełniły się łzami.

– Jest pani wspaniałą matką! Wystarczy spojrzeć na pani uśmiechnięte dzieci. Nie każdy w pani sytuacji tak świetnie by sobie radził. Ale proszę pozwolić sobie pomóc. Jestem samotną kobietą. Mogę czasem odbierać szkraby z przedszkola. Pani urwałaby choć chwilę dla siebie, a ja zajęłabym się pani dziećmi. No i Tymek…

To był ostateczny argument. Pani Marta zgodziła się na moją propozycję. Z tego wszystkiego nawet nie zapytałam, jak ułożyły się stosunki pani Marty z panią Małgosią. Ale chyba wszystko poszło dużo lepiej, niż się spodziewałam, bo gdy starsza pani w końcu wyszła na zewnątrz i zobaczyła siedzącą na ławce sąsiadkę, zamiast zwykłych złośliwości pod adresem jej koloru włosów mruknęła tylko coś w rodzaju:

– Całkiem fajny ten kolor. Taki odmładzający. Może mi też coś pani doradzi?

Reklama

Uśmiechnęłam się do pani Marty porozumiewawczo. Niektórzy potrzebują więcej czasu niż inni, żeby zrozumieć, że nie należy oceniać książki po okładce – ale życzliwość z czasem otwiera wszystkie serca.

Reklama
Reklama
Reklama