Reklama

W pokoju nauczycielskim unosił się zapach zimnej kawy, tuszu do pieczątek i nieśmiertelnych obiadów z mikrofali. A ja, Aneta, po kolejnej klasie maturalnej, która uważała, że „Bogurodzica” to jakaś marka kosmetyków, siadałam na krześle z uczuciem zupełnej bezradności.

Reklama

– Boże, dlaczego ja to sobie robię? – mruknęłam pod nosem, rozkładając na biurku zeszyty do sprawdzenia.

Życie nauczyciela w liceum to nie bajka

Maturzyści mają cię za zło konieczne, dyrekcja oczekuje cudów, a rodzice? Ci chcą tylko, żeby ich dziecko miało piątkę. Niezależnie od tego, czy w ogóle chodziło na lekcje. W tym całym chaosie był ktoś, kto działał mi na nerwy bardziej niż wszystko inne razem wzięte. Paweł. Matematyk z miną, jakby świat mu wczoraj ukradł wszystkie liczby. Wiecznie ponury, wiecznie ironiczny, wiecznie z podniesioną brwią, jakby każdy człowiek, który nie zna pochodnych, był dla niego zwykłym przygłupem.

– Pani Aneto, może następnym razem zanim uczniowie zaczną analizować „Lalkę”, niech chociaż wiedzą, czym jest XIX wiek – rzucił kiedyś w pokoju nauczycielskim, przy całym gronie pedagogicznym.

Gdyby wzrok mógł zabijać, leżałby wtedy martwy obok termosu z herbatą. Od tego czasu unikałam go jak ognia. A on zdawał się tym wcale nie przejmować. Czasem tylko rzucał jakieś uszczypliwe „dzień dobry” takim tonem, jakby mówił „współczuję, że jeszcze tu pracujesz”. Miał złą sławę nie tylko wśród nauczycieli, ale i uczniów. Zimny, nieprzystępny, wręcz okrutny. A jednak... coś mnie w nim intrygowało. Może to, że był aż tak inny? Może to, że czasem miałam wrażenie, że za tą pozą coś się kryje?

– Ty się z nim kiedyś dogadasz, zobaczysz – rzuciła Monika, nauczycielka biologii, gdy po raz setny wylewałam swoje żale przy herbacie.

– Z Pawłem? Proszę cię, prędzej pokocham tabliczkę mnożenia – odpowiedziałam z przekąsem.

On nie zawsze taki był – powiedziała tylko tajemniczo, jakby wiedziała coś więcej.

A potem natknęłam się na niego na korytarzu. Ja z papierami, on z dziennikiem.

– Uwaga, humanistka na kursie kolizyjnym – rzucił z półuśmiechem.

– Patrz pod nogi, bo się kiedyś potkniesz o własną arogancję – odpyskowałam.

Spojrzał na mnie z rozbawieniem. I wtedy pierwszy raz od bardzo dawna zobaczyłam, że się... uśmiecha. Nie wiem, dlaczego wtedy nie przeszłam obok niego obojętnie. Może dlatego, że w jego oczach nie było złości. Była tylko... ciekawość. Zaczęło się zupełnie zwyczajnie, jak wszystko, co potem staje się trudne do zatrzymania.

Czułam, że to będzie męka

Dyrektorka wezwała mnie do gabinetu i oznajmiła, że przydzieliła mnie do komisji egzaminacyjnej z Pawłem. Matura próbna, matematyka i język polski, a więc – jak stwierdziła – „idealne połączenie przedmiotowe”. Kiwałam głową, ale pod nosem klnęłam na los, decyzje kadrowe i własną pechową obecność na tamtym zebraniu, na którym się do wszystkiego zgodziłam. Wiedziałam, że to będzie męczarnia. Z nim, w jednej sali, przez cztery godziny. Wiedziałam też, że będzie milczący, wyniosły, i że każda minuta przy nim będzie jak wystawienie się na jego osąd. Przygotowałam się na to psychicznie, uzbrajając w najostrzejsze wersje mojej sarkastycznej osobowości.

Siedzieliśmy w klasie 209, w tej od dawnej fizyki, z krzywymi stolikami i światłem, które z jednej strony wpadało zbyt mocno, a z drugiej nie docierało wcale. Paweł przyszedł punktualnie. Powiedział „dzień dobry” bez wyrazu i zajął miejsce naprzeciwko mnie, rozkładając dokumenty tak równo, jakby miało to cokolwiek zmienić w przebiegu egzaminu.

Pierwsza godzina minęła w milczeniu. Uczniowie siedzieli nad arkuszami, skrobiąc nie wiedzieć czemu coś zajadle. Ja przeglądałam notatki, próbując nie patrzeć w jego stronę, choć co chwilę kątem oka rejestrowałam jego obecność. Był spokojny, może nawet za bardzo. Nie rzucał żadnych uwag, nie przewracał oczami, nie komentował niczego. Cisza między nami była tak czysta, że aż niepokojąca. Dopiero na przerwie odezwał się pierwszy.

– Wiem, że mnie nie lubisz. I chyba rozumiem dlaczego – powiedział cicho, patrząc gdzieś w kierunku okna.

Odłożyłam długopis. Poczułam lekkie napięcie, ale nie dałam tego po sobie poznać.

– O, naprawdę? Ciekawa jestem tej interpretacji – odparłam, celowo ironicznie.

Spojrzał na mnie, ale nie z tym swoim zwykłym chłodem. W jego oczach było coś innego. Może... zmęczenie?

– Czasem bywam trudny. Ale nie zawsze mi to służyło – odpowiedział, jakby mówił do siebie, a nie do mnie.

Zbił mnie z tropu tym tonem. Nie pasował do jego osoby, do jego reputacji, do tej maski, którą nosił od lat. I choć próbowałam zachować dystans, coś zaczęło się we mnie przesuwać. Nie zmieniać, jeszcze nie, ale przesuwać. Moje schematy, moja pewność, że wiem, z kim mam do czynienia. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc po prostu wstałam i wyszłam na korytarz. Musiałam odetchnąć, uspokoić to delikatne, niepokojące uczucie, które rosło gdzieś między niechęcią a zaciekawieniem. Wróciłam do sali kilka minut później. On już siedział, przeglądając listy. Podniosłam na niego wzrok, a on tylko skinął głową. Bez złośliwości. Po prostu. Jakby chciał powiedzieć, że wszystko w porządku, wszystko zostaje między nami. I zostało. Ale nie tak, jak wtedy myślałam.

Coś we mnie drgnęło

Nie minęło wiele czasu, a nasze ścieżki zaczęły się przecinać częściej, niż bym chciała. Najpierw zebranie zespołu przedmiotowego, potem korekta arkuszy maturalnych, a jeszcze później – przypadkowa kawa w bufecie szkolnym, kiedy wszystkie inne stoliki były zajęte. Z początku traktowałam te sytuacje jak karę. Z czasem – zaczęłam je bardziej analizować.

Zawsze był powściągliwy, ale nieobcesowy. I kiedy milczał, robił to nie z pogardą, tylko... jakby nie wiedział, co powiedzieć. Największe zaskoczenie przyszło, gdy podczas wspólnej pracy nad arkuszami opowiedział mi o swojej córce. Że widuje ją raz na dwa tygodnie, że rozwód był długi i trudny, że sam nie do końca wie, kim teraz jest.

– Nie rozumiem, czemu jesteś czasem tak... odpychający – powiedziałam wprost, zaskakując samą siebie.

– To jedyny sposób, jaki znam. Sam ze sobą ledwo wytrzymuję, więc wolę trzymać ludzi z daleka – odpowiedział bez owijania.

Nie miałam na to gotowej riposty. Coś we mnie drgnęło, kiedy to powiedział. Współczucie? Nie. Bardziej... rozpoznanie. Sama byłam mistrzynią w trzymaniu na dystans. I może właśnie dlatego tak długo widziałam w nim tylko to, co chciałam widzieć. Odbicie własnego chłodu. Wyszliśmy z bufetu w milczeniu. I choć nie padło już żadne słowo, wiedziałam, że coś się między nami zmieniło. Nie dramatycznie, nie jak w filmach. Ale wystarczająco, by wrócić do domu i zastanawiać się nie nad Pawłem – nauczycielem matematyki – tylko nad Pawłem, który zbyt długo milczał.

Serce biło mi szybciej

Zaczęłam się łapać na tym, że czekam, aż napisze. A jeśli nie pisał, szukałam pretekstu, żeby to zrobić pierwsza. Preteksty były różne – terminy spotkań, materiały do analizy, prośba o opinię. Wszystko, co dało się opakować w neutralność. Chociaż prawda była taka, że wcale nie chodziło o materiały. Chodziło o niego. On też się zmieniał. Już nie był taki ostrożny. Uśmiechał się czasem. Pytał, co słychać, jakby naprawdę go to obchodziło. A raz, zupełnie niespodziewanie, przyszedł do mnie z kubkiem herbaty. Nie zapukał. Po prostu wszedł i postawił ją obok mojego zeszytu.

– Wiem, że nie lubisz kawy – powiedział. – A wyglądasz dziś, jakbyś nie spała od wtorku.

Zamiast coś odburknąć, tylko przytaknęłam. Byłam zmęczona. I wdzięczna. Wieczorem napisał: „Kiedy jesteś obok, czuję się mniej... zepsuty.” Czytałam to zdanie trzy razy. Potem jeszcze raz. Nie wiedziałam, co mu odpisać. Więc nie odpisałam nic. Ale serce biło mi szybciej niż przez całe ostatnie lata. Nie wiem, kiedy to się stało, ale zakochiwałam się. W nim. W tym samym Pawle, którego kiedyś nie mogłam znieść. Teraz chciałam, żeby został. Chciałam, żeby mówił więcej, nawet jeśli nie mówił wszystkiego. Ale jeszcze nie byłam gotowa, by się do tego przyznać. Nawet przed sobą.

Zasługiwałam na więcej

Kiedy powiedziałam Monice, że jestem z Pawłem, parsknęła herbatą.

– Naprawdę? Z tym Pawłem? – zapytała, jakby nie dosłyszała.

Nie zdziwiło mnie to. Sama długo nie mogłam w to uwierzyć. A jednak – od kilku tygodni byliśmy razem. Nie „na próbę”, nie „dla zabawy”. Po prostu razem. Ale sielanka, jeśli można to tak nazwać, nie trwała długo. Paweł miewał momenty, kiedy znikał. Milczał po kilka dni, nie odbierał telefonu. Potem pojawiał się nagle, jakby nic się nie stało. Tłumaczył, że musiał pobyć sam, że wszystko go przytłoczyło. Ale ja nie byłam ścianą. Potrzebowałam obecności. Chciałam wiedzieć, że jestem ważna. Pewnego wieczoru nie wytrzymałam.

– Nie chcę być tylko kobietą, która cię pociesza, kiedy nie dajesz sobie rady – powiedziałam mu na schodach, kiedy próbował uniknąć rozmowy.

Stał z ręką na poręczy, jakby się czegoś trzymał.

– Może nie zasługuję na coś więcej – odpowiedział cicho.

– Nie mów tak. Ale ja też na coś zasługuję. Na ciebie. Całego ciebie.

Nie odpowiedział. Wyszedł. A ja zostałam na klatce, z uczuciem zmęczenia, którego nie mogłam już dłużej ignorować. Kochałam go. Ale coraz częściej zaczynałam się zastanawiać, czy jego chłód nie był po prostu wygodną wymówką, by nie musieć się z nikim liczyć.

Poczułam ulgę i strach

Nie odezwał się przez cztery dni. Nie pisał, nie dzwonił, nie pojawił się pod szkołą. Nie wiedziałam, czy się wycofał, czy po prostu znowu się zamknął. Każdego dnia mówiłam sobie, że to koniec, że muszę się odciąć, że przecież nie jestem jego terapeutką. Ale serce uparcie robiło swoje. Piątego dnia zapukał do moich drzwi. Stał z papierową torbą w dłoni, jakby to coś miało mu dodać odwagi. Był blady. W oczach miał niepewność. I zmęczenie.

– Byłem u terapeuty – powiedział, zanim zdążyłam zapytać, po co przyszedł. – Mówiłem, że potrzebuję pomocy. I że chcę o siebie zawalczyć. I o ciebie też.

Zamarłam. To nie był gest. To było coś więcej. Słowa, które brzmiały jak decyzja.

– Może nigdy nie będzie łatwo – dodał cicho. – Ale chcę być prawdziwy.

Patrzyłam na niego długo. Serce waliło mi jak szalone, ale tym razem to nie była euforia. Raczej ulga. I strach. Bo wiedziałam, że od tej chwili wszystko może się zmienić. Albo pójść w złą stronę. Albo wreszcie zacząć mieć sens.

– I ja już nie chcę udawać, że mi nie zależy – odpowiedziałam. – Ale nie mogę ci obiecać, że to będzie proste.

– Nie chcę prostoty. Chcę być z tobą.

Wpuściłam go do środka. A potem długo siedzieliśmy w milczeniu, każde z własnym ciężarem w głowie. Ale obok siebie. To było nowe. I dobre.

Byliśmy po prostu razem

Czasem pytam siebie, co by było, gdybym wtedy, na samym początku, nie odpowiedziała mu nic. Gdybym się odwróciła, przeszła obok, dalej traktowała go jak najgorszego kolegę z pokoju nauczycielskiego. Może moje życie byłoby spokojniejsze. Może bardziej przewidywalne. Ale na pewno uboższe. Nie wiem, jak ta historia się skończy. Paweł wciąż walczy ze sobą. Są dni, kiedy milczy i wraca późno. Ale coraz częściej zostaje. Uczy się mówić o tym, co czuje. Czasem nieporadnie, czasem zbyt późno, ale mówi.

Ja też się zmieniłam. Nauczyłam się, że miłość nie przychodzi w opakowaniu, które wybieramy. Czasem pojawia się tam, gdzie najmniej się jej spodziewamy. W oczach człowieka, którego kiedyś nie mogliśmy znieść. W zdaniach wypowiedzianych z trudem. W chwilach, kiedy ktoś wraca, choć wcale nie musiał. Siedzieliśmy dziś razem na ławce przed szkołą. Przerwa obiadowa, chłodny wiatr, ciepła herbata w termosie. Milczeliśmy. Ale to było dobre milczenie. Bez napięcia, bez ucieczki. Po prostu razem. Spojrzałam na niego. Potem na uczniów, którzy przemykali między budynkami. I poczułam coś, co przypominało spokój. Może właśnie na tym polega miłość – nie na tym, że jest łatwo. Ale na tym, że mimo wszystko zostajesz.

Aneta, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama