„Funkcjonowałem na granicy życia i śmierci, lubiłem kusić los. Adrenalina była najważniejsza”
„Dachówka spadła pół metra za mną, gałąź złamana przez wichurę – ledwie metr przed moim autem. Raz jeden poważnie zachorowałem, przyplątała się angina, i nie pojechałem na obóz pod żaglami, w trakcie którego nagły szkwał wywrócił jachty i kolega skończył w śpiączce”
- Waldemar, 45 lat
Robota pełna adrenaliny
– O kurde, stary! – jęknął kamerzysta Oskar po skończonym ujęciu. – Masz więcej szczęścia niż rozumu. Uff... to nie miało prawa się udać!
– Ale się udało. Anioł stróż, wynajęty przez ciotkę, czuwał – uśmiechnąłem się nieznacznie.
Moje zadanie polegało na wykonaniu skoku przez barierkę mostu i złapaniu wiszącej pod nim liny. Robiłem już podobne akcje. Jednak dzisiaj, gdyby nie nagły powiew wiatru, który normalnie wepchnął mi sznur w ręce, skończyłoby się nieciekawie. Co nie znaczy, że byłem zszokowany faktem uniknięcia o włos śmierci albo poważnych kłopotów, takich jak połamane kończyny, uszkodzony kręgosłup czy banalny wstrząs mózgu.
Niby na dole, pod estakadą, leżała poduszka zabezpieczająca, ale przy tym wietrze i z wysokości trzydziestu metrów mógłbym zwyczajnie nie trafić. Ze względu na pogodę w ogóle nie powinienem decydować się na wykonanie tego numeru, ale dzień zdjęciowy jest drogi, wszystko zostało uszykowane, ekipa czekała, więc zaryzykowałem. Choć skłamałbym, mówiąc, że się nie obawiałem.
– Odważny z ciebie sukinkot – burknął reżyser scen kaskaderskich, prywatnie mój dobry kumpel Zyga.
– Nie wydaje mi się. Odwaga polega na przełamywaniu strachu, ja go nie odczuwam. Wiem, że mi się uda, bo zawsze mi się udaje. Cioteczka to niezawodna asekuracja. A raczej jej znajomości... – wskazałem brodą niebo – na górze. Oto tajemnica mojego sukcesu w tym fachu: cudza wiara dodaje mi skrzydeł.
– Nie kpij, bo cię pokarze, głupi farciarzu! – prychnął Zygmunt. – I nas przy okazji. Świetnie wyszło, jak zwykle, ale gdybyś przypadkiem się dziś zabił albo został kaleką, miałbym cię na sumieniu. Za bardzo ryzykujesz, debilu bez wyobraźni. W końcu przegniesz i skończy się kozakowanie. Wciąż ci to powtarzam. Przecież mogliśmy poczekać, aż przestanie wiać albo przenieść zdjęcia. Pal licho producenta i jego zawał.
– Nie truj, mamusiu... – posłałem mu całusa.
– A idź, bo jak cię…! – żachnął się.
– Dobra, to koniec na dzisiaj. Dziękuję wszystkim! Przypominam, jutro czeka nas trudna scena z płonącym budynkiem. Więc wyśpijcie się porządnie i nie balujcie.
Ostatnie słowa kolega reżyser skierował do mnie. Znowu ułożyłem usta w dzióbek i cmoknąłem. Zyga popukał się w czoło. Rozstaliśmy się w zgodzie.
Byłem w czepku urodzony
Jutro naprawdę czekał mnie ciężki dzień. Miałem wydostać się na dach płonącego budynku i skoczyć. Niby nic nadzwyczajnego, ale nie lubiłem numerów z ogniem. Każdy z kaskaderów ma jakąś specjalizację, moją były skoki z wysokości; każdy z nas ma też swoją piętę achillesową – moją był ogień. Nie lubiłem drania, od kiedy w dzieciństwie widziałem, jak doszczętnie spłonął dom sąsiadów przyjaciółki mojej babci. Przyjechali strażacy, starali się, ale ogień nie dał się ujarzmić, rozbuchał się na całego, drwiąc z prób poskromienia go. Ludzie nic nie mogli zrobić i drewniana chałupa sfajczyła się do fundamentów. Zastanawiające, że wiejski dom przyjaciółki babci, w którym spędzałem wakacje, pozostał nietknięty. Jak raz wiatr wiał w inną stronę...
Przez całe życie towarzyszyło mi takie szczęście. Szkoda, że kosztem innych. Jeszcze przed urodzeniem zostałem uratowany przez mamę, zawdzięczałem jej istnienie dwukrotnie. Zanim dowiedziała się, że jest w ciąży, wykryto u niej raka. Skierowano ją na chemię, ale tuż przed podaniem pierwszej dawki, dostała porannych mdłości i... wybrała mnie zamiast siebie. Ojciec tego nie uniósł, nie poradził sobie, zniknął z mojego świata, nim zacząłem rozumieć, kim jest. A mama odeszła do nieba, jak tłumaczyły mi babka z ciotką, gdy miałem trzy lata. Ledwo ją pamiętałem... Musiała umrzeć, żebym ja mógł żyć. Dlaczego? To było cholernie niesprawiedliwe! Obraziłem się za to na Boga. I nie dałem się przekupić.
Krótko po śmierci mamy, lato to było, całymi godzinami przesiadywałem na balkonie, czekając, aż mama wróci. Właśnie z balkonu widziałem ją ostatni raz, gdy nieprzytomną zabrało ją pogotowie i nie oddało. A więc siedziałem na balkonie – babka akurat była w łazience, a ciotka w pracy. Nagle dostrzegłem karetkę stojącą na pobliskich światłach. Machałem przez pręty, bez skutku, więc przytargałem krzesło, wdrapałem się na nie i... nie wiem, jak to się stało… wypadłem. Z trzeciego piętra.
Trafiłem w krzaki jaśminu i jakimś cudem nic mi się nie stało, nawet nic sobie nie złamałem, tylko się poobcierałem i ponabijałem sobie siniaków. Lekarze nadziwić się nie mogli, a ciotka z babką zaczęły jeszcze gorliwiej ganiać do kościoła, by podziękować za to cudowne ocalenie i prosić mojego anioła stróża o dalszą opiekę. Gdybym wierzył w takie bzdury, musiałbym powiedzieć, że z zadania wywiązywał się znakomicie. Wiodło mi się dobrze, abstrahując od przykrego faktu braku rodziców.
Dość szybko pojąłem, że mój ojciec to kawał tchórzliwego sukinsyna, który porzucił śmiertelnie chorą żonę i umknął od własnego syna, odpowiedzialność za jego wychowanie zrzucając na barki matki i siostry. Przez lata nie dawał znaku życia. Pojawił się dopiero na pogrzebie babci, by zapytać o spadek. Gdyby mnie ciotka nie przytrzymała, na stypie doszłoby do bójki; byłem jurnym, umięśnionym nastolatkiem, więc obiłbym mu gębę bez trudu, za to z wielką satysfakcją.
Jednak pomijając owe dwa drobne szczegóły – czyli że matka przeze mnie umarła, a ojciec okazał się totalnym palantem – życie mnie rozpieszczało. Rzadko chorowałem, nie miałem większych wypadków, pech mnie omijał, a szczęście uśmiechało się na każdym kroku. Przykłady? Zaspałem i nie wsiadłem do autobusu, który zderzył się z tramwajem. Dachówka spadła pół metra za mną, gałąź złamana przez wichurę – ledwie metr przed moim autem. Raz jeden poważnie zachorowałem, przyplątała się angina, i nie pojechałem na obóz pod żaglami, w trakcie którego nagły szkwał wywrócił jachty i kolega skończył w śpiączce.
Rozpędzony motocykl, który prowadziłem brawurowo, pośliznął się na plamie oleju i wpadł dokładnie między dwa drzewa, by zaryć bezpiecznie w polu. Mógłbym mnożyć te przykłady. Jakbym był nietykalny, a to prowokowało. W swej młodzieńczej bucie rzucałem wyzwania losowi, angażując się w niebezpieczne przedsięwzięcia i eskapady. Nic dziwnego, że w końcu ryzykowne hobby stało się moim zawodem.
W wieku czterdziestu trzech lat nadal byłem czynnym kaskaderem. W sprawach prywatnych układało mi się równie dobrze. Ożeniłem się z piękną, inteligentną kobietą, która z powodów dla wielu niezrozumiałych wybrała właśnie mnie: łysego, mrukliwego i niezbyt przystojnego faceta. Czemu? Bo ona z kolei miała pecha od małego; potrafiła spaść z nocnika i złamać sobie rękę. Jako dziecko tyle razy lądowała na pogotowiu ze złamaniami, zwichnięciami i odbiciami, że podejrzewając przemoc w rodzinie, zawiadomiono milicję. Ale od kiedy mnie spotkała, pech zniknął, odstraszony moim szczęściem.
Dziesięć lat żyliśmy w zgodzie i miłości, wychowując dwie śliczne córeczki. I tylko jedno nas poróżniało – moja praca. Gabi martwiła się o mnie, powtarzając za Zygą, że nie mogę być szczęściarzem zawsze i wszędzie, że pora przestać kusić los, latka lecą i tak dalej. Wpuszczałem te uwagi jednym uchem, wypuszczałem drugim. Nie widziałem się w roli emeryta, uprawiającego działkę lub łowiącego ryby. Chyba uzależniłem się od adrenaliny.
Nigdy nie lubiłem ognia
Z drugiej strony, ile jeszcze pociągnę w tym zawrotnym tempie? Nie robiłem się młodszy, silniejszy, zdrowszy, wręcz przeciwnie. Żadne modlitwy nie uratują nikogo przed starością. Choćby ciotka tysiąc różańców odmówiła, nic to nie pomoże na trzeszczenie przeciążonych stawów, bóle krzyża, gorszy refleks, słabszy wzrok... Kaskader w szkłach kontaktowych? Zyga proponował mi stanięcie za kamerą, w roli drugiego reżysera. „Właściwie… Chwila, czemu naraz zacząłem się nad tym zastanawiać?!”. Chyba przez ten jutrzejszy numer. Ogień budził wątpliwości i uśpione obawy. Poszedłem pobiegać, potem pod prysznic i spać. To zwykle pomagało na głupie, lękliwe myśli.
Nazajutrz stawiłem się na planie, zwarty i gotowy.
Do spalenia wykorzystano starą, przeznaczoną do rozbiórki budowlę. Dla oszczędności czasu wszedłem do płonącego już budynku. Niemniej ktoś nawalił, bo dymu wewnątrz było stanowczo za dużo. Rudera zajmowała się ogniem za szybko; na porządny pożar powinienem poczekać dopiero na dachu. Tymczasem już teraz, gdy szedłem po schodach, dym drażnił mnie w gardle i szczypał w oczy. Wbiegłem na górę, wdrapałem się po drabince i naparłem na klapę prowadzącą na dach.
Kolejna wpadka – klapa powinna być otwarta na oścież, nie opuszczona. „Może wiatr dmuchnął i ją zatrzasnął? Czemu nikt tego nie sprawdził?! Bo uwierzyli, jak ja sam, że nic mi się nie może stać?”. Sięgnąłem po krótkofalówkę. Nie działała. „Co jest, do cholery! Czyżby przyszła kryska na Matyska?”. Czułem żar na plecach i lód w sercu. Śmierć zajrzała mi w oczy. Bałem się jak nigdy dotąd. Oprócz dymu pojawiły się też płomienie, odcinając mi drogę na dół. Ratunkiem była ucieczka na dach. Musiałem się na niego wydostać. Tylko jak, skoro klapa nie puszczała?! A ja traciłem dech, energię, nadzieję... „Nie wolno ci się poddawać” – mówiłem sobie. „Musisz walczyć, dla Gabi, dla dziewczynek”. Wykrzesałem ostatki sił, naparłem ramieniem i...
Zemdlałem. Ocknąłem się już na dachu, który miejscami również płonął. Nade mną pochylał się jakiś facet. Chyba strażak. Stał pod słońce, nie widziałem jego twarzy. Przerzucił mnie przez ramię, jakbym nic nie ważył, i ruszył do krawędzi dachu, mamrocząc coś pod nosem. Może mi się wydawało, może miałem omamy od dymu, strachu i gorąca, ale zdawało mi się, że usłyszałem:
– Ostatni raz ratuję mu tyłek! Skończyło się, dosyć tego. Ile można? I nawet cichego dziękuję przed snem nie powie... Za to wciąż w nowe kabały się pakuje, litości nie ma, człowiek jeden... Nie nadążam i mam dosyć, nawet święta cierpliwość ma swoje granice. Proszę, niech to będzie ostatni raz, niech odtąd radzi już sobie sam, bo nigdy się nie nauczy, zawsze będzie się mną wyręczał, a jak kiedyś nie zdążę, to...
Dalsze słowa porwał wiatr, gdy tajemniczy mężczyzna skoczył wraz ze mną z dachu. Wylądowaliśmy dokładnie w środku poduszki asekuracyjnej. Natychmiast obskoczyli mnie współpracownicy, sprawdzając, czy wszystko gra, czy jestem cały, czy się nie poparzyłem.
– Nic mi nie jest, choć tym razem niewiele brakowało, mogłem zginąć, na szczęście ten facet, ten strażak mnie uratował... – szukałem wzrokiem wybawcy.
– Jaki strażak? – Zyga patrzył na mnie podejrzliwie, jakbym się jednak uderzył, w głowę. – Skoczyłeś sam, w ostatniej chwili, ale zupełnie sam.
To był ostatni zawodowy skok w moim życiu. Dostałem ostrzeżenie, którego nie zlekceważyłem. Może miałem zwidy i omamy słuchowe, tam na dachu, ale postanowiłem nie drażnić dłużej Opatrzności. Przyjąłem propozycję Zygi, uszczęśliwiając Gabi.
Aha, niedawno potknąłem się na prostej drodze i skręciłem kostkę. Może to starość, rozluźniona uwaga, a może anioł nade mną już nie czuwał, faktycznie wziął sobie wolne...