„Kochanek poleciał za spódniczką i zostawił mnie dla wypacykowanej dziuni. To kolejny drań, który puścił mnie kantem”
„Na początku czerwca zastałam na stole kartkę: >>Chyba nie jesteśmy dla siebie stworzeni. Poznałem kogoś i nie chcę cię oszukiwać. W weekend zabiorę rzeczy.
- Kamila, 35 lat
Wciąż trudno mi opowiadać o przeszłości, ale może jak przeleję słowa na papier, zrobi mi się lżej? Pomyślałam, że cokolwiek napiszę, wyślę Julce.
Nie wiem, czy kiedyś znajdę faceta, który nie okaże się oszustem, mitomanem, karierowiczem, narcyzem czy zwykłym gnojkiem niewartym nawet spojrzenia.
Moja przyjaciółka Julka wierzy w to, co na ten temat odkryła psychologia. Mianowicie że to my sami przyciągamy do siebie ludzi, zdarzenia, sytuacje.
– W ten sposób tylko potwierdzamy nasze wewnętrzne nastawienie – tłumaczyła mi nieraz. – Co z tego, że głośno mówisz, że chciałabyś mądrego i dobrego męża, kiedy głęboko w środku nie wierzysz, że ktoś taki mógłby cię chcieć. Źle o sobie myślisz i twoje myśli przyciągają facetów, którzy tylko to potwierdzają. Oni nie są winni, Kasiu – tu Julka zawsze patrzyła na mnie przenikliwie.
– Nie oni. Ty sama sobie gotujesz ten los.
– To co ja mam zrobić? – pytałam wtedy płaczliwie. – No co?!
Julka miała na to zawsze jedną odpowiedź: zacząć o sobie inaczej myśleć.
Jasne! Tylko jak to zrobić? Od dzieciństwa słyszałam, jaka to ja jestem niezdarna, i że „prochu nie wymyślę”.
Kiedyś, jeszcze w podstawówce, przypadkiem podsłuchałam rozmowę trzech najładniejszych dziewczyn w szkole. Takie królowe, który miały wokół cały dwór. Siedziałam w toalecie, a one się malowały przy lustrze, pożyczając sobie wzajemnie tusz, cienie do oczu i szminki. I przy tym układały ranking dziewczyn, na które, według nich, nigdy nie spojrzy żaden chłopak. Ja ją zamykałam.
Załamałam się wtedy. Nie chciałam jeść, pić. Nie chciałam żyć. Odmówiłam chodzenia do szkoły, przez równy miesiąc symulując bóle brzucha. Oczywiście, nikt mi nie wierzył, jednak też i nikt się specjalnie nie przejął. A co ważniejsze – nawet nikt nie spytał, o co chodzi, co się ze mną dzieje.
Tak, urodą nie powalam, za to mogę być mądra
W końcu wola życia zwyciężyła. Podniosłam się z łóżka i jakimś nadludzkim wysiłkiem wytłumaczyłam sobie samej, że nie jest ze mną tak źle, że na świecie jest tylu ludzi, a każdy znajduje swoje miejsce, a zatem i ja znajdę.
Teraz, gdy patrzę na to z perspektywy moich 35 lat, sądzę, że jak na 15-latkę wyciągnęłam nad wyraz mądry wniosek. Kto wie, może tamte dziewczyny mnie wtedy uratowały? Powiedziałam sobie samej: nigdy nie będę piękna, ale mogę być mądra. I zaszyłam się wśród książek.
Rok ciężkiej pracy wystarczył, żebym zajęła w klasie trzecią lokatę. Wszyscy robili wielkie oczy, bo kiedyś wlokłam się w ogonie. Nawet mój ojciec, który wcześniej zawsze traktował mnie jak służącą, zdumiony wydukał na widok czerwonego paska na świadectwie:
– Ożeż! A jam myśloł, żeś ty głupia!
Właśnie takie miałam w domu wsparcie. Ale i tak udało mi się skończyć chemię z rewelacyjnym wynikiem i dostać dobrą pracę w Instytucie Leków. Tylko
z żadnym facetem nie umiałam się związać na dłużej. Platoniczny związek z pracoholikiem, a potem z wpatrzonym w siebie farmaceutą z Białegostoku, którego poznałam w pociągu, to były porażki.
Moją pierwszą poważną miłość poznałam na drugim roku. Krzysztof był całkiem przystojny. Zdawało mi się, że nie mam u niego szans. Gdyby nie ten prowincjonalny wąsik, który zresztą szybko zgolił, i dziwna chęć do noszenia w każdej sytuacji wiatrówki w pstrym kolorze, którą dostał od wuja z Ohio, mógłby uchodzić za faceta z klasą. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Co tu dużo mówić: i tak się cieszyłam, że zwrócił na mnie uwagę. Poszliśmy na piwo raz czy dwa. A potem do łóżka. To nie był mój pierwszy raz. Na desperacki krok utraty cnoty zdecydowałam się tuż przed maturą, z kompletnie mi nieznanym kolesiem z IV C. Do dziś nie mogę sama siebie zrozumieć, ale pocieszam się: „Nie było najgorzej…”.
Ja bym mu gwiazdkę z nieba zerwała, a on?
Byłam szczęśliwa, że mam chłopaka na serio. Dlatego przez długi czas nie dostrzegałam oczywistości: Krzysiek mnie wykorzystywał. Za pokój, który wynajmowaliśmy razem, zwykle płaciłam ja, bo on zawsze miał jakieś problemy. Tylko raz dostałam od niego kwiatki – na urodziny. Ja ciułałam, żeby mu kupić wymarzoną płytę albo koszulkę z napisem „Iron Maiden”, a on tylko raz wręczył mi wygniecione pudełko czekoladek. Pewnie usiadł na nim w tramwaju…
Przyznaję, uzależniłam się od niego. Fajnie było się pochwalić w domu, że mam chłopaka. Studenta. Wszystkie ciotki chciały oglądać jego zdjęcie. Specjalnie wybrałam takie, na którym wyglądał super. Cmokali nad nim i zadawali milion pytań: skąd jest, co robią jego rodzice, czy są majętni, i w końcu najważniejsze – kiedy zamierzamy się pobrać. Uśmiechałam się półgębkiem, rzucałam półsłówka. A on niebawem mnie rzucił.
Z punktu widzenia moich koleżanek nie była to wielka strata. Widziały, że dzięki mnie jemu żyje się wygodnie, ale ja niczego nie dostawałam: ani czułości, ani stabilności, ani choćby drobnych dowodów uczucia. Mimo to gdy odszedł, znów poczułam się brzydka i nic niewarta.
Później byłam w dwóch przelotnych układach. I znowu jakby ktoś użył czarodziejskiej różdżki… Tadek, absolwent AWF-u, świetnie zbudowany, o miłej, choć mało inteligentnej twarzy. To właśnie jego toporność była przyczyną rozstania. Ale i tak to on zostawił mnie, bo, jak twierdził, miał już dosyć moich uwag.
– Jeszcze nie jesteś moją żoną, a już ci skarpetki przeszkadzają – rzucał zgryźliwie, gdy go prosiłam, żeby brudne rzeczy wkładał do kosza na bieliznę, a nie rozsiewał po całym domu. Nigdy też nie witał się z moimi znajomymi, których spotykaliśmy w mieście. Gdy zwracałam mu uwagę, wzruszał ramionami i mówił, że przecież ich nie zna. I nigdy nie odnosił po sobie talerza i w towarzystwie opowiadał seksistowskie żarty, z których potem głupio rechotał.
Właściwie to odetchnęłam z ulgą, gdy mi oznajmił, że chyba się zakochał w koleżance z sekcji pływackiej. Sama nie miałabym siły z nim zerwać. Wciąż czułam się zbyt beznadziejna, nijaka, żeby wierzyć w swój urok, kobiecość, intelekt. Dlatego gdy poznałam Maćka, długo nie mogłam zrozumieć, co on we mnie widzi.
Mój facet był uosobieniem męskiego uroku
Niska blondynka, lekko okrągła. Duży biust, niebieskie oczy. Tak, faceci czasem na to lecą. Lubią takie wiejsko-słowiańskie typy. Tylko że Maciek mógł być
z każdą dziewczyną, o jakiej zamarzył. Choć... może nie do końca. Jako dziennikarz w redakcji sportowej nie zarabiał kroci. Nie miał też willi z basenem ani świetnego auta. Jeździł zwykłym oplem, a zabierał mnie głównie do pizzerii.
Wcale mi nie przeszkadzało, bo mój facet był uosobieniem męskiego uroku: mądry, inteligentny, dowcipny. Świetnie się razem bawiliśmy. Czułam, że to nareszcie ten wyśniony; że w końcu i do mnie przyszła prawdziwa miłość.
Teraz przywoziłam do rodziców nie tylko zdjęcie, ale i jego samego. Maćkiem każdy się zachwycał. Mój prymitywny ojciec i równie prymitywni bracia mogli sobie z nim pogadać o sporcie. Mamę zawsze ujmował tym, że chwalił pod niebiosa jej kuchnię, a potem zupełnie szczerze proponował, że pomoże przy zmywaniu. Nigdy się nie godziła! Była w nim zakochana równie mocno jak ja.
– Ale się naszej Kaśce chłop trafił, no, no! – ojciec kręcił głową, a Stefan, mój młodszy brat, dorzucił raz, niby żartem:
– Jak ślepej kurze ziarno!
Można powiedzieć – wykrakałam
Często się bałam, że Maciek jednak kiedyś przejrzy na oczy, przyjdzie i powie: „Fajnie było, ale to koniec. Zaczynam życie z właściwą kobietą”. Musiałam emanować tym lękiem, bo on mnie często pytał, co mi jest, dlaczego jestem spięta i co właściwie się dzieje. Choć było między nami sporo szczerości, nigdy mu nie powiedziałam tego najważniejszego…
I w końcu tak się stało. Na początku czerwca zastałam na stole kartkę: Chyba nie jesteśmy dla siebie stworzeni. Poznałem kogoś i nie chcę cię oszukiwać.
W weekend zabiorę rzeczy. Gnojek! Nawet nie umiał mi tego w oczy powiedzieć… Po ponad dwóch latach razem!
Płakałam równe trzy dni. Powieki spuchły mi tak, że nie mogłam otworzyć oczu. Julka trzymała mnie za rękę dzień i noc. Ale w końcu, jak wtedy w podstawówce, zadziałał instynkt samozachowawczy – i wstałam, podniosłam się.
Rok wracałam do życia. Dopiero dziś zauważyłam nową cukiernię i kupiłam wuzetkę. Była pyszna! I nagle zachciało mi się pójść do tego klubu fitness…
A może Julka ma rację i powinnam też pójść na terapię? Bo sama nie dam sobie rady z tym poczuciem, że jestem nic niewarta… Wiem jedno: mam dość samospełniających się przepowiedni.