Reklama

Na emeryturze planowałam odpoczywać. Miałam jeździć na wycieczki, czytać książki, chodzić na jogę dla seniorów i wreszcie mieć czas dla siebie. Marzyłam o porannym leniuchowaniu z kawą, ciszy i porządku w mieszkaniu. Zasłużyłam sobie, prawda? Przepracowałam ponad czterdzieści lat, wychowałam dwoje dzieci, byłam przykładną żoną. Ale zamiast tego znów stoję nad przewijakiem, obok wrzeszczącego malucha. Mój dom zamienił się w darmowy żłobek, a moje dzieci – w genialnych strategów, którzy doskonale wiedzą, że nie potrafię powiedzieć „nie”. I właśnie dlatego jestem tu, gdzie jestem.

Kiedyś miało być inaczej

Pamiętam ten dzień, kiedy po raz pierwszy powiedziałam koleżance z pracy, że zostało mi tylko pięć miesięcy do emerytury. Spojrzała na mnie z takim błyskiem w oku, jakbym miała wygrać w totka.

– O raju, jak ci zazdroszczę, Maryśka. Już nic nie musieć, tylko móc… – westchnęła.

Też tak wtedy myślałam. Zaczęłam planować – najpierw sanatorium, potem może kurs tańca, może wyjazd do Portugalii z Haliną z klubu seniora. Może wreszcie zapiszę się na te cholerne lekcje angielskiego, których zawsze się bałam. Tyle możliwości! Nawet mój mąż, chociaż już wtedy podupadał na zdrowiu, cieszył się razem ze mną. Powtarzał, że teraz to w końcu pożyjemy dla siebie.

– Tylko się nie daj wciągnąć w niańczenie wnuków, Maryśka – ostrzegała mnie wtedy Halina. – Ty to taka dobra dusza jesteś, ale oni tylko na to czekają, żeby ci dzieci podrzucić.

Pokręciłam głową z uśmiechem. Moje dzieci? Tak nie zrobią. Przecież wiedzą, że ja swoje już zrobiłam, że przez lata dawałam z siebie wszystko. Że teraz to mój czas.

– No gdzie tam – odpowiedziałam pewna siebie. – Mają swoje życia, swoje plany. Pomogę, jak będzie trzeba, ale ja mam też własne potrzeby.

No właśnie. Pomogę, jak będzie trzeba. Naiwna ja. Jeszcze nie wiedziałam, że „pomóc” to będzie znaczyło: codziennie, od rana do nocy. Bez końca.

Znów pieluchy

Pierwszy raz zadzwonili w sobotę. Syn z synową. Oboje tacy zatroskani, tacy słodcy, że aż mnie coś ścisnęło.

– Mamo, tylko na chwilkę. Dosłownie trzy godzinki. Mamy wizytę u notariusza, a niania się rozchorowała. Nie mamy co zrobić z Małgosią. – Głos Eweliny był miękki jak puch. – Tylko ty nas możesz uratować.

– No dobrze, przywieźcie – zgodziłam się bez wahania. Trzy godzinki to przecież nic, prawda?

Gosia przespała wtedy pół wizyty. Zostało pół godziny zabawy i jeden pieluchowy epizod. Byłam z siebie dumna. Odruchy mi zostały, niczego nie zapomniałam. Ba, nawet się ucieszyłam, że jeszcze coś potrafię. Kiedy po nią przyszli, pocałowali mnie w policzek, przynieśli pączki i butelkę wina.

– Dziękujemy, mamo. Naprawdę uratowałaś nam życie.

Miałam wtedy wrażenie, że jestem potrzebna. I to było miłe. Tyle że na tej jednej sobocie się nie skończyło.

Tydzień później zadzwoniła córka. Tym razem z płaczem.

– Mamo, błagam cię. Mamy dramat w pracy, Piotrek musi lecieć w delegację, a ja mam zebranie zarządu. Zuzia gorączkuje, niania nie odbiera telefonu, a ja… no nie daję rady.

Nie mogłam odmówić, no po prostu nie mogłam. Wnuki płaczą, dzieci w rozsypce. Przecież jestem matką. Babcią. Kto, jak nie ja? I tak, zanim się obejrzałam, pieluchy, nocne pobudki i kaszki znów stały się moją codziennością. A moje plany? O nich już prawie zapomniałam.

Pokazały mi tabelkę z grafikiem

Zaczęło się niewinnie. Zuzia została u mnie na noc, bo córka „miała pilne spotkanie w Warszawie, wróci późno”. Potem Gosia została na weekend, „bo mają z Marcinem ważną rocznicę, raz w roku”. Jeszcze wtedy udawałam przed sobą, że to wyjątkowe sytuacje. Ale sytuacje wyjątkowe zaczęły pojawiać się co drugi dzień.

W końcu obie zjawiły się razem. Córka i synowa, z dziećmi na rękach i jakąś tajemniczą energią, której nie rozumiałam.

– Mamo, chciałybyśmy pogadać – zaczęła córka.

– Mamusiu, mamy świetny pomysł – wtórowała Ewelina z zapałem.

Zanim zdążyłam zapytać, o co chodzi, wyciągnęły laptopa. Pokazały mi tabelkę z grafikiem, jak z jakiejś korporacji. Kolorami zaznaczone dni, godziny, imiona dzieci.

– Chodzi o to, żebyś miała wszystko jasne, przejrzyste – tłumaczyła córka. – My pracujemy, ty jesteś na emeryturze, to taki win-win.

– Ale ja... – próbowałam coś powiedzieć, lecz Ewelina już klikała kolejne zakładki.

– Tu masz rozpiskę posiłków. Gosia nie je jajek, Zuzia nie znosi mleka. A tu harmonogram snu i zabaw edukacyjnych. I jeszcze jedno, mama – spojrzała na mnie jak księgowa kontrolująca budżet – nie zgadzamy się na bajki dłużej niż 30 minut dziennie.

Patrzyłam na nie, a potem na ten cholerny laptop, który chyba bardziej niż ja wiedział, co będę robić przez następne tygodnie. Nie zapytały, czy chcę. One po prostu już to zaplanowały. Mój dom przestał być moim domem, a stał się projektem logistycznym.

Zmęczona i niezastąpiona

Zgodziłam się. Codzienność z dwójką maluchów okazała się cięższa niż moja praca na trzy zmiany w fabryce. Zuzia budziła się w nocy z krzykiem, Gosia potrafiła wrzeszczeć przez godzinę, bo chciała różowy kubek, a nie zielony. W kuchni nie nadążałam z gotowaniem. Zmywarka chodziła trzy razy dziennie. A ja? Ja chodziłam jak zombie.

Nie było dnia, żeby ktoś czegoś nie potrzebował. „Babciu, siku! Babciu, a ona mnie kopła!”, „Babciu, nie chcę spać!” . A ja w tym wszystkim... bez prawa do zmęczenia.

Kiedy raz wspomniałam córce, że chyba się przeziębiłam, że może by jednak dzieci zostały w domu, usłyszałam:

Mamo, no nie przesadzaj. To tylko katar. Dzieci cię potrzebują. Poza tym jesteś niezastąpiona!

A ja, głupia, wzruszyłam się. Bo kto nie chce być niezastąpiony? Tyle że to „niezastąpienie” oznaczało brak jakiejkolwiek alternatywy. Zero przerwy, zero wsparcia. Gdyby nie sąsiadka pani Halinka, pewnie bym się przewróciła. Przyniosła mi kiedyś rosół i powiedziała: „wyglądasz, Marysiu, jak cień człowieka”.

A moje dzieci? One dzwoniły, by powiedzieć, że „jeszcze dziś zostawimy Zuzię, ale to już ostatni raz w tym tygodniu, obiecuję!”. Tyle że w czwartek była gorączka, a w piątek „ważne spotkanie”.

Zaczęłam się bać, że któregoś dnia naprawdę nie wstanę. Ale wtedy... nikt nie zapyta, jak się czuję.

Szantaż emocjonalny dorosłych dzieci

Powiedziałam im w końcu. Usiedli przy stole, każde z kubkiem kawy, a ja – z rękami zaciśniętymi na kuchennej ściereczce.

Nie dam rady. Naprawdę. Kocham moje wnuki, ale ja już nie mam siły. Ja nie mam nawet czasu, żeby się złościć.

Syn spojrzał na mnie z niedowierzaniem, a synowa od razu przybrała ton rozczarowanej świętej.

– Mamo, nie rozumiem. To nie jest tak, że my cię wykorzystujemy. Przecież ty zawsze byłaś taka pomocna...

– No właśnie, zawsze. A teraz chciałabym czasem pomóc sobie.

Córka się nie odzywała. Ale widziałam, jak posmutniały jej oczy.

– Czyli wolisz siedzieć sama niż z własnymi wnukami? Wiesz, co by oddała Piotrka mama, żeby jej mama żyła i mogła zająć się Zuzią?

Szantaż. Taki emocjonalny, ubrany w ciepłe słowa, ale przecież to był szantaż. Albo zrobisz, co chcemy, albo będziesz tą złą, zimną matką, która odwróciła się od rodziny.

Wyszli urażeni. Niby nic nie powiedzieli, ale wiedziałam, że jestem teraz na cenzurowanym. Następnego dnia nikt nie zadzwonił. Przez dwa dni było cicho, jak makiem zasiał. Z jednej strony ulga, z drugiej... poczucie winy. Bo tak nas uczono – że matka ma być zawsze, że babcia to nie rola, to powołanie.

Ale ja już nie chcę być babcią na pełen etat. Chcę być kobietą, osobą, człowiekiem. Kimś, kto ma prawo być zmęczony. Kimś, kto nie musi udowadniać swojej miłości, przewijając pieluchy i podgrzewając kaszki.

Nie chcę być babcią na pełen etat

Minęły trzy tygodnie od tamtej rozmowy. Dzieci nie dzwoniły. Nie przysyłały wnuków. Początkowo czułam niepokój. Potem cisza zaczęła smakować jak miód.

Zaczęłam wstawać później. Piłam kawę w ciszy. Poszłam na spacer do parku. Sama. Z parasolką, bo mżyło. Poczytałam książkę, do której wcześniej nie miałam siły. Wyszłam do kina z Haliną. Śmiałam się. Prawdziwie. Nie przez łzy.

I wtedy zadzwoniła córka.

– Mamo, możemy przyjść?

Przyszła z Zuzią. Bez pretensji. Z ciastem i butelką soku.

– Przepraszam – powiedziała cicho. – Chyba nie rozumiałyśmy, jak bardzo cię obciążyłyśmy. Chciałyśmy dobrze. Myślałyśmy, że to dla ciebie też radość.

– Radość to jedno – odpowiedziałam spokojnie. – Ale ja już nie jestem w tym wieku, by żyć cudzym życiem. Mam też swoje.

Zuzia tuliła się do mnie, a ja poczułam, że tak – chcę być w jej życiu. Ale nie jako darmowa opiekunka. Jako babcia. Prawdziwa. Taka, co upiecze ciasto w niedzielę, a nie taka, co w nocy biega z termometrem i kaszką.

Nie odzyskam straconego czasu. Ale mogę zadbać o resztę. Powiedziałam dzieciom jasno: „Pomogę, jak będę miała siłę. Ale nie codziennie. Nie kosztem siebie”. I chyba zrozumieli. W końcu. Jako emerytka miałam szaleć. I zacznę to robić. Na swój sposób. Powoli, na własnych zasadach. Z książką, z jogą, z kawą w ciszy. I bez pieluch.

Maria, 66 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama