„Gdy czekałam z szarlotką w Dzień Matki, syn wygrzewał się na Majorce. Pożałuje, że potraktował mnie jak śmiecia”
„Mój syn Marek wyprowadził się do innego miasta kilka lat temu. Nie było w tym nic dramatycznego, po prostu naturalna kolej rzeczy. Praca, miłość, nowe życie. Raz na jakiś czas zadzwoni, zapyta, czy wszystko u mnie w porządku. Mówię, że tak, bo co innego miałabym powiedzieć?”.

Od kiedy zostałam wdową, moje życie zaczęło się kurczyć – powoli, niemal niezauważalnie. Na początku był tylko brak głosu męża w drugim pokoju, potem jego kubek przestał pojawiać się na stole, a w końcu nawet radio przestawało grać tak często. Cisza, która dawniej bywała błogosławieństwem, dziś oblepia mnie jak wilgoć. Wypełnia kąty, szafy, nawet wnętrze czajnika. Nie ma się do kogo odezwać – czasem tylko do siebie, pod nosem, żeby przypomnieć, że wciąż mam głos.
Mój syn Marek wyprowadził się do innego miasta kilka lat temu. Nie było w tym nic dramatycznego, po prostu naturalna kolej rzeczy – praca, miłość, nowe życie. Tylko że im dłużej go nie ma, tym trudniej przypomnieć sobie jego śmiech, zapach szamponu, który zostawał w łazience... Kontaktujemy się sporadycznie. Raz na jakiś czas zadzwoni, zapyta, czy wszystko u mnie w porządku. Mówię, że tak, bo co innego miałabym powiedzieć?
Kiedy ostatnio napisał, że przyjedzie z narzeczoną i że chce, bym ją poznała, poczułam, jakby ktoś nagle otworzył okno w dusznym pokoju. Przez kilka sekund oddychałam innym powietrzem – pełnym nadziei, planów i niepokoju. W jednej chwili zaczęłam wyobrażać sobie obiad, rozmowy, jego dłoń trzymającą jej dłoń. Pomyślałam, że może to będzie początek jakiejś nowej bliskości? Może jeszcze nie wszystko przepadło? Może to właśnie ta chwila odmieni naszą relację?
Syn nawet nie zadzwonił
Zegar w kuchni tykał głośniej niż zwykle. 16:48. Za dwanaście minut miał zadzwonić domofon. Stół był nakryty – biały obrus, talerze z cienką złotą linią, te, co zawsze trzymałam „na specjalne okazje”. Pachniało cynamonem z szarlotki i trochę sosem chrzanowym, który, nie chwaląc się, udał mi się wyjątkowo dobrze. Bordowa sukienka leżała idealnie. Usiadłam, poprawiłam tulipany w mlecznobiałym wazonie.
Wtedy zawibrował telefon. Zerknęłam.
„Jednak nie damy rady. Wpadnę może w czerwcu”. – przeczytałam na głos, nie dowierzając.
Może...? Wpatrywałam się w ekran, jakbym mogła z niego coś jeszcze wycisnąć. Jakby mógł mi coś jeszcze wyjaśnić. Ale nic więcej nie przyszło. Syn nie zadzwonił. Nie zapytał, czy wszystko w porządku.
– W czerwcu? – powiedziałam sama do siebie. – A ja? Co ja mam zrobić z tym czerwcem?
Wstałam powoli, zdjęłam sukienkę i zawiesiłam ją z powrotem w szafie. Palcami przesunęłam po materiale, jakby to mogło coś zmienić. W kuchni zgasiłam świece. Jedna jeszcze przez chwilę się tliła, jakby nie chciała przyjąć do wiadomości, że to już koniec.
Zjadłam kawałek szarlotki. Bez przyjemności. Resztę zapakowałam, choć wiedziałam, że nikt już nie będzie go próbował. Spojrzałam na wazon.
– A ty co? Też się nastawiłeś? – mruknęłam z goryczą.
Stał wyprostowany, piękny. Naiwny, zupełnie jak ja.
Czułam się upokorzona
Niedziela. Za oknem padał drobny deszcz, a ja siedziałam w fotelu z kubkiem kawy. Telefon leżał obok. Bezmyślnie go wzięłam i zaczęłam scrollować. Wiadomości, zdjęcia, przepisy na zupy. Aż nagle – ich zdjęcie. Marek. Z dziewczyną. Ona w okularach przeciwsłonecznych, on w krótkim rękawku. Za nimi palma. Uśmiechnięci. Szczęśliwi.
– Majorka – przeczytałam podpis. – „Najlepszy weekend z najwspanialszą kobietą świata”.
Zamarłam. Zdjęcie wrzucone w sobotę. A w piątek miał siedzieć przy moim stole.
– Naprawdę, Marek? – szepnęłam. – Nie mogłeś napisać: „Mamo, lecimy w ciepłe kraje”? Musiałeś udawać, że nie dasz rady, jakbyś był chory?
Wpatrywałam się w to zdjęcie dłużej, niż powinnam. Powiększyłam je. Przyjrzałam się jej dłoni na jego ramieniu, jego uśmiechowi.
– A ja... – powiedziałam cicho – a ja piekłam ci twoją ulubioną szarlotkę...
Czułam się upokorzona. Nie dlatego, że nie przyjechał. Tylko dlatego, że mnie oszukał. Tak po prostu. Zbył mnie jednym esemesem, jakby chodziło o wizytę u dentysty, a nie o spotkanie z matką, której serce biło mocniej na myśl, że znów go zobaczy. Chyba jestem strasznie naiwna. Jak ten głupi wazon.
Nie chcę zabierać mu życia
W poniedziałek rano jeszcze w płaszczu, z siatką w dłoni, natknęłam się na panią Halinę. Od razu podeszła.
– No i jak, był Marek? Poznała pani przyszłą synową?
Zacisnęłam usta. Pokręciłam głową.
– Nie przyjechali – powiedziałam krótko. – Napisał, że może w czerwcu.
Halinie zgasł uśmiech. Złapała mnie za ramię.
– Wejdź na chwilę. Zaparzę herbaty.
Nie protestowałam. Usiadłam w jej kuchni jak dziecko. Oczy piekły, ale nie płakałam. Nie potrafiłam.
– Znam to, Iwonko – odezwała się cicho. – Mój Krzysiek też się oddalił. Mają swoje życia. Tak się dzieje, czy nam się to podoba, czy nie.
– Ja nie chcę zabierać mu życia – odpowiedziałam. – Ja tylko… chciałam wiedzieć, że tam jestem jeszcze gdzieś. Że pamięta.
– Pamięta. Tylko czasem nie umie tego pokazać. Oni są inni. Inne pokolenie. Nie rozumieją, co znaczą słowa „wpadnę” albo „może”.
Patrzyłam w parującą szklankę.
– A ja już się nie chcę domyślać, co miał na myśli – powiedziałam.
Pani Halina tylko pokiwała głową. Bez zbędnych słów.
Już nie będę czekać
Zadzwonił we wtorek, tuż po siedemnastej. Ekran zaświecił się znajomym imieniem. Przez chwilę tylko patrzyłam. Nie miałam ochoty odbierać. Ale zrobiłam to.
– Cześć, mamo!
– Cześć.
– Wiem, że zawaliłem. Po prostu… nie wiedziałem, jak ci powiedzieć, że plany się zmieniły. A potem już było głupio.
– Głupio? – powtórzyłam. – Marek, to nie było spotkanie do odwołania. Ja się szykowałam. Czekałam.
– Wiem. Przepraszam. To był taki spontan… Majorka wyskoczyła w ostatniej chwili.
– A w ostatniej chwili też się nie dało zadzwonić? Napisać, że lecisz? Że Was nie będzie?
Zamilkł. Słyszałam jego oddech.
– Nie wiem, co ci powiedzieć.
– To może nic nie mów – odpowiedziałam cicho. – Tylko w przyszłości… nic mi już nie obiecuj.
– Nie chciałem cię zranić – wymamrotał.
– Ale zraniłeś. I nawet nie próbuj mi tłumaczyć, że nie miałeś jak, że to nie było ważne. Bo dla mnie było. I właśnie dlatego boli.
– Przepraszam – powtórzył. – Naprawdę.
Przez chwilę milczeliśmy.
– Nie wiem, czy w czerwcu dam radę – dodał po chwili.
– Nie szkodzi. Już nie będę czekać.
Rozłączyłam się powoli. Serce biło mi mocno, ale w środku czułam pustkę. Nicość.
Chciałam pożegnać starą mnie
W czwartek wieczorem otworzyłam lodówkę i spojrzałam na szarlotkę Stała na środkowej półce, przykryta folią, nieruszona od niedzieli. Wyjęłam ciasto i postawiłam na blacie. Nagle zrozumiałam, że nie chcę go już więcej widzieć.
– Chyba czas się pożegnać – powiedziałam półgłosem, choć w kuchni nie było nikogo.
Złapałam nóż, przecięłam ciasto na kilka kawałków i jeden z nich włożyłam na talerzyk. Usiadłam przy stole. Cicho.
Wtedy zadzwoniła Halina.
– Iwonko, wszystko w porządku?
– Tak – odpowiedziałam po chwili. – Chociaż właściwie… nie wiem. Może tak.
– Wpadniesz jutro na kawę?
– Wpadnę. A może nawet przyniosę kawałek szarlotki.
– Czyli jednak zjadłaś?
– Jeden kawałek. Na pożegnanie.
– Z czym?
– Z tym, co miało być nowym początkiem. A zostało tylko głupim planem.
– Rozumiem – powiedziała cicho. – Ale plany się zmieniają. A ty? Ty się nie zmieniaj. Bo jesteś dobra. I zasługujesz, żeby ktoś to docenił.
Odłożyłam słuchawkę. Dokończyłam kawałek ciasta. Tym razem smakował inaczej. Czułam się, jakbym zaczynała coś, co długo wstrzymywałam. Nie wiem, czy Marek przyjedzie w czerwcu albo w lipcu. Ale już na pewno nie będę czekać z ciastem.
Przestałam się łudzić
W czerwcu nie przyjechał. Nie zadzwonił, nie napisał. Zresztą nawet się tego już po nim nie spodziewałam. Zbyt dobrze znałam ten jego ton – pół obietnice, które nic nie znaczą. Gdyby naprawdę chciał, to by mnie odwiedził. Ale nie chciał. I tyle.
Wazon stłukłam przypadkiem, tydzień po Dniu Matki. Strąciłam ręką, wycierając kurz z komody. Upadł na podłogę i rozpadł się na kilka dużych kawałków. Przez chwilę patrzyłam na nie, jakby próbując znaleźć w tym coś symbolicznego. Ale to był po prostu wazon. I nie miał w sobie żadnej magii. Miał być znakiem nadziei, a stał się tylko zbędnym przedmiotem, który w końcu znalazł się tam, gdzie jego miejsce – w koszu. Bordową sukienkę wepchnęłam głęboko do szafy, pod swetry. Jej też nie chciałam już widzieć. Przypominała mi, jak bardzo się starałam dla kogoś, kto miał to gdzieś.
Z czasem przestałam się łudzić. Nie myślałam już, co powiedziałby Marek, gdyby zobaczył dom, obiad, tę cholerną szarlotkę. Nie miałam już ochoty robić niczego specjalnie dla kogoś. Bo nikt nie myślał już o mnie.
Iwona, 63 lata
Czytaj także:
- „Wyjazd na szparagi do Niemiec miał być przygodą życia. Chciałam się usamodzielnić, a teraz jestem na łasce rodziców”
- „Romantyczne wakacje w Chorwacji zmieniły się w koszmar. Zamiast opalenizny przywiozłam stamtąd trumnę męża”
- „Udawałam córkę bogaczy, bo wstydziłam się wiejskiego pochodzenia. Pożałowałam tych kłamstw, gdy wszystko wyszło na jaw”