Reklama

Kiedy ostatni z naszych synów zamknął za sobą drzwi, staliśmy z Wiktorem w kuchni i patrzyliśmy po sobie jakby z niedowierzaniem. Po tylu latach wychowywania, planowania wakacji pod dzieci, gotowania na cztery gary i życia według szkolnego kalendarza – wreszcie zostaliśmy sami. Mieliśmy tyle planów! Podróże, kurs tańca, remont poddasza. Oboje czuliśmy, że teraz dopiero zacznie się prawdziwe życie. A potem… Wyszedł rano po bułki i już nie wrócił. Ot, zawał. I nagle zostałam sama z tą ciszą, która wcześniej była wyczekiwana, a teraz stała się przekleństwem.

Reklama

Dom nagle ucichł

– I co teraz? – zapytałam cicho, nie patrząc na Wiktora, tylko na pusty przedpokój, w którym jeszcze kilka godzin temu stały torby Adama.

– Teraz... teraz chyba odpoczywamy – odpowiedział, ale w jego głosie nie było pewności.

Usiedliśmy przy stole. Taki sam stół, przy którym przez lata codziennie jadło się w piątkę. Teraz był za duży. Za pusty. Talerze nie brzęczały już od dziecięcych kłótni o dokładki, nie śmialiśmy się z głupich żartów Marka. Nie było nikogo, kto krzyknąłby z góry, że znowu nie ma papieru w łazience. Dom był uporządkowany. Cisza była porządna. I właśnie to było w niej najstraszniejsze.

– Może pojedziemy gdzieś, co? – rzucił Wiktor. – Tylko we dwoje. Tylko dla siebie.

Pokiwałam głową. Oczywiście, przecież o tym marzyliśmy. Ale nie umiałam już usiąść na kanapie bez oglądania się za kimś. Zasypiałam i budziłam się z tą samą myślą: a jeśli któryś czegoś zapomniał? Jeśli wrócą? Ale nie wracali. Dzwonili. Przysyłali zdjęcia. A my robiliśmy miny, że jest cudownie. Że w końcu mamy czas. Że w końcu się wysypiamy.

Ale ja nie spałam. Leżałam i patrzyłam w sufit. Bo przecież nie tak miało wyglądać to „wreszcie sami”. Wiktor jeszcze próbował. Gotował. Rozbawiał mnie. Przytulał. Mówił: – Teraz nasza kolej. A ja tylko myślałam: czy ja jeszcze w ogóle wiem, kim jestem bez nich?

Pomysły na nowe życie

To był poniedziałek. Siedzieliśmy z Wiktorem przy śniadaniu i rozrysowywaliśmy na serwetce plan remontu poddasza. On z przejęciem opowiadał o drewnianych belkach, które chciał wyeksponować. Ja wyciągnęłam z szuflady folder z ofertami agroturystyki na Podlasiu. Chcieliśmy tam jechać jeszcze przed zimą. Po drodze zatrzymać się w Kazimierzu Dolnym, zjeść pstrąga i pierwszy raz od lat – nigdzie się nie spieszyć.

– A może kurs ceramiki? – zapytałam. – Pamiętasz, że kiedyś o tym mówiłam?

– Czemu nie? – uśmiechnął się. – A ja może wrócę do gitary. Albo kupimy rowery. Jak za dawnych lat.

Zabrzmiało to tak lekko. Jakby naprawdę wszystko było możliwe. Wyciągnęłam wtedy zeszyt. Napisałam na górze „Nasze Nowe Życie” i zaczęłam wypisywać: „1. Poddasze. 2. Podlasie. 3. Kurs ceramiki. 4. Rowery”. Dopisywałam jak dziecko, które właśnie dostało czysty zeszyt i czeka na przygody. Wiktor patrzył na mnie tak, jakbyśmy mieli przed sobą jeszcze wiele lat. A ja… ja mu wierzyłam.

Tego samego wieczoru odpalił OLX w poszukiwaniu starych rowerów do odrestaurowania. Mówił, że jak już zrobi to poddasze, to musi mieć coś nowego do dłubania. A ja w kuchni mieszałam zupę i uśmiechałam się pod nosem. Nie wiedziałam jeszcze, że tej zupy nie zdąży zjeść. I że na zeszycie z napisem „Nasze Nowe Życie” zastygnie kropla barszczu – jedyna rzecz, która po nim zostanie w tej kuchni.

Pierwszy raz sama

Nie pamiętam, jak zadzwonił telefon. Nie pamiętam nawet, czy byłam wtedy w łazience, czy może podlewałam kwiaty. Ale pamiętam ten głos: spokojny, mechaniczny, zbyt rzeczowy jak na takie wiadomości.

Pani mąż zasłabł w sklepie. Niestety, mimo reanimacji…

I wtedy już nic. Tylko ten dźwięk w głowie. Jakby ktoś zbyt gwałtownie zamknął drzwi i został po tym huk, który nie chciał ucichnąć. Pojechałam do szpitala w kapciach. Z niedopiętym płaszczem. Pamiętam twarze pielęgniarek – współczujące, ale nieporuszone. Jakby śmierć była dla nich czymś codziennym. A przecież dla mnie zawalił się świat.

Wróciłam do domu i pierwsze co zrobiłam, to usiadłam na tym samym krześle, na którym Wiktor siedział poprzedniego wieczoru. Na stole nadal leżała jego komórka, otwarta przeglądarka z ogłoszeniem: „Rowery vintage, do renowacji”. Zupa była jeszcze ciepła. Łyżka wystawała z garnka jak zakładka w książce, której nikt już nie dokończy.

Pierwsza noc była jak zły sen. Leżałam pod kołdrą, słysząc w głowie dźwięk zamykanych drzwi wejściowych. Bo przecież zaraz wróci. Może tylko coś pomylił. Może... Ale nie wrócił. I wtedy poczułam coś, czego nigdy wcześniej nie znałam: strach przed samą sobą. Bo jak żyć, kiedy wszystko, co miało sens, zniknęło w jednej chwili?

W kuchni jeszcze przez kilka dni zostawiałam kubek dla niego. Taki na wszelki wypadek. Aż w końcu przestałam. Bo pierwszy raz w życiu zrozumiałam, co to znaczy być sama naprawdę.

Ciężko wstaje się rano

Budzik nadal dzwonił o 6:30. Ustawiliśmy go tak lata temu, bo Wiktor zawsze lubił mieć czas na spokojne śniadanie. Przez pierwsze dni po jego śmierci nie miałam siły go przestawić. Więc budził mnie codziennie, dokładnie o tej samej porze. Tyle że nie było już komu parzyć tej kawy. Leżałam wtedy w łóżku, nasłuchując. Chciałam usłyszeć jego szuranie kapci, stuk filiżanki, jego charakterystyczne „Dzień dobry, kobieto mojego życia”, które powtarzał z przesadną czułością. Ale nic. Cisza była jak beton – ciężka, nieruchoma, zimna.

Wstawałam tylko dlatego, że coś we mnie mówiło, że muszę. Że dzieci mogą zadzwonić. Że trzeba umyć podłogę, bo się lepi. Że ktoś z sąsiadów może zapukać. Udawałam życie. Nawet przed sobą.

Któregoś dnia, może tydzień po pogrzebie, wyjęłam jego koszulę z prania i przytuliłam do twarzy. Pachniała jeszcze nim. Nie płakałam. Nie miałam na to siły. Byłam jak z kamienia. Zmęczona do granic. I w tym wszystkim zupełnie nieprzygotowana na to, że można tęsknić za kimś tak fizycznie. Ciałem. Skórą. Oddechem. Zaczęłam mówić do niego. Po cichu, rano. Tak jak kiedyś.

– Wiktor, zobacz, znowu pada. Ty byś powiedział, że to idealna pogoda na siedzenie w domu.

Albo:

– Zrobiłam dziś zupę. Za gęstą, jak zwykle. Wiem, że byś się śmiał.

Nie odpowiadał. Ale te słowa coś podtrzymywały. Mnie. Moje wstawanie. Moją codzienność bez niego.

To nie tak miało być

Nie mogłam przestać myśleć o tym, że przecież miałam być starą kobietą u boku starego mężczyzny. Mieliśmy chodzić powoli po parku, narzekać na kolana i wspominać, jak to było, gdy dzieci biegały po ogrodzie. Mieliśmy kłócić się o temperaturę w sypialni i to, czy zupa powinna być kwaśniejsza. Mieliśmy wspólnie zasypiać, a nie ja sama – z ręką położoną na pustym miejscu obok.

A teraz… Wszyscy mówią: „Masz dzieci, nie jesteś sama”. Ale dzieci mają swoje życie. I mają prawo. I nie mam im za złe, że nie dzwonią codziennie. Ja w ich wieku też nie dzwoniłam. Bo przecież życie miało się dopiero zacząć. Tak jak i moje – z Wiktorem. Patrzę czasem w lustro i widzę kobietę, która miała być szczęśliwa. Która miała jeszcze spróbować tylu rzeczy. A teraz? Teraz idę do sklepu, mijam emerytów trzymających się za ręce i robi mi się niedobrze. Ze złości. Ze smutku. Z żalu, że ktoś tak po prostu zabrał mi moje „jeszcze”.

Czasem, gdy idę spać, przykrywam się aż po szyję i wyobrażam sobie, że Wiktor leży obok. Że zaraz powie coś głupiego, jak zwykle. I że ja przewrócę oczami, jak zwykle. A potem się do siebie uśmiechniemy. To nie tak miało być.

Któregoś dnia po prostu wstałam i nie wyłączyłam budzika. Zaparzyłam kawę tylko dla siebie. Wypiłam ją przy stole, patrząc przez okno. Nic się wielkiego nie wydarzyło. Żadnego objawienia. Żadnego „od dziś wszystko będzie lepiej”. Po prostu… zrobiłam to, co trzeba. Później otworzyłam zeszyt z tytułem „Nasze Nowe Życie”. I dopisałam pod czwórką: „5. Nauczyć się żyć sama, ale nie samotnie”.

Nie tak miało być

Zrobiłam też coś, czego wcześniej bym się wstydziła – zadzwoniłam do sąsiadki. Zaprosiłam ją na herbatę. Przyniosła ciasto, a ja pierwszy raz od tygodni się zaśmiałam. Prawdziwie. I bez poczucia winy. Bo przecież to nie znaczyło, że o nim zapomniałam. To znaczyło tylko, że uczę się oddychać w nowym świecie.

Nie chodzi o to, że wszystko jest dobrze. Nie jest. Tęsknię. Codziennie. Ale już wiem, że można tęsknić i mimo to żyć. Iść do kina. Malować kuchnię. Jechać na krótką wycieczkę, bez powodu. Nie planowałam takiego życia. Nikt nie planuje wdowieństwa w wieku pięćdziesięciu paru lat. Ale ono przyszło. Jak nieproszony gość. I chyba w końcu przestałam się z nim szarpać.

Teraz budzę się codziennie z tą samą myślą: „Jestem. Jeszcze jestem. Jeszcze mogę.” A Wiktor? On jest we mnie. W tej kuchni, w zeszycie z planami, w śmiechu, który czasem jeszcze we mnie dźwięczy. I w tych wszystkich rzeczach, których już nie zrobimy razem. Ale które może zrobię za nas oboje.

Krystyna, 57 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama