Reklama

Mój narzeczony Mateusz to inżynier – opanowany, systematyczny, zorganizowany do bólu. Od roku jesteśmy zaręczeni. Obrączki już kupione, sala zaklepana, catering wybrany. Moja mama codziennie dzwoni, żeby dopytać o winietki. Jego mama – żeby upewnić się, że nie zapomnieliśmy o jej koleżance z liceum. Mamy listę gości, harmonogram, budżet. Wszystko się zgadza.

W weekendy robimy zakupy w tej samej Biedronce, chodzimy na spacery, raz na jakiś czas wpadają znajomi – Monika z Krzyśkiem, czasem moja siostra z dziećmi. Mateusz lubi gotować – najczęściej curry, zawsze z tego samego przepisu.

Nie mamy dramatów. Nikt nikogo nie zdradza, nie ma trzaskania drzwiami ani płaczu po nocach. Jest przewidywalność. Taki rodzaj spokoju, który dla wielu byłby błogosławieństwem. I tak naprawdę nie wydarzyło się nic konkretnego, co wytrąciłoby mnie z rytmu. Po prostu coraz częściej łapałam się na tym, że czuję się jak gość we własnym życiu. Uśmiechałam się wtedy, kiedy powinnam, reagowałam tak, jak się ode mnie oczekiwało. Odhaczałam kolejne punkty z listy.

Tamtego wieczoru jedliśmy kolację – makaron z łososiem. Mateusz opowiadał o rozmieszczeniu gości przy stołach, że lepiej posadzić jego ciocię z kuzynem, bo razem będą mniej narzekać. Wspomniał też o torcie i że trzeba jeszcze raz zadzwonić do DJ-a, bo ostatnio nie odbierał. W pewnym momencie przerwał i spojrzał na mnie uważnie.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

Uniknęłam jego wzroku, udając, że skupiam się na jedzeniu.

– Tak. Po prostu dużo pracy.

Coś we mnie pękło

Pokiwał głową i wrócił do planowania. Jeszcze przez chwilę mówił, ale nie słuchałam. Myślałam o mailu, którego zobaczyłam kilka dni temu w mojej pracowniczej skrzynce. Tym z nagłówkiem: „Otwarcie rekrutacji wewnętrznej – oddział zagraniczny”. Bez namysłu zgłosiłam swoją kandydaturę i teraz ciągle o tym myślałam.

Odpowiedź przyszła po tygodniu. Dostałam to stanowisko, miałam dwa tygodnie na zorganizowanie sobie mieszkania w Niemczech i przeniesienie się tam. Tamtego wieczoru znowu siedzieliśmy przy stole. Tym razem Mateusz mówił o serwetkach i o tym, że jego mama ma zastrzeżenia co do kolorów. Nagle poczułam, że nie mogę tego dłużej słuchać.

– A może wcale nie chcę wesela ze stu dwudziestoma osobami w sali, której nie cierpię? – powiedziałam głośno.

Mateusz zamilkł. Odłożył widelec.

– Co?

– Nic. Przepraszam.

– Nie, powiedz. Co to znaczy?

– To znaczy, że nie chcę wesela, które wygląda jak plan logistyczny.

– Przecież wszystko ustalaliśmy razem – powiedział powoli, jakby sam próbował sobie przypomnieć, czy to na pewno prawda.

– Tak. Bo łatwiej było się zgodzić, niż tłumaczyć, dlaczego coś mi nie pasuje.

Miałam wątpliwości

– Czyli co? Nagle ci się wszystko przestało podobać? – jego głos był spokojny, ale czułam napięcie.

– Nie wszystko. Po prostu… nie wiem. Nie wiem, co czuję.

– Julia, co się dzieje?

Wiedziałam już wtedy, że nie chodzi tylko o ślub. To była cała opowieść, która przestała mnie dotyczyć, ale bałam się ją przerwać. Po kolacji usiedliśmy w salonie. Ja z herbatą, on z telefonem w dłoni, który w końcu odłożył na stół. Widziałam, jak mięśnie na jego twarzy napinają się, jakby przeczuwał, że to nie będzie dobra rozmowa.

– Dostałam propozycję awansu. Wiąże się z przeprowadzką do Niemiec i ze szkoleniem w Londynie – wyrzuciłam wreszcie z siebie.

Cisza była długa. Mateusz patrzył gdzieś obok mnie.

– A kiedy miałaś zamiar mi powiedzieć?

– Nie wiedziałam, czy w ogóle to rozważam. A potem… nie umiałam znaleźć dobrego momentu.

– Za dwa tygodnie się pobieramy. I ty mówisz mi, że rozważasz wyjazd?

– Wiem, jak to brzmi. Przepraszam.

– Nie o to chodzi, Julia. Tylko… o czym mi jeszcze nie mówisz?

Nie odpowiedziałam

W głowie miałam setki słów, żadnego nie umiałam powiedzieć na głos. Patrzyłam na niego i pierwszy raz pomyślałam, że już nas nic nie łączy, poza tym stołem, pierścionkiem i psem.

– Muszę się zastanowić – powiedziałam cicho.

Wstał. Poszedł do sypialni, nie oglądając się za siebie. Zostałam przy zgaszonym świetle, słysząc tylko oddech Lokiego, który położył się pod moimi stopami. Nie płakałam. Nie miałam już na to siły.

W dzień ślubu nie założyłam sukienki, nie umalowałam się, nie podjechałam pod urząd. Zamiast tego spakowałam walizkę, zwinęłam dokumenty i wzięłam obrożę Lokiego. Przeszukałam szufladę, wyjęłam pudełeczko z pierścionkiem i położyłam je na stole w kuchni.

Na lodówce wciąż wisiała lista rzeczy do zabrania na salę: obrączki, zapasowe rajstopy. Pomiędzy magnesami wisiało zdjęcie z wakacji sprzed trzech lat. Mateusz w morzu, Loki obok niego. Patrzyłam na to przez chwilę, potem po prostu zamknęłam drzwi.

Podjęłam decyzję

W taksówce nie powiedziałam ani słowa. Kierowca spojrzał w lusterko, jakby chciał się upewnić, że naprawdę chcę jechać. Na dworcu pachniało kawą i wilgocią. Loki ciągnął mnie w stronę sklepu z karmą dla zwierząt.

Wsiadłam do pociągu, znalazłam miejsce przy oknie. Loki położył się pod nogami, zmęczony. Ludzie wchodzili, wychodzili, ktoś rozmawiał przez telefon o dacie ślubu. Naprzeciwko usiadł mężczyzna z plecakiem. Przez chwilę tylko patrzył, potem zapytał:

– Uciekasz?

Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się lekko.

– Można tak powiedzieć.

– W dobrym kierunku?

– Jeszcze nie wiem.

Zamilkliśmy. Patrzyłam za okno, jak świat się cofa. W głowie nie miałam nic – ani planu, ani pewności. Tylko psa, walizkę i pustkę, którą teraz musiałam wypełnić czymś innym.

Zaczęłam od zera

Wynajęłam pokój w obcym mieście, niedaleko biura. Mała kuchnia, cienkie ściany, widok na dachy kamienic. Codziennie chodziłam do pracy, wieczorami na kursy językowe i szkolenie, które zaczęłam już tydzień po przyjeździe. Na biurku miałam zeszyt, kubek na długopisy i zdjęcie Lokiego, które zrobiłam mu pierwszego dnia na spacerze w nowym parku. W tle złote liście i on – wpatrzony we mnie, jakby wiedział, że nie wolno już się cofać.

Nie było łatwo, ale nie żałowałam. Z każdą kolejną nocą w tym obcym łóżku czułam, że coś się układa inaczej. Bez ślubu, bez pierścionka, bez układanego życia. Pojawiła się cisza, która nie była już obojętnością. Była spokojem.

Zaczęłam chodzić z Lokim nad rzekę. Tam, na moście, gdzie kończył się chodnik, a zaczynała ścieżka w stronę lasu, przystawałam codziennie. Stałam z nim tam wieczorem, patrzyłam na wodę. Byłam sama. I byłam szczęśliwa.

Julia, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama