Reklama

Zamknęłam oczy i wsłuchałam się w ciszę. Była inna niż ta, którą znałam po śmierci Wiktora – tamta była duszna, gęsta od żalu. Ta dzisiejsza… była czysta. Dźwięczna jak pierwsza nuta w kościele, zanim chór weźmie oddech. Minęły trzy lata od kiedy go pochowałam. Trzy lata samotnych śniadań, wieczorów z kubkiem herbaty, rozmów prowadzonych w głowie. Nikomu nie mówiłam, że wciąż kładę poduszkę po jego stronie. Albo, że czasem mówię do jego zdjęcia, jakby siedział obok.

Reklama

Do chóru zapisałam się spontanicznie. Ksiądz proboszcz rzucił na kazaniu, że „brakuje altów”. A ja wtedy pomyślałam, że może śpiew to jedyna rzecz, którą jeszcze potrafię robić z sercem. Pierwsze próby były trudne – głos mi drżał, gardło się zaciskało. Ale z czasem zaczęłam oddychać pełniej. Jakby pieśni wydobywały ze mnie te kawałki życia, które pochowałam razem z Wiktorem.

Tam poznałam Michała. Byłego organistę. Śpiewaliśmy razem „Barki”, a jego głos miał w sobie coś ciepłego. Jakby mówił: „Nie jesteś sama”. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że od tej jednej pieśni zacznie się coś, co wywróci moje życie do góry nogami.

Czułam się jakbym zgrzeszyła

– Wiesz, Anna… Ty to naprawdę potrafisz „Ave Maria” tak zaśpiewać, że człowiek ma ciarki – powiedział Michał, odkładając nuty po próbie.

Spojrzałam na niego uważnie. Miał ręce spracowane, palce przyzwyczajone do klawiatury, ale już nieco zgrubiałe od wieku. Tego dnia śpiewaliśmy na głosy, a on akompaniował nam na pianinie. Gdy skończyliśmy, zostaliśmy sami – reszta chóru już poszła. Zrobiło się niezręcznie.

– To tylko technika i pamięć mięśni – odpowiedziałam zbyt ostro. – Śpiewałam to z Wiktorem na rocznicę ślubu. Dwanaście lat temu.

Michał zamilkł. Cisza zaczęła między nami pulsować.

– Myślisz, że twój mąż nie chciałby, żebyś była jeszcze szczęśliwa?

Zatkało mnie. Wstałam z ławki gwałtownie, aż przewróciłam segregator z nutami.

– Nie jesteś jego, ani moim sumieniem! – warknęłam, zaskoczona własnym gniewem. – Przepraszam. To… to było nie na miejscu.

Nie odpowiedział. Patrzył tylko tym swoim cichym, nieoceniającym spojrzeniem, które jeszcze bardziej wytrącało mnie z równowagi. Uciekłam z sali prób prawie biegiem. Szłam do domu, ściskając torebkę tak mocno, że aż zdrętwiały mi palce. Co to było?! W głowie miałam chaos. Michał nic złego nie powiedział, ale czułam się tak, jakby zgrzeszyła już samą myślą, że jego słowa mnie poruszają.

Wróciłam do mieszkania, rzuciłam płaszcz na krzesło i usiadłam przy stole.

„Nie wolno ci. Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie możesz czuć niczego do nikogo innego” – powtarzałam sobie w myśli.

Ale gdzieś pod tym wszystkim czaiła się inna myśl, cichsza, prawie szept: „A może to nie grzech, tylko życie?”

Zrobiło mi się wstyd

Nie chciałam podsłuchiwać tej rozmowy. Przypadkiem usłyszałam, kiedy wychodziłam z zakrystii po próbie. Michał stał z jakąś kobietą przy bocznym wejściu. Była zbyt elegancka jak na naszą parafię – krótka kurtka, paznokcie zrobione na błysk. I ten ton głosu – ostry, kąśliwy.

– Co, Michał, po rozwodzie znowu w kościele szukasz sobie kobiety? – rzuciła półgłosem. – Chór parafialny to teraz taki twój Tinder?

Zamarłam za rogiem. Poczułam, jak robi mi się gorąco. Myślałam, że jest wdowcem. Nie wiem dlaczego, ale to mnie ubodło, jakby mnie oszukał. Choć tak nie było. Nie słyszałam w emocjach, co odpowiedział, ale chwilę później odszedł szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie. Nie chciałam go konfrontować. Ale nie mogłam milczeć.

– Dlaczego nikomu nie mówiłeś tutaj, że jesteś rozwiedziony? – zapytałam, gdy zostaliśmy sami przy herbacie w salce katechetycznej kilka dni później.

Podniósł wzrok znad filiżanki. Nie zaprzeczył.

– Bo nikt nie musi tego wiedzieć. Ale ja przed nikim nie udaję świętego – odparł spokojnie.

Zamilkłam. Nie spodziewałam się takiej szczerości. Zawsze był inny – spokojny, ułożony. W parafii mówiło się o nim z szacunkiem, nawet jeśli nie wszyscy go rozumieli.

– Myślałam, że... że jesteś wdowcem. Że też wiesz, jak to jest kogoś stracić.

Uśmiechnął się smutno.

– Straciłem kogoś. Mimo że ona wciąż żyje. To gorszy rodzaj żałoby, bo nie ma grobu, przy którym można zapłakać. Tylko wspomnienia, które wciąż bolą.

Zrobiło mi się wstyd. Chciałam go skrzywdzić tą rozmową, a on – otworzył przede mną serce. I jeszcze bardziej skomplikował moje zagmatwane myśli. A może i rodzące się uczucia.

Nagle zaproponował mi ślub

Po jednej z prób Michał zaproponował, żebyśmy zostali chwilę dłużej. Ludzie się rozchodzili, ktoś jeszcze śmiał się przy drzwiach, a on stał przy pianinie i czekał. Zostaliśmy sami.

– Mam pewną myśl… Ale może to głupie – zaczął, poprawiając mankiet swetra. – Pomyślałem… Że moglibyśmy zaśpiewać razem. Na czymś ważnym.

– Ważnym? – zapytałam, nie rozumiejąc.

– Na ślubie. Naszym.

Zamarłam. Wszystko nagle przestało istnieć – światło, echo chóru, nawet bicie serca, które chyba na chwilę się zatrzymało.

– Michał… – wyszeptałam. – Ty… żartujesz, prawda?

– Nie. Wiem, że to szybko. Ale ja nie mam już czasu na czekanie. Nie chcę znowu przegapić życia.

Odsunęłam się o krok. Ręce mi się trzęsły. Czułam, że zaraz zemdleję.

– To nie pieśń, którą można zaśpiewać od razu. Ja muszę się jej nauczyć… – powiedziałam cicho.

Patrzył na mnie z bólem, ale bez wyrzutu.

– Nie mówię, że musisz. Ale ja już wiem. Wiem, że cię kocham. I że nie chcę dalej iść przez życie sam.

Nie odpowiedziałam. Wyszłam z kościoła z sercem w gardle. Całą drogę do domu miałam w uszach tylko jedno zdanie: „Nie chcę znowu czekać latami”.

A ja? Ja chciałam czekać. Aż przestanę bać się uczuć. Aż nie będę czuć się winna. Tylko czy to całe „aż” kiedykolwiek nadejdzie?

Chciałam iść dalej

Na cmentarz poszłam w środku tygodnia, kiedy nie było tam nikogo. Liście szeleściły pod stopami, wiatr smagał twarz jak lodowaty bicz. Zatrzymałam się przed nagrobkiem Wiktora i opadłam na kolana. Zawsze mówiłam do niego szeptem, jakby naprawdę mógł mnie usłyszeć.

Wiem, że to nie jest zdrada. Ale boję się, że ty tak to widzisz. I że ja siebie tak widzę…

Dotknęłam zimnego kamienia, przesunęłam palcami po wyrytych literach jego imienia.

– Pamiętasz, jak śmiałeś się z mojego fałszowania „Cichej nocy”? A potem sam się pomyliłeś i udawałeś, że to specjalna wersja artystyczna? – uśmiechnęłam się przez łzy.

Cisza. Tylko echo wiatru między grobami.

– Poznałam kogoś. Ale nie planowałam tego. Naprawdę nie… To przyszło samo – nagle i cicho.

Wyciągnęłam z torby mały bukiet. Wśród goździków włożyłam jeden biały fiołek. Jego ulubiony.

– On jest inny niż ty. Nie lepszy. Po prostu… inny. Ale przy nim znowu śpiewam z otwartym sercem. I czuję, że żyję.

Zostawiłam kwiaty. Wstałam powoli. Spojrzałam jeszcze raz na grób.

– Nie żegnam się z tobą. Po prostu… pozwól mi iść dalej.

Odchodząc, miałam wrażenie, że nie jest mi już tak ciężko jak wcześniej. Jakby coś ze mnie opadło. Może żal. Może poczucie winy. Może samo widmo śmierci, która przez trzy lata siedziała mi na plecach jak kamień.

W ostatniej chwili go znalazłam

Wróciłam na próbę. Tym razem z jasnym postanowieniem: porozmawiać z Michałem, spojrzeć mu w oczy i… nie uciekać. Ale jego nie było.

– Michał? – zapytałam jedną z chórzystek.

– Nie słyszałaś? Podobno rozważa wyjazd. Siostra z Torunia go namawia. Zmiana pracy, nowe życie… – wzruszyła ramionami.

Serce zaczęło mi walić. Coś się we mnie rozpadło na kawałki. Znalazłam go dopiero dwa dni później w zakrystii. Pakował nuty do teczki. Na mój widok zamarł, ale nie powiedział ani słowa.

– Michał… jeśli odejdziesz, to ja już nie będę śpiewać – wyszeptałam.

Uniósł brwi.

– Anna…

– Bo to nie chór mnie leczył. To ty – dodałam, próbując utrzymać głos, który rwał mi się od płaczu.

Milczał długo. W końcu powiedział cicho:

Nie potrzebujesz mnie. Potrzebujesz odwagi.

Zrobiłam krok w jego stronę.

– To zaśpiewajmy razem. Ostatni raz. Albo pierwszy.

Patrzył na mnie przez długą chwilę. Potem uśmiechnął się, jakby z ulgą. Jakby właśnie to potrzebował usłyszeć.

– Dobrze. Ale tylko jeśli ty zaczniesz.

Zadrżałam. Ale wiedziałam, że mogę. Że tym razem nie ucieknę.

Nie było wielkiego wesela

Nie było wielkiego wesela. Ani białej sukni, ani orszaku z druhnami. Tylko my, kilka osób z chóru, ksiądz i kościół, w którym wszystko się zaczęło. Michał trzymał mnie za rękę, a ja wciąż nie mogłam uwierzyć, że to się naprawdę dzieje. Zaśpiewaliśmy „Panis Angelicus” na dwa głosy. Bez mikrofonów, bez orkiestry. Tylko nasz śpiew i cisza, która słuchała jak najwierniejszy świadek. Głos zadrżał mi na początku, ale Michał spojrzał na mnie i uśmiechnął się tym swoim spokojnym uśmiechem. I wtedy dokończyłam bez potknięcia. Bo wiedziałam, że nie jestem już sama.

Nie wszystko było proste. Czasem budzę się w środku nocy i pytam siebie, czy to nie za wcześnie? A on czasem zamyka się w sobie i nie mówi przez cały wieczór. Ale potem siada przy pianinie i gra. A ja podchodzę i śpiewam. I jakoś to wraca – życie. Nie wiem, co będzie jutro. Czy nie przyjdzie dzień, kiedy znowu zostanę sama? Ale dziś – dziś zaśpiewaliśmy razem. A to pierwszy dźwięk czegoś, co może być życiem.

Anna, 68 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama