„Emerytura nie starcza nawet na leki, a dzieci mają mi za złe, że sprzedaję rodzinne pamiątki. A za co wykupię receptę?”
„Nie wiem, jak w maju zapłacę za leki i czynsz. Mam 68 lat i więcej wspomnień niż dni do przodu. Emerytura – starcza na tyle, co kot napłakał. Dzieci? Monika dzwoni raz w miesiącu, Marek raz na kwartał, z Londynu. Mówią, że mam się nie martwić. Ale jak się nie martwić, kiedy trzeba coś sprzedać, żeby wykupić receptę?”.

- Redakcja
Wiosna przyszła, ale ja już przestałam wierzyć, że z nią zawsze przychodzi nadzieja. Słońce wpada przez firankę, grzeje blat stołu, na którym kiedyś dzieci odrabiały lekcje. Teraz tylko mój kubek z herbatą i tabletki na nadciśnienie. A, i jeszcze książka – ta sama od dwóch miesięcy, bo oczy już nie te, a i koncentracji brak. Myśli uciekają.
Zieleń rozkwita pod oknami, magnolia na podwórzu wybuchła kwiatami jak oszalała. I znów sąsiadka z trzeciego piętra powiesiła firanki w stokrotki – te, których nie mogłam znieść, kiedy jeszcze żył Jurek. Denerwowało mnie to wtedy. Teraz… teraz nie denerwuje mnie już prawie nic. Może oprócz tego, że nie wiem, jak w maju zapłacę za leki i czynsz.
Mam 68 lat i więcej wspomnień niż dni do przodu. Emerytura – starcza na tyle, co kot napłakał. Czasem dosłownie – bo kot sąsiadki przychodzi się łasić, jak tylko wyczuje parówkę. Dzieci? Monika dzwoni raz w miesiącu, Marek raz na kwartał, z Londynu. Mówią, że mam się nie martwić. Ale jak się nie martwić, kiedy trzeba coś sprzedać, żeby wykupić receptę?
Mieszkanie pełne pamiątek. Jeszcze. Stare fotele z obrusu babci, porcelana po ślubie, szkatułka ze srebrnym łańcuszkiem Jurka. Wszystko z duszą. Wszystko z historią. Tylko co komu po historii, kiedy w aptece nie przyjmują opowieści?
Od tygodni przeglądam rzeczy. Otwieram szuflady i pytam samą siebie: czy mi to jeszcze potrzebne? Czy może komuś innemu przyniesie więcej pożytku? Czy zdradzam wspomnienia, czy po prostu… staram się przetrwać?
Musiałam sprzedać pamiątki
– Dzień dobry… – szepnęłam, wchodząc do małego sklepu przy rynku. Dzwonek nad drzwiami wydał krótki, suchy dźwięk.
W środku pachniało kurzem, politurą i przeszłością. Tak pachną domy, w których nic się nie zmienia od dekad. I właśnie dlatego tu przyszłam – z duszą na ramieniu i torbą, w której niosłam cukiernicę ze srebra. Ślubny prezent od teściowej.
Za ladą siedział mężczyzna w okularach, przetarł je rękawem swetra i spojrzał na mnie bez pośpiechu.
– W czym mogę pomóc?
Wyjęłam cukiernicę ostrożnie, jakby to była bomba. Nie mogłam na nią patrzeć – lśniła, jakby robiła mi wyrzut.
– Chciałam zapytać… ile to może być warte?
Mężczyzna wziął ją w dłonie z delikatnością, która mnie zaskoczyła.
– Srebro, piękne zdobienie… stare. Ma pani jeszcze coś z tej serii?
Pokręciłam głową. Serce waliło mi w piersi.
– Tylko to zostało.
Milczał chwilę, po czym skinął głową.
– Dwieście pięćdziesiąt złotych mogę dać. Jak na dziś, to uczciwa cena.
Zacisnęłam palce na pasku torebki.
– To dobrze… – powiedziałam cicho, a potem, nie wiedzieć czemu, dodałam – To był prezent ślubny. Mąż już nie żyje.
Spojrzał na mnie inaczej niż sprzedawca. Tak, jak człowiek rozumiejący stratę.
– Wiem, że to niełatwe.
Nie odpowiedziałam. Tylko skinęłam głową i podpisałam papierek.
Wychodząc, poczułam się lżejsza. Ale to nie była ulga. To była… pusta półka w kredensie. I rana w sercu.
Dzieci się wściekły
Przyjechali po długim czasie. Monika z Krakowa, Marek z lotniska – prosto z Londynu. Nareszcie razem, pierwszy raz od dwóch lat. Ściągali kurtki w przedpokoju, głośni, pachnący perfumami i obcym powietrzem. Przynieśli mazurka i białą kiełbasę próżniowo pakowaną.
Wstawiłam wodę na jajka, jakbym wciąż była ich mamą. Jakbym była tym kimś od gotowania i porządku, nie od samotności.
– A gdzie jest ta komoda po dziadku? – zapytał Marek, jakby ktoś przestawił mu mebel z dzieciństwa.
– Zniknęła? – dodała Monika. – I ta porcelana w róże… przecież zawsze stała w kredensie.
Milczałam chwilę, odwracając się do zlewu.
– Sprzedałam. Komodę też.
Zapadła cisza. Marek stanął jak wryty.
– Mamo, żartujesz?
– To były pamiątki rodzinne! – Monika podniosła głos.
– Były – poprawiłam. – Teraz są rachunki, leki, życie.
– Ale czemu nic nie powiedziałaś? – Marek próbował zachować spokój.
– Bo i tak nic by to nie zmieniło – spojrzałam na nich twardo. – Macie swoje życie. Ja mam swoje zmartwienia.
Monika skrzyżowała ręce na piersi. Nie potrafiła spojrzeć mi w oczy.
– Myśleliśmy, że ci nie brakuje…
– Nie brakowało mi porcelany. Brakowało mi was.
Nie zależało im na mnie
Wstałam od stołu. Powoli, jakbym miała siedemdziesiąt lat nie tylko w kościach, ale i w sercu. Monika i Marek zamilkli, widząc moją minę. Oparłam się o krzesło. I nagle coś we mnie pękło.
– Nie jestem bezmyślna. Nie jestem chora. I na pewno nie jestem nieodpowiedzialna – powiedziałam z siłą, której sama się po sobie nie spodziewałam. – Sprzedałam te rzeczy, bo nie miałam innego wyjścia.
– Ale mamo… – próbowała Monika.
– Nie przerywaj – uniosłam rękę. – Przez dwa lata nie zapytaliście, jak się czuję. Czy mam na leki. Czy w ogóle daję radę. Ale kiedy znikają filiżanki i stara komoda – wtedy jesteście pierwsi do pretensji!
Marek spuścił wzrok. Monika zacisnęła usta.
– Przez lata gotowałam wam obiady, robiłam kanapki do szkoły, cerowałam rajstopy. I nigdy niczego nie żądałam w zamian. Ale czy naprawdę tak trudno raz na jakiś czas zadzwonić i zapytać: „Mamo, jak ci się żyje?”?
W pokoju zapadła cisza. I może właśnie ta cisza bolała mnie najbardziej.
– Nie chcę waszych pieniędzy. Chciałam tylko, żebyście mnie dostrzegli. Żebym nie była tylko cichym tłem do waszych sukcesów.
Usiadłam. Trzęsły mi się ręce. Monika sięgnęła po serwetkę i zaczęła ją drzeć na strzępy.
– Mamo… – wyszeptała.
– Teraz już nie trzeba. Już wszystko wiem – odpowiedziałam.
Czułam się osamotniona
Szłam bez celu. Nogi niosły mnie same – przez rynek, obok kiosku z prasą, potem aleją wzdłuż starego parku. Ludzie mijali mnie w pośpiechu, z telefonami przy uchu, z zakupami, z planami na resztę dnia. Ja nie miałam już żadnych planów. Po świętach zostały tylko skorupki jajek i cisza w mieszkaniu.
Zatrzymałam się przed znajomą witryną. Sklep z antykami – mały, ciasny, z szyldem jak sprzed wojny. Za szkłem stały moje rzeczy. Moje. Cukiernica z wygrawerowanym monogramem, srebrna łyżeczka z ukruszonym końcem, porcelanowy dzbanek z pęknięciem pod uchwytem.
Miały przyklejone karteczki: „unikat”, „kolekcjonerskie”, „piękne”. Patrzyłam na nie, jakby były częścią mnie. Przez moment wydało mi się, że to ja stoję za szybą. Ja – z ceną przyklejoną do serca i podpisem: „niepotrzebna, ale jeszcze w niezłym stanie”.
Wtedy coś we mnie pękło. Ale nie był to wybuch. Raczej cichy trzask, jakby ktoś złamał cienką gałąź.
– Wszyscy się ode mnie odwrócili. Dzieci. Los. Może nawet ja sama gdzieś siebie zgubiłam – pomyślałam.
Ruszyłam dalej. W parku zakwitły magnolie, wśród nich dziewczynka na hulajnodze śmiała się do babci. I ta babcia – zadbana, energiczna – podała jej sok z bidonu.
– Może ja też kiedyś taka byłam – przeszło mi przez głowę.
Wróciłam do domu. Bez zakupów, bez słowa. Wstawiłam wodę na herbatę, wyjęłam nowy, tani kubek z szafki. Przez moment tęskniłam za starym zestawem. Ale przecież on już do mnie nie należał.
Tak jak i wiele innych rzeczy.
Nie chciałam żebrać o pieniądze
W mieszkaniu było chłodniej niż zwykle. Słońce nie zaglądało już tak śmiało – jakby ono też zrozumiało, że nie ma po co rozjaśniać tych pustych półek i martwej ciszy.
Usiadłam przy stole. Policzyłam pieniądze. Cicho, powoli, jakby od tempa liczenia zależało, ile ich będzie.
Nie wystarczy na wszystko. Znowu.
Zacisnęłam palce na kartce z rachunkiem za prąd. Róg był już zagięty – tyle razy go odkładałam. Tym razem nie mogłam. Apteka też czeka. A ciało nie rozumie, że oszczędzam.
Myśl wróciła jak bumerang: muszę poprosić dzieci o pieniądze.
Zrobiło mi się niedobrze. Dosłownie. Od samego pomysłu.
Nie chcę. Nie chcę błagać, mówić „nie radzę sobie”, tłumaczyć, dlaczego sprzedałam cukiernicę, a potem jeszcze swoją dumę. Ale czy mam wyjście?
Chciałam być matką, która daje. Nie taką, która wyciąga rękę. A jednak czułam, jak ta ręka już drży. Jak się podnosi.
Jeszcze nie dziś. Ale niedługo. Niedługo będę musiała wybrać: rachunki czy milczenie.
I już wiem, że to milczenie kosztuje więcej niż wszystko inne.
Genowefa, 72 lata
Czytaj także:
- „Chciałem się oświadczyć w Wielkanoc, ale wszystko poszło nie tak. Niedoszła narzeczona prawie wylała mi żurek na głowę”
- „Myślałam, że to będzie spokojna Wielkanoc. Zapomniałam jednak, z kim siadam do stołu i jajeczka”
- „Poszłam do spowiedzi przed Wielkanocą. W konfesjonale usłyszałam głos, który kochałam 20 lat temu”