Reklama

Wiedziałam, że to był zły pomysł, jeszcze zanim w ogóle nałożyłam tusz na rzęsy. Ale zrobiłam to. I eyeliner. I delikatny róż na policzki. A potem, kiedy stałam przed lustrem w tej swojej nowej sukience z lekkim dekoltem, nie mogłam się oprzeć jednej myśli, że może tym razem będzie inaczej. Rozstałam się z Tomkiem dziewięć miesięcy temu. Dziewięć miesięcy, to wystarczy, żeby urodzić człowieka. A ja w tym czasie zdążyłam tylko urodzić paranoję, nieufność i lęk przed zbliżeniem się do kogokolwiek.

Reklama

Ale samotność robi z człowiekiem dziwne rzeczy. Człowiek się łudzi. Że jak aplikacja pokazała zgodność w 87%, to może coś w tym jest. Że jak dobrze wygląda na zdjęciach i potrafi złożyć zdanie złożone bez błędów ortograficznych, to może... to właśnie on. Sebastian. Miał 42 lata, rozwiedziony, bez dzieci. Trochę łysiejący, ale z tym czymś w oczach, co sprawia, że kobieta od razu myśli: dojrzały. A ja przecież już nie chciałam chłopców. Szukałam kogoś, kto nie zniknie po trzech dniach pisania. Siedziałam więc przy stoliku w restauracji na Powiślu, układając nerwowo palce na kieliszku z wodą. Miał przyjść za pięć minut. Spóźniał się. Zadzwonił telefon.

– No i? Idziesz? – zapytała Sylwia, moja przyjaciółka. – Czy jednak znowu spanikujesz?

– Siedzę już. W knajpie. Sama.

– Serio? O ja cię! No dobra, to może to będzie ten jedyny?

– A może kolejny zawód – powiedziałam z nutą goryczy. – Ale dobra, daję mu szansę. To tylko kolacja.

– Tylko się nie zakochuj po dwóch godzinach, dobra?

– Spokojnie. Mam teraz serce z lodu.

– Mhm. Tylko pamiętaj, Anita! Nie oczekuj za dużo. To najlepszy sposób, żeby się nie rozczarować.

Rozłączyłam się dokładnie w momencie, kiedy wszedł. Sebastian uśmiechnął się do mnie i pomachał lekko ręką. Miał ten typowy warszawski look, czyli ciemne jeansy, biała koszula pod marynarką. Pewny krok, ładna postawa. Serce mi lekko zadrżało, nie powiem.

Odetchnęłam z ulgą

– Anita? – zapytał, podchodząc do stolika. – Cześć, Sebastian.

Wstałam, uśmiechnęłam się, podałam mu dłoń. Ciepła, mocny uścisk. I to spojrzenie, takie intensywne, jakby mnie już znał. Odetchnęłam z ulgą – nie wyglądał inaczej niż na zdjęciach. A to już spory sukces.

– Dzięki, że czekałaś. Korek na Trasie Łazienkowskiej. Klasyka – rzucił, siadając. – Ale przynajmniej nie pada.

– Spokojnie. Mam nadmiar czasu – uśmiechnęłam się lekko.

Zamówiliśmy wino, jakieś przystawki. Początek był naprawdę przyjemny. Rozmowa lekka, płynna. Sebastian mówił z pasją o pracy – był konsultantem biznesowym, cokolwiek to znaczyło. Ja powiedziałam, że jestem graficzką. Skinął głową z uznaniem. A potem… potem się zaczęło.

– Wiesz, moja była żona, Alicja, też była kreatywna. Miała oko do detali. Potrafiła godzinami dobierać kolory do jednej prezentacji.

Uśmiechnęłam się z grzeczności, choć w środku lekko się spięłam.

– Byliśmy razem piętnaście lat. Długo, nie? To nie tak, że nie próbowałem walczyć, ale ona się po prostu zmieniła. Miała swoje demony.

Zamilkł na chwilę, pociągnął łyk wina i patrzył gdzieś poza mnie.

– Miała takie czerwone szpilki... zawsze zakładała je na ważne spotkania. Mówiłem jej, że wyglądają seksownie. A potem, po rozwodzie, zobaczyłem je na portalu sprzedażowym. Sprzedała je za stówkę. Stówkę! – zaśmiał się, ale było w tym coś gorzkiego.

Słuchałam. Kiwałam głową. Zadawałam pojedyncze pytania, żeby nie wyjść na zimną sukę. Ale wewnętrznie zaczynałam się gotować. Dlaczego cały czas mówi o niej? Dlaczego czuję się jak statystka w jego monodramie? Kiedy po raz czwarty powiedział „Alicja”, przestałam liczyć.

Gość był żenujący

– Alicja też była grafikiem. W innej stylistyce, niż ty, bardziej artystycznej, mniej komercyjnej – powiedział, nachylając się nad talerzem. – Ale wiesz, zawsze miała problem z terminowością. Ty raczej wyglądasz na uporządkowaną.

Nie odpowiedziałam od razu. Upiłam łyk wina, jakby to miało mnie ochronić przed kolejną falą porównań. Oparłam się na krześle i skrzyżowałam ręce.

– A wygląd to też kryterium, według którego mnie oceniasz? – zapytałam spokojnie, ale z wyczuwalnym dystansem.

– Nie, nie… no co ty. Po prostu mówię. Wiesz, człowiek nieświadomie szuka podobieństw. To chyba naturalne. Alicja była... no, intrygująca. Ty też jesteś. Ale bardziej spokojna, chyba bardziej dojrzała emocjonalnie.

Zacisnęłam zęby. Mówił o niej z nostalgią, ale między słowami sączył się jad. Oczekiwał, że zrozumiem. Że zinterpretuję to jako komplement. Ja natomiast czułam się jak projekt do poprawy.

– A jak gotujesz? – zapytał z uśmiechem. – Alicja robiła niesamowitą tajską zupę. Zawsze, jak była zła, gotowała. To było takie... nasze.

– Gotuję dobrze. Ale nie po to, żeby rozładowywać emocje. I nie jestem Alicją.

Cisza. Zatkało go. I bardzo dobrze. Niech mu to dźwięczy w głowie.

– Przepraszam, masz rację – powiedział po chwili. – Po prostu... długo byłem tylko z jedną kobietą. Czasem trudno się przestawić. Ale chcę się nauczyć. Próbować na nowo.

Tylko że ja nie przyszłam go uczyć. Nie chciałam być jego lustrem terapeutycznym. I na pewno nie chciałam być ani trochę jak Alicja.

Nie był zdecydowanie gotowy

Zamówił deser. Ja już miałam dość. Nie czekoladowego fondanta, tylko jego słów. Jego porównań, historii, wspomnień, westchnień. Gdy kelner odchodził, Sebastian spojrzał mi w oczy i powiedział tonem, który miał być, jak mniemam, szczery:

– Wiesz... szukam kogoś, kto mógłby być trochę jak Alicja. Ale z lepszym charakterem. Ty wydajesz się podobna. Tylko taka bardziej... zrównoważona.

Odłożyłam widelec.

– Co to miało być? – zapytałam.

– Co?

– To. Te porównania. Ten casting na „lepszą wersję byłej”. Myślisz, że mnie to nie rani?

– Nie, Anita, ja tylko... próbuję znaleźć punkt odniesienia. To nic złego. Chciałem być szczery. Ty jesteś wyjątkowa.

– Nie, jestem zupełnie kimś innym. Nie Alicją 2.0. Nie kopią, nie zamiennikiem, nie wersją demo. – Patrzyłam na niego, czując, że coś we mnie pękło. – Czemu ty w ogóle tu jesteś? Chcesz poznać kogoś nowego, czy zbudować sobie hologram starego związku?

Zaniemówił. Przez długą chwilę po prostu siedział i wpatrywał się w stół. A potem wzruszył ramionami, jakby to wszystko było ponad jego siły.

– Może jeszcze nie jestem gotowy. Może masz rację.

– Może? – parsknęłam. – Sebastian, ty siedzisz przy kolacji z kobietą i opowiadasz jej godzinami o swojej eks. To nie jest „może”. To jest „zdecydowanie nie”.

Zerwałam się z krzesła. On próbował coś jeszcze mówić, ale już go nie słuchałam. Sięgnęłam po torebkę i stanęłam.

– Może najpierw przepracuj rozwód. Potem zapraszaj ludzi na randki.

Odwróciłam się i wyszłam. Było mi słabo. Ale też – po raz pierwszy od dawna – cholernie jasno w głowie.

Wszyscy jesteśmy połamani

Ulice były mokre po deszczu. Przechodziłam przez Świętokrzyską, czując, jak chłód wieczoru wbija się w moje ciało przez cienki płaszcz. Zgubiłam gdzieś apaszkę, a może jej nawet nie założyłam. Szłam przed siebie bez celu, z rozmazanym makijażem i ściśniętym gardłem. Nie chciało mi się dzwonić po kierowcę. Nie chciało mi się do nikogo mówić. W kieszeni wibrował telefon, ale nie miałam ochoty nawet zerkać, czy to Sylwia. Bałam się, że jak tylko otworzę usta, to się rozpłaczę.

To nie była tylko zła randka. To było jak ciśnięcie mi prosto w twarz czyjejś historii, jego żalu, jego nieprzepracowanej miłości. I to wszystko, kiedy ja sama próbuję się jeszcze posklejać po Tomku. Niby minęło tyle czasu, a przecież wystarczy byle impuls, by wrócił ten znajomy ścisk w żołądku. Może wszyscy jesteśmy połamani. Może właśnie dlatego chodzimy na randki, żeby się nawzajem pokleić. Jak dzieci, które nie wiedzą, że z kawałków rozbitej porcelany nie da się złożyć nowego kubka. Zawsze będzie przeciekać.

Weszłam w jakąś boczną uliczkę. Usiadłam na murku pod muralem z napisem „Love is temporary”. I się roześmiałam. Tak, śmiech przez łzy. Tak bardzo ironicznie adekwatne. Poczułam ulgę. Nie dlatego, że wszystko było dobrze. Ale dlatego, że miałam odwagę wstać i wyjść. I nie zgodzić się na bycie czyimś cieniem.

To było jak zimny prysznic

– I co, zadzwonił? – zapytała Sylwia, mieszając herbatę z takim zaangażowaniem, jakby od tego zależał los świata.

– Zadzwonił. Ale nie odebrałam. I nie zamierzam.

– No dobra, opowiadaj. Od początku.

Siedziałyśmy u niej w kuchni, z kubkami w rękach i termoforem pod nogami. To był nasz rytuał po każdej porażce sercowej. Trochę śmiechu, trochę żalu, dużo herbaty i zero oceniania.

– Mówił tylko o niej. O żonie Alicji. Wszystko było o Alicji. Jak gotowała. Jak wyglądała. Jaką była graficzką. I wiesz, co najgorsze? Że ja tam siedziałam i udawałam, że to mnie nie rani. Aż do momentu, kiedy powiedział, że szuka kogoś „trochę jak ona”.

– Serio? – Sylwia odstawiła kubek. – A potem co?

– Powiedziałam mu, żeby poszedł na terapię, a nie randki.

– Dobrze mu powiedziałaś – zaśmiała się, ale zaraz spoważniała. – Przykro mi, Anitka. Serio.

– A mi już nie. Bo wiesz… to było jak zimny prysznic. Pokazało mi coś ważnego. Że ja też jeszcze nie jestem do końca wolna.

– Wciąż myślisz o Tomku?

– Nie codziennie. Ale jak usłyszałam, z jaką tęsknotą on mówił o żonie, to… zrozumiałam, że wciąż coś we mnie tam siedzi. Taki niedokończony żal. I lęk, że każdy facet będzie mnie tylko porównywał z kimś, kogo już znał. A nie pozna mnie.

Sylwia westchnęła.

– Witamy w świecie randkowania po trzydziestce. Same demony i duchy przeszłości.

– To może ja zostanę egzorcystką – rzuciłam i parsknęłyśmy śmiechem.

Anita, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama