„Gburowaty sąsiad się doigrał. Chciał położyć swoje wstrętne łapska na cudzym i zrobił z siebie idiotę”
„Przeprowadzka na wieś spełniła nasze oczekiwania, jedynie sąsiedzi – miejscowi od pokoleń – mogliby być nieco bardziej sympatyczni. Nic to! Ale hodowla króliczków udała nam się nadzwyczajnie. Nikt jednak nie sądził, że królik może być psem stróżującym”.
- Katarzyna, lat 50
Kiedy tylko dzieci się usamodzielniły, mój mąż – były nauczyciel, zapalony grzybiarz i majsterkowicz – namówił mnie na przeprowadzkę na wieś. On miał ukochaną naturę na wyciagnięcie ręki i garaż z narzędziami, ja malutki zwierzyniec, który zorganizowałam z myślą o wnukach… Najpierw zostałam właścicielką pary królików srokaczy. Wnuki je uwielbiały! Króliczki były w zasadzie bardziej maskotkami niż zwierzętami hodowlanymi i w czasie wakacji więcej czasu spędzały w ogródku na szelkach niż w klatkach. Ponieważ hodowla tych zwierząt jest dość prosta, a mnożą się one w zawrotnym tempie, szybko dorobiłam się kolejnych ośmiu zwierzątek. Potem byłam już mądrzejsza i rozdzielałam dorosłe pary, a kilka nadprogramowych sztuk rozdałam po ludziach. Właśnie wtedy poznałam panią Helenę, która miała całą króliczą farmę.
– Widziała pani moje baranki? – zapytała, mając na myśli króliki z charakterystycznymi opadniętymi uszami.
– A tu mam belgi olbrzymie. Ta samica jest kotna, niedługo będą młode.
Przyjrzałam się owym olbrzymim belgom. Dorosły samiec był wielkości psa i musiał ważyć z dziesięć kilo.
– Ładna ta samiczka – pochwaliłam srebrzystoszarą królicę. – Moje przy niej to maleństwa.
– W miocie będzie z osiem sztuk – oceniła pani Helena. – Ale mogę zostawić tylko sześć, inaczej grozi im skarłowacenie.
– To co pani zrobi z tymi dwoma? – zapytałam, lekko zaniepokojona.
Spojrzała na mnie wymownie, więc zaczęłam ją przekonywać, by zamiast usypiać króliczki, oddała je mnie.
– Przyjeżdżają do mnie wnuki – wyjaśniłam. – Będą chętnie karmić maluchy z butelki. Odchowamy je, zobaczy pani, szkoda usypiać.
Kobieta spojrzała na mnie jak na miastową wariatkę, ale obiecała, że nie pozbędzie się nadmiarowych królicząt.
Spór o gruszki jak między Kargulem i Pawlakiem
Kilka dni później przyjechał syn z dwiema córkami – dziesięcio- i ośmioletnią. Miały zostać na całe wakacje, więc przywiozły swojego psa.
– A to co ma być? – wykrzyknęłam na widok pękatej jak beczka Figi.
– Jest szczenna – wyjaśnił syn z miną winowajcy. – Dziewczynki nie dopilnowały jej na spacerze, no i masz…
Figa dostała więc posłanie w kącie kuchni, a wnuczki popędziły do królików. Takie moje szczęście, że ledwie syn odjechał, Figa zaczęła rodzić.
– Co mam robić? Jak jej pomóc? – krzyczałam spanikowana do męża, głaszcząc suczkę po łebku i podstawiając jej wodę pod nos.
– Najlepiej dając jej spokój – trzeźwo doradził mąż.
Kilka godzin później dumna z siebie Figa lizała już z czułością malutkie, ślepe szczeniaczki tłoczące się przy jej brzuchu. Były tylko trzy, same pieski, więc oczywiście dziewczynki nazwały je Atos, Portos i Aramis. Mniej więcej właśnie w tym czasie zaczął się nasz coroczny, sąsiedzki spór o gruszę. Otóż grusza sąsiada rosła tuż przy rozgraniczającym nasze działki ogrodzeniu i część owoców spadała na naszą stronę. Było dla mnie rzeczą oczywistą, że skoro to ja muszę się po nie schylać, a jesienią grabić liście spadające z drzewa, to mam prawo do tych kilku kilogramów gruszek, zwłaszcza że większość ze strony sąsiada lądowała na kompoście.
Sąsiad jednak, a konkretnie jego syn, niejaki Frycek, miejscowy awanturnik i obibok, już od sierpnia nachodził mnie w sprawie gruszek. Według niego zwyczajnie je kradłam, a powinnam przecież zbierać do koszyka i uprzejmie zostawiać mu pod drzwiami. Szybko zrozumiałam, że to jedynie pretekst, bo Frycek po prostu nie mógł znieść myśli, że graniczy z „miastowymi”. Bardzo wyraźnie dawał do zrozumienia innym sąsiadom, zwłaszcza pod sklepem spożywczym i z butelką piwa w dłoni, że powinniśmy wracać, skąd przyszliśmy. Jego ojciec czepiał się nas o wszystko: o to, że dym z komina za smolisty, że papa mu śmierdzi i furtka za głośno skrzypi. O ujadaniu jego psów i wrzaskach do żony o piątej rano nie było okazji porozmawiać…
To było niezwykłe doświadczenie
Właśnie tłumaczyłam mu, że mam w nosie jego gruszki i może sobie przyjść pozbierać je następnego dnia rano, kiedy na rowerze zajechał przed furtkę siostrzeniec pani Heleny.
– Ciotka mówi, żeby pani przyszła po królika – oznajmił i już go nie było.
Zbyłam więc Frycka, chwyciłam wiklinowy koszyk i jakąś ścierkę i pospieszyłam na fermę pani Heleny.
– Tylko jeden nadprogramowy się urodził – była wyraźnie zadowolona. – Może go pani zabrać, ale uprzedzam, że pewnie i tak pani zdechnie.
– Mam w domu suczkę, która akurat się oszczeniła – olśniło mnie. – Może zaakceptuje dodatkowego malucha.
Wieczorem cała rodzina kucała na podłodze i jak w transie obserwowała Figę, która starannie wylizywała maleńkiego króliczka. Osesek, podobnie jak jego przyszywani bracia, szybko przyssał się do sutka i już wiedzieliśmy, że króliczek przeżyje. To było niezwykłe doświadczenie obserwować, jak psia mama wychowuje i troszczy się o królicze dziecko. Wnuczki nazwały długoucha Borat i godzinami negocjowały przez telefon z rodzicami, żeby pozwolili go zabrać do miasta. Ci jednak byli nieubłagani.
– Nie dość, że mamy trzy szczeniaki, z którymi nie wiadomo, co zrobić, to jeszcze mamy wziąć królika? – grzmiała ich matka z słuchawki.
Długouchy Borat uróśł jak na drożdżach
Nasza zagroda jest spora i doszliśmy z mężem do wniosku, że dwa dodatkowe psy nikomu nie będą przeszkadzać. Atos i Portos miały więc zostać u nas i dołączyć do Szprotki, którą odkupiliśmy od poprzednich właścicieli wraz z domem i budą, od której suczka nie oddalała się na więcej niż pięć metrów, choć nie była na łańcuchu.
– Pa, babciu! – zawołały wnuczki, wskakując do samochodu razem z Figą i Aramisem. – Pa, Atos! Pa, Portosik! Pa, Borat!
Stałam jeszcze przez chwilę i machałam im, czując z tyłu łydek oddech obu psów, i kątem oka obserwując królika skubiącego trawę. Borat, który wyrósł w przekonaniu, że jest szczeniakiem, żadnym sposobem nie dał się zapakować do klatki z innymi królikami. Nie! On musiał biegać na wolności, niuchać po wszystkich kątach i ganiać się z Atosem i Portosem, które najwyraźniej uważały go za nieco opóźnionego w rozwoju, ale jednak psa.
Najśmieszniej było, kiedy wynosiłam psom miski z karmą. Szprotka grzecznie czekała na swoją przy budzie, ale Atos i Portos, oba na szczęście wielkości niedorośniętych foksterierów, tańczyły koło mnie, próbując dosięgnąć nosami misek. Właściwie przedstawienie rozpoczynało się jednak w momencie, kiedy dołączał do nich Borat, który przecież absolutnie nie mógł być zainteresowany kaszą z mięsem! Królik, coraz większy i bardziej puchaty, kicał obok psów, próbując wytrącić mi miski z ręki, a kiedy kładłam je na ziemi, nieodmiennie pchał pyszczek do środka i dopiero po chwili pozwalał się odsunąć któremuś psu. Czego szukał trawożerny królik w psiej misce? Nie mam pojęcia, ale robił to codziennie i nie zniechęcało go to, że nie było tam nic jadalnego dla przedstawicieli jego gatunku.
– Ależ z niego wielkie bydlę – powiedział syn, kiedy wpadł z rodziną na święta, a Borat przykicał z kuchni.
Zimą bowiem pozwalałam jemu i psom mieszkać w sieni. Tylko Szprotka za nic nie chciała nocować w domu, pozwoliłam jej więc dalej mieszkać w budzie, choć solidnie ocieplonej. Psom i Boratowi wolno było biegać po sieni i kuchni, ale miały zakaz wchodzenia do pokoi. Wymagałam też od nich czystości, czyli załatwiania się wyłącznie po wypuszczeniu na podwórko. Jeśli ktoś myśli, że królika nie można wytresować, to jest w błędzie. Borat załatwiał się wyłącznie podczas spacerów, nie przekraczał progu kuchni, a dziewczynki – słowo daję! – nauczyły go polecenia „leżeć”. Tak! Po krzyknięciu „leżeć” ten wielki, szary królik przestawał nagle wesoło kicać, zatrzymywał się w pół susa i przypadał do ziemi, zupełnie jak pies.
– Babciu, on myśli, że jest psem – śmiały się wnuczki. – Ciekawe, czy próbował już szczekać?
O naszym króliku obronnym do dziś krążą legendy
Nie, Borat nie szczekał, ale na wiosnę zauważyłam, że zrobił się bardziej agresywny. Uznałam, że to hormony, i nie reagowałam, kiedy królik próbował atakować kury albo biegał wzdłuż siatki, ewidentnie komunikując przechodzącym ludziom, że „on tu pilnuje”. W kolejne wakacje ważył już dziesięć kilogramów, miał długie, ostre ząbki i gigantyczne uszy, których najwyraźniej bały się psy. Zupełnie zatracił swoją króliczość na rzecz psiej natury. Pewnego dnia, kiedy gruszki dojrzały, przed furtką stanął jakiś obcy facet w szortach. Nieco podobny do Frycka, ale większy i bardziej ponury niż on.
– Po gruszki przyszłem – oznajmił. – Po nasze, znaczy.
– A pan to kto? – zapytałam, nie mając ochoty wpuszczać obcego człowieka.
– Sąsiad. Do ojca żem przyjechał. Po gruszki przyszłem! – powtórzył. – Pani mnie wpuści.
A więc kolejny syn mojego sąsiada – pomyślałam.
– Męża nie ma – odparłam przez siatkę. – Proszę przyjść za dwie godziny, to pan sobie pozbiera owoce.
– Teraz przyszłem i teraz będę zbierał. Potem pani pewnie sama gruszki zbierze – rzucił, a mnie zalała fala złości.
Kazałam mu się oddalić od furtki, ale nie posłuchał. Wywiązała się ostra sprzeczka, aż w końcu Frycek B, jak go nazwałam w myślach, sięgnął nad bramką i odciągnął skobel.
– Niech się pan nie waży tu wchodzić! – wrzasnęłam zdenerwowana, ale on już wszedł na moje podwórko. – Szprotka! – wydarłam się, nie wiadomo po co, bo z suczki był żadne pies obronny. – Atos! Portos!
Kątem oka zobaczyłam, że pędzą ku mnie trzy kształty. Żaden oczywiście nie był szkolony do obrony, ale liczyłam na to, że widok trzech psów powstrzyma intruza. On jednak tylko prychnął na ich widok.
– Poszły! – huknął i psy momentalnie się zatrzymały.
Nagle zza kurnika wybiegło czwarte zwierzę. To Borat pędził za „braćmi”.
– A to co? – roześmiał się Frycek B. – Pasztet mi tu skacze!
Nagle przestał się śmiać, bo Borat doskoczył do jego gołej łydki i dziabnął go ostrymi jak nożyki ząbkami. Nim mężczyzna się schylił, królik dał jednak susa poza jego zasięg. Patrzyłam w zdumieniu, jak wielki chłop podskakuje niczym tancerka, a całkiem spory, szary królik szarżuje na niego niczym rozjuszony dzik. Co do niego dopadł, to zahaczał ząbkami o skórę, a potem błyskawicznie odskakiwał.
– Miastowa wariatka! – wrzasnął intruz i cofnął się do bramki. – Króliki mutanty tu hoduje! Ja to sołtysowi zgłoszę! Zobaczycie!
W tym momencie nadjechała na rowerze pani Helena z koleżanką i mężem i zaczęli się głośno śmiać. Frycek B, czy jak on tam się nazywał, zmykał z mojej ziemi pogoniony przez królika obronnego! Ta historia była później opowiadana przez całe lato. A także jesień, zimę i wiosnę. Właściwie to jest opowiadana do dziś. A sąsiad zdecydował się ściąć gruszę. Widać żaden z jego synów nie chciał się więcej zgodzić na wyprawę po gruszki do ogrodu strzeżonego przez agresywnego długoucha!