Reklama

Zawsze myślałam, że wieś to miejsce idealne na spokojną starość. Cisza, zieleń, własny ogród, zwierzęta – wyobrażałam sobie to jak sielankę. Tymczasem nie mam ani ogrodu, ani żadnych zwierząt. Tylko dom stojący na uboczu, pusty i cichy. Przeszłam na emeryturę kilka miesięcy temu i od tamtej pory wszystko ucichło jeszcze bardziej. Dni ciągną się leniwie, każdy podobny do poprzedniego. Nie mam już pracy, obowiązków, ludzi dookoła. Czuję się, jakbym zniknęła. Samotność wypełnia każdą wolną chwilę i nie wiem, co z tym zrobić.

Świat o mnie zapomniał

Budzę się codziennie o tej samej porze, choć nie mam już po co. Kiedyś wstawałam do pracy – szybko, w nerwach, i pośpiechu. Teraz przeciągam się leniwie, nasłuchując odgłosów domu. Nic. Czasem tylko zgrzytnie stary kaloryfer, jakby przypominał, że wciąż tu jestem.

Wychodzę na ganek i siadam na skrzypiącym krześle. Przed domem rozciąga się pusta droga. Żadnych przechodniów, żadnych rowerzystów, nawet dzieci tu nie ma. Najbliższy sklep trzy kilometry dalej, szkoła zamknięta, bo dzieci jeżdżą do miasta. Patrzę na sąsiedni dom – kiedyś mieszkali tam starsi ludzie, ale wyjechali do córki. Od lat okna zasłonięte, trawa po pas. Wszystko wokół jakby zamarło.

Wzięłam kiedyś do ręki książkę, ale nie potrafiłam się skupić. Litery tańczyły mi przed oczami. Próbowałam szydełkować, oglądać seriale, nawet piec ciasta, ale to wszystko kończyło się po kilku dniach. Nic mnie nie cieszyło. Najgorzej było wieczorem, gdy zapadał zmrok i dom wypełniała cisza. Taka, która dzwoniła w uszach.

– Po co mi ta emerytura, skoro nie mam z kim wypić herbaty? – powiedziałam kiedyś sama do siebie, podnosząc kubek.

Głos zabrzmiał dziwnie obco, jakby nie należał do mnie. Najbardziej brakowało mi gwaru. Nawet nie rozmów – po prostu czyichś kroków, radia z kuchni sąsiadki, dziecięcego śmiechu zza płotu. Miałam wrażenie, że świat o mnie zapomniał, a ja stopniowo przestaję być jego częścią.

Tylko to mnie cieszyło

Środy były wyjątkowe. Wtedy zjawiał się listonosz – pan Rysiek. Starszy, z brodą posiwiałą od lat, zawsze w tej samej granatowej kurtce. Nie miał ze mną wiele wspólnego, poza tym, że to on przynosił mi emeryturę i czasem ulotki z pobliskiego marketu. Ale to i tak było coś.

– Dzień dobry pani Krysiu – mówił zawsze z tym samym spokojnym tonem.

– Dzień dobry, panie Ryszardzie. Co tam nowego?

– A wie pani... deszcz w prognozie i podwyżki znów jakieś planują – rzucał zdawkowo i już szykował się do odejścia.

Zatrzymywałam go czasem specjalnie.

– A może herbatki pan się napije?

– Nie mogę, czas goni – odpowiadał z uśmiechem. – Ale dziękuję.

Stałam potem przy furtce jeszcze chwilę, patrząc, jak odchodzi. Jego obecność przypominała mi, że jednak jestem częścią jakiegoś porządku – że jeszcze ktoś o mnie pamięta, choćby przez chwilę. Środy były też dniem, kiedy próbowałam wyglądać trochę lepiej – włosy spięte, czysta bluzka, odrobina pomadki. To nie tak, że miałam wobec niego jakieś zamiary. Po prostu chciałam, żeby ktoś mnie dostrzegł. Kiedyś powiedział:

– Zawsze pani taka zadbana. Aż miło popatrzeć.

Uśmiechnęłam się wtedy szczerze. To był chyba pierwszy szczery uśmiech od dawna. Ale gdy drzwi od skrzynki zamykały się z trzaskiem i pan Rysiek znikał za zakrętem, wracała cisza. Jeszcze głębsza niż przedtem, bo już wiedziałam, że znów nikt się nie zjawi aż do kolejnej środy.

Lubiłam się czuć potrzebna

Pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, zadzwoniła do mnie Bożena z końca wsi. Nigdy nie byłyśmy sobie bliskie, choć znałyśmy się z widzenia. Ona zawsze zabiegana, z torbą ziemniaków albo kurą pod pachą. Ja – samotna z herbatą na ganku.

– Krysiu, mam sprawę. Mogłabyś wpaść do mnie na chwilę, podlać pomidory i nakarmić koty? Mama w szpitalu, a ja muszę pojechać do miasta. Będę ci bardzo wdzięczna.

Zgodziłam się od razu. Nie z obowiązku – z potrzeby. W końcu coś do zrobienia. Coś, co miało znaczenie, choćby najmniejsze. Jej dom był pełen życia. Koty plątały się pod nogami, wszystko pachniało ziołami i ziemią. W kuchni parowało jeszcze mleko w garnku. Podlałam warzywa, pogłaskałam burego sierściucha, który rozsiadł się na parapecie, potem usiadłam na jej werandzie. I tak po prostu patrzyłam.

– Nie spodziewałam się, że tyle tu kolorów – mruknęłam sama do siebie, przyglądając się kwiatom, które u mnie nigdy nie miały szansy wyrosnąć. Gdy Bożena wróciła, od razu zauważyła, że siedzę z jakimś dziwnym błyskiem w oku.

– Dziękuję ci, naprawdę. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.

– Daj znać, jakbyś jeszcze kiedyś potrzebowała pomocy – odpowiedziałam szybko.

Wróciłam do siebie z uczuciem, którego nie potrafiłam nazwać. Może zazdrości? Może żalu? A może to była tęsknota za życiem, które mogłam mieć, ale nigdy się na nie nie zdecydowałam?

Lgnęłam do ludzi

Któregoś ranka obudziłam się wcześniej niż zwykle. Coś mnie tknęło, żeby wyjść z domu. Narzuciłam sweter, zawiązałam apaszkę pod szyją i wyszłam. Szłam wolno w stronę przystanku autobusowego. Nie jechałam nigdzie. Po prostu chciałam zobaczyć ludzi. Mijałam opustoszałe obejścia, zarośnięte rowy, resztki jesiennych liści. Przystanek stał tak, jak zawsze – stary, z obdrapaną farbą, ale ciągle w tym samym miejscu. Były tam dwie dziewczyny – nastolatki z plecakami. Jedna oglądała coś w telefonie, druga żuła gumę i narzekała na nauczycielkę od matematyki.

– Ona się uwzięła. Powiedziała, że mam zaległości, a ja tylko jeden sprawdzian ominęłam – marudziła.

Siedziałam z boku, cicho, niezauważalna. Ale słuchałam z uśmiechem. Ich głosy, pretensje, śmiech – to wszystko przypomniało mi, że świat nadal istnieje, że jest gdzieś ruch, złość, młodość. Nawet jeśli nie dla mnie. Gdy przyjechał autobus, spojrzały na mnie kątem oka.

– Dzień dobry – powiedziała jedna z nich z zaskoczeniem. – Czeka pani na autobus?

– Nie, tylko przyszłam popatrzeć – odpowiedziałam cicho.

Spojrzały na siebie, potem na mnie. Trochę z rozbawieniem, trochę z niezrozumieniem. Wsiadły i odjechały, a ja jeszcze chwilę zostałam. Tego dnia wróciłam do domu lżejsza. Nie dlatego, że coś się zmieniło. Po prostu przez moment byłam gdzieś, gdzie toczyło się życie – a ja mogłam być jego cichym świadkiem.

Tego się nie spodziewałam

To był piątek. Poszłam do sklepu po chleb i mleko – jak zwykle. W sklepie wiejskim nie zmienia się wiele: ta sama sprzedawczyni, te same półki, ten sam zapach chleba i kiełbasy. Ale tego dnia wydarzyło się coś, czego się nie spodziewałam. Przy zamrażarce z pierogami stała Basia. Nie widziałam jej od ponad dwudziestu lat.

– Krysia? – spojrzała na mnie spod czapki. – Ty tu jeszcze mieszkasz?

– Cały czas – odpowiedziałam zdziwiona. – A ty? Myślałam, że wyjechałaś na zawsze.

– No tak... byłam w Niemczech. Teraz wróciłam do brata na jakiś czas. Mama nie żyje, dom stoi pusty. Trochę smutno.

Chwilę później siedziałyśmy na ławce przed sklepem z bułkami i jogurtem w reklamówce. Rozmawiałyśmy długo – o starych czasach, o tym, kto zmarł, kto wyjechał, kto się rozwiódł. Było w tym coś dziwnie pocieszającego. Jakbyśmy na chwilę wróciły do życia sprzed lat, gdy wszystko wydawało się prostsze.

– Wiesz – powiedziała w pewnym momencie – najgorzej jest wrócić i nie mieć już do czego.

Patrzyłam na nią długo. W jej oczach widziałam to, co sama czułam od miesięcy – pustkę, rozczarowanie, tęsknotę. Ale była przy mnie. Siedziałyśmy obok siebie, dwie kobiety po sześćdziesiątce, z tymi samymi zmarszczkami i tym samym pytaniem w sercu: co teraz? Zaproponowałam, żeby przyszła do mnie na herbatę w niedzielę. Uśmiechnęła się. A ja poczułam coś dziwnego... jakby ciepło. Jakby znów było po co wracać do domu.

Coś się zmieniło

Niedziela była cicha, ale inaczej niż zwykle. Czekałam. Na stole postawiłam ciasto – zwykły jabłecznik, chociaż nie piekłam od miesięcy. W kuchni pachniało cynamonem, a ja krzątałam się bez celu, poprawiając obrus, przestawiając filiżanki. Niby nic wielkiego, a jednak coś we mnie drżało. Basia przyszła punktualnie. Ubrana skromnie, z siwymi włosami spiętymi w koczek.

– Pachnie jak u mamy – powiedziała, wchodząc. – Dawno nie czułam takiego zapachu.

Rozmawiałyśmy kilka godzin. Bez napięcia, bez udawania. Byłyśmy po prostu sobą. Opowiadałyśmy sobie historie z przeszłości, a między słowami zapadała cisza – nie ta przytłaczająca, ale spokojna, taka, która pozwala złapać oddech.

Kiedy wieczorem wyszła, zostałam sama, ale tym razem było jakoś inaczej. Czułam, że coś się zmieniło. Może nie świat, nie moje życie – ale ja. Zrozumiałam, że nawet na wsi, bez ogrodu, bez zwierząt, można coś odbudować. Nie muszę być tylko obserwatorem życia innych. Czasem wystarczy mała rozmowa, obecność drugiego człowieka, filiżanka herbaty w milczeniu.

Na drugi dzień znów wyszłam na ganek. Droga jak zwykle była pusta, ale nie wydawała się już taka beznadziejna. W oddali ktoś szedł – może listonosz, może ktoś zupełnie inny. Nie miało to znaczenia. Ważne było tylko to, że znów potrafiłam patrzeć przed siebie z nadzieją. A to już coś.

Krystyna, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama