Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie zrozumiałam, że jestem naprawdę sama. Może wtedy, gdy wróciłam do pustego mieszkania, w którym cisza aż dźwięczała. Albo w chwili, gdy po raz pierwszy spakowałam walizkę tylko dla siebie. Bez zastanawiania się, czy Tomek woli plażę czy góry. Bez kalkulacji, gdzie nam będzie „lepiej razem”. Bo razem już nie istniało.

Reklama

Mam trzydzieści dwa lata. Od czterech miesięcy jestem oficjalnie rozwiedziona. Po ośmiu latach małżeństwa, które momentami przypominało więcej biznesowy kontrakt niż intymną relację. Nie mamy dzieci. Nigdy się nie „złożyło”. Najpierw nie był gotowy Tomek, potem ja, a potem już... nie było „nas”. I tak zeszło pół życia.

W pracy nikt nie zauważył różnicy. Nadal przychodzę punktualnie, z lekko przyklejonym uśmiechem i rozpiętym eleganckim płaszczem. Znajome wciąż pytają, czy „nie żałuję”. Nie – nie żałuję. Ale boli mnie coś innego: że nie potrafię się już śmiać bez powodu. Że jestem tak długo sama ze sobą, że zaczynam się dziwnie czuć we własnym towarzystwie.

Wakacje były moim pomysłem na złapanie oddechu. Hotel nad morzem, pełne słońce, cisza, drinki z palemką. Cóż, brzmi cudownie. Tylko że już drugiego dnia zauważyłam, że robię się przezroczysta – dla par, dla rodzin, dla uśmiechniętych grup przyjaciółek. Nikt nie zagaduje kobiety, która siedzi sama przy basenie z książką. Nawet barman omija mój leżak łukiem.

Dzisiaj postanowiłam: idę do restauracji. Sama. Ale nie całkiem. Zrobiłam rezerwację na dwie osoby. Dla mnie i...„kogoś”. Włożyłam sukienkę, tę, którą trzymałam na „specjalne okazje”. Zrobiłam delikatny makijaż. Spięłam włosy. I gdy kelner spojrzy na mnie z pytaniem, dla kogo drugi kieliszek – odpowiem: „Mój partner zaraz dołączy”. Bo tak jest łatwiej niż powiedzieć: „Będę tylko ja”.

Kolacja dla dwojga

– Dla dwóch osób, zgadza się? – zapytał kelner z delikatnym uśmiechem, prowadząc mnie do stolika na tarasie.

– Tak, mój partner zaraz dołączy – odpowiedziałam gładko, jakbym mówiła prawdę. Jakbym naprawdę miała na kogo czekać.

Usiadłam, rozprostowując sukienkę na udach. Przede mną dwa kieliszki, dwie serwetki, dwa zestawy sztućców. Obok pusta poduszka na krześle. Przez chwilę patrzyłam na nią, jakby naprawdę ktoś miał się tam zaraz dosiąść. Tomek by usiadł, rzuciłby „Jest tu coś normalnego do jedzenia?”, potem burknąłby, że jest za głośno, za ciepło, za drogo. I pewnie na końcu zapytałby: „Po co właściwie tu przyszliśmy?”. Kelner wrócił z kartą win.

– Czy zaczekamy z wyborem, czy może coś już pani zamówi?

– Myślę, że zacznę od białego, wytrawnego. Butelkę. – Głos miałam opanowany, ale serce waliło mi w piersi, jakbym kradła albo oszukiwała.

– Doskonale – powiedział i odszedł.

Zostałam znów sama. Przede mną rodzina z trójką dzieci, wszystkie wciąż coś mówią. Za mną para, która trzyma się za ręce nad świecą. Gdzieś dalej – grupka kobiet z prosecco i głośnym śmiechem. A ja? Udaję. Wypijam łyk wina. Niby czekam, niby nie jestem tu sama. Ale każda minuta uświadamia mi, jak bardzo jestem przezroczysta. Kelner wrócił z winem i nalał mi pół kieliszka.

– Ten pan jeszcze nie dotarł?

Uśmiechnęłam się. Najładniej, jak umiałam.

– On zawsze się spóźnia.

A potem piłam. Powoli. Po drugiej lampce przestałam widzieć ludzi dookoła. Zostałam tylko ja, moje puste krzesło i żar z policzków, który nie miał nic wspólnego z temperaturą powietrza.

Coś na deser

Zbliżała się dziewiętnasta. Słońce schodziło niżej, barwiąc morze na odcienie złota i granatu. Ludzie wokół zmieniali się – przyszli nowi goście, jedni kończyli deser, inni dopiero zamawiali przystawki. Ja siedziałam przy tym samym stoliku, z tym samym pustym krzesłem po lewej. Kelner pojawił się znów, chyba już po raz piąty.

– Czy życzy sobie pani zamówić coś jeszcze? Może... deser? Czy pan z rezerwacji dziś przyjdzie?

Nie wiem, co w tym pytaniu mnie złamało. Może to, że brzmiało całkiem niewinnie, bez szyderstwa. A może właśnie dlatego. Bo ktoś powiedział na głos to, o czym próbowałam zapomnieć przez ostatnią godzinę.

– Nie... – wyjąkałam, ale głos mi zadrżał. Zanim zdążyłam się powstrzymać, łza spłynęła mi po policzku.

Odwróciłam się szybko, jakby to mogło coś zmienić. Jakby można było się schować w miejscu publicznym.

– Przepraszam... – dodałam cicho.

Kelner nie odszedł, tylko podał mi chusteczkę.

– Też miałem taką sytuację – powiedział nagle. – Zarezerwowałem kino i kolację. Z okazji... rocznicy. Ostatecznie obejrzałem film sam, w trzecim rzędzie. A potem zjadłem stek. Sam.

Nie wiem czemu, ale poczułam ulgę. Że nie jestem wyjątkiem. Że ktoś inny też to zna. Lekko się uśmiechnęłam.

– Nie wiem, co ja tu robię. Chciałam odpocząć. Ale nikt nie mówi, że odpoczynek może być taki... trudny – wyszeptałam, ścierając łzę.

Spojrzał na mnie ze spokojem.

– Kończę zmianę za godzinę. Jeśli ma pani ochotę… Możemy się przejść. Nad morze. Tylko przejść. Bez udawania.

Otworzyłam usta, ale słowa nie chciały wyjść. Więc tylko kiwnęłam głową. Po raz pierwszy od miesięcy coś mnie poruszyło. I przestraszyło jednocześnie.

Nocny spacer

Czekałam przy wejściu do restauracji, oparta o balustradę z widokiem na ciemniejące morze. Chciałam uciec. Przez całą godzinę po kolacji powtarzałam sobie, że to głupi pomysł. Że to tylko kelner. Że to impuls, nie rozmowa. Że przecież nie po to tu przyjechałam. Ale nie odeszłam. Zobaczyłam go, gdy wyszedł tylnymi drzwiami. Bez fartucha, w prostym T-shircie i spodniach. W dłoni trzymał butelkę wody i cienką bluzę przewieszoną przez ramię. Zauważył mnie i uśmiechnął się tak... zwyczajnie. Jakbyśmy umówili się na spacer nie po łzach, tylko po dobrym dniu.

– Nie uciekła pani. – Zatrzymał się obok. – To już sukces.

Jeszcze się zastanawiam, czy to nie głupota – odparłam z półuśmiechem.

– A wie pani, ile ludzi tu co wieczór pije w samotności i udaje, że wszystko gra? Głupotą by było wrócić do pokoju i siedzieć w czterech ścianach, myśląc, że nikogo to nie obchodzi.

Szliśmy wzdłuż brzegu. Słychać było tylko fale i nasze kroki w miękkim piasku. Nie zadawał pytań. Nie wypytywał o byłego, o powody, o szczegóły. Po prostu szedł obok – z rękami w kieszeniach. Po kilku minutach sama zaczęłam mówić.

Myślałam, że po rozwodzie będzie ulga. Że wróci mi wolność, jakaś energia, nowe początki. Ale jest tylko cisza. I pytanie, czy wszystko było naprawdę, czy tylko na niby. Wiesz... czasem się zastanawiam, czy ktoś w ogóle za mną kiedyś tęsknił.

Spojrzał na mnie. Długo. Cicho.

– Tęskni się nie za kimś idealnym. Tęskni się za tymi, którzy zostawiają po sobie coś ważnego. A pani... wygląda, jakby całe życie dawała dużo, ale nikt nie zostawił nic dla pani.

Zrobiło mi się gorąco. I zimno jednocześnie. Nie wiem, jak to się stało, ale po chwili siedzieliśmy na piasku. Milczeliśmy. Ale nie czułam się już przezroczysta. Nie byłam „kobietą przy stoliku dla dwóch”. Byłam Marysią. Ktoś w końcu widział mnie taką.

Kolejne spotkania

Nie mieliśmy żadnej umowy. Nie wymieniliśmy się numerami. A jednak następnego dnia po południu zeszłam na kawę do tej samej restauracji. I on był. W fartuchu, z notesem, ale kiedy mnie zobaczył, jego twarz się rozjaśniła.

– To jak, dziś też rezerwacja dla dwóch? – rzucił z uśmiechem.

– Może po prostu na mnie. I bez teatru.

Skinął głową i wskazał mi stolik z widokiem na morze. Od tej chwili zaglądałam tam codziennie. Czasem piłam tylko espresso, czasem zjadałam deser, czasem rozmawialiśmy, gdy miał przerwę. Nic szczególnego. A jednak... czułam się po raz pierwszy od dawna jak ktoś, kogo się dostrzega.

Trzeciego dnia usiadł ze mną na kilka minut przed zmianą. Opowiadał o swoim psie, który został z mamą w domu. O tym, że zbiera płyty winylowe. O ojcu, którego nigdy nie znał. A ja? Ja mówiłam mniej. Ale z każdym zdaniem on otwierał we mnie coś, co przez lata było zamknięte na cztery spusty. Wieczorem zadzwoniłam do Marty. Mojej przyjaciółki, tej jedynej, która zna mnie od liceum.

Nie wiem, co się dzieje. To nawet nie flirt. Po prostu... on mnie widzi, rozumiesz?

– Maryś... wakacje. Hormony. Wino. Zachody słońca. Nie angażuj się, dobrze?

– Ale ja nie jestem zakochana. Ja po prostu... czuję, że nie jestem tłem.

Po rozmowie długo patrzyłam w sufit. W głowie miałam jego głos, jego sposób, w jaki nie zadawał zbyt wielu pytań, ale słuchał, jakby każde moje słowo było ważne. Jakby nie potrzebował niczego ode mnie, prócz obecności. I wtedy pomyślałam coś, czego nie powinnam. Może to nie przypadek, że akurat dziś, akurat tu... że on. Może los... może życie... może ktoś postanowił dać mi mały promień światła. I chociaż nie wiem, co z tym zrobię, jedno wiem na pewno – już nie chcę wracać do życia, w którym nikt mnie nie widzi.

Pożegnanie lub początek?

To był ostatni wieczór. Walizka spakowana, bilet lotniczy w aplikacji, telefon naładowany. Wszystko przygotowane. Ale ja siedziałam na schodkach prowadzących na plażę, z kubkiem zimnej kawy, w tej samej sukience, w której przyszłam na pierwszą kolację „dla dwóch”. Adam przyszedł kilka minut po mnie. Bez słowa. Usiadł obok i przez chwilę patrzyliśmy na morze, które tego wieczoru było jak przytłumiony dźwięk – gładkie, ciche, z pojedynczymi muszlami wyrzuconymi na brzeg.

– Jutro wracam – powiedziałam, nie patrząc na niego.

– Wiem. – Odpowiedział spokojnie, jakby o tym wiedział od początku.

– Myślisz, że da się coś budować… tak na odległość? – zapytałam cicho. – Że można nie wrócić do samotności, nawet jeśli się wraca do pustego mieszkania?

Adam wziął głęboki oddech.

– Nie wiem. Ale wiem, że jeśli coś choć raz poczuło się prawdziwego, to już nie da się tego tak po prostu zignorować. Nie da się wrócić do tego, co było. Można udawać, ale to boli bardziej.

Popatrzyłam na niego. I poczułam coś, co bałam się nazwać nadzieją.

– Może kiedyś… spotkamy się w innym mieście? – rzuciłam, jakby od niechcenia.

– Może. A może wcześniej. Po sezonie bywam w Warszawie. Mam tam rodzinę. – Zamilkł na chwilę, potem dodał: – Chciałbym cię zobaczyć, ale bez fartucha i bez rachunków.

Podał mi rękę. Nie żeby się pożegnać. Żeby mnie podnieść. Gdy nasze dłonie się zetknęły, nie puściłam od razu.

– Chcę spróbować – powiedziałam. – Ale boję się. Boję się tej nadziei.

– A ja wierzę, że to nie był przypadek – szepnął.

I w tej chwili, na pustej plaży, z piaskiem pod stopami i jego spojrzeniem wbitym we mnie, poczułam, że po raz pierwszy od bardzo dawna naprawdę chcę żyć.

To ja gram główną rolę w swoim życiu

Lot powrotny był spokojny. Siedziałam przy oknie, patrzyłam na nieruchome chmury i zastanawiałam się, czy to wszystko naprawdę się wydarzyło. Czy naprawdę rozmawiałam z obcym chłopakiem na plaży. Czy ktoś, kogo znałam zaledwie kilka dni, potrafił dostrzec we mnie więcej niż mąż przez piętnaście lat.

Na lotnisku odebrałam walizkę, zamówiłam taksówkę i wróciłam do mieszkania, które jeszcze tydzień temu wydawało się duszne i puste. Teraz było… moje. Nadal ciche, ale już nie tak obce. Położyłam się na kanapie i przez chwilę po prostu leżałam. Oddychałam. I czułam, że nic nie musi się wydarzyć od razu. Wieczorem napisałam wiadomość. „Dziękuję. Za rozmowy. Za ciszę. Za to, że mnie nie oceniłeś. Może kiedyś naprawdę usiądziemy razem. Już nie przy stole dla dwóch z rezerwacją, ale z jakimś planem.”

Nie odpowiedział od razu. I to było w porządku. Bo ja nie potrzebowałam zapewnień. Już nie. Już nie bałam się, że jestem sama. Bo nawet jeśli byłam – to nie byłam nikim. Stałam się kimś, kto przestał się chować za pustym krzesłem. Kto może i nie ma planu na jutro, ale wie, że dziś był prawdziwy. I że ktoś to zobaczył.

Nie wiem, co z tego będzie. Nie mam pojęcia, czy Adam jeszcze się odezwie, czy nasz spacer zostanie tylko pięknym wspomnieniem. Ale jedno wiem na pewno – po raz pierwszy od lat nie czuję się tylko statystką w cudzym życiu. Jestem główną bohaterką swojej historii.

Maria, 32 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama