Reklama

Miałam dopiero dwadzieścia lat, kiedy zdecydowałam się wyjść za mąż. Mój partner, o siedem lat starszy Aleksander, wydawał mi się wtedy rozsądny, odpowiedzialny i taki „pewny siebie”. Ja natomiast byłam świeżo zakochana, pełna entuzjazmu i przekonana, że życiowa baśń właśnie zaczyna się pisać. Z perspektywy lat widzę, jak bardzo byłam naiwna. Studiowałam pedagogikę oraz edukację przedszkolną, bo od dziecka fascynowała mnie praca z maluchami. Olek pracował już od momentu zdania matury, co wtedy niezwykle mi imponowało. Miał własne środki, sam o sobie decydował, nie musiał nikogo prosić o pomoc. Wkrótce po naszym ślubie pojawiła się pierwsza ciąża i urodziła się Jagódka, a cztery lata po niej Pola.

Dzieci, studia i codzienny kierat

Studiowanie w ciąży i z małym dzieckiem było nie lada wyzwaniem. Zdałam wszystkie egzaminy tylko dzięki wsparciu rodziców. Pomagali nam finansowo i przejmowali sporą część opieki nad Jagódką, gdy trzeba było. Aleksander pracował, jak umiał, próbując utrzymać naszą rodzinę. Bez dyplomu wyższej uczelni jednak trudno było liczyć na jakiś szalony rozwój kariery. Mąż podejmował kolejne zajęcia. Tu w magazynie, tam jako kierowca, potem znów przy instalacjach elektrycznych. W każdym miejscu po pewnym czasie pojawiały się przeszkody. A to nieregularne wypłaty, niejasne umowy, przeciążenie obowiązkami... A przy małych dzieciach stabilność finansowa była dla nas absolutnie kluczowa.

Mimo tych trudności napisałam i obroniłam pracę magisterską. Uczucie ulgi, które mnie wtedy ogarnęło, pamiętam do dziś. Po studiach niemal od razu dostałam etat w prywatnym przedszkolu, w którym wcześniej odbywałam praktyki. Dyrektorka już wtedy mówiła, że chciałaby mnie zatrudnić, a ja marzyłam, by wreszcie pracować z dziećmi i móc dokładać się do domowych finansów na równi z mężem. Nasza codzienność była daleka od tej wymarzonej rodzinnej idylii.

W naszym życiu wszystko wymagało wysiłku. To był ciągły brak snu, rachunki, terminy, choroby dzieci, wieczne zobowiązania. W przedszkolu katar za katarem, w domu wirusy. W pracy konkurs piosenki, w mieszkaniu awaria pralki. Aleksander znowu zmieniał zatrudnienie, a ja walczyłam z wszami w jednej z grup... Dzień po dniu, tydzień po tygodniu — w biegu, z pośpiechem, w przytłaczającym chaosie. A jednak mimo tej szarzyzny wierzyłam, że jesteśmy kochającą się rodziną. Że trzymamy się razem.

Chwila, która zmieniła wszystko

Nie zapomnę ani sekundy tamtego wieczoru. Wracałam właśnie z zakupów i trzymałam w zębach stos rachunków. Rąk mi brakowało. Jagódka i Pola zostały u dziadków, więc postanowiłam przygotować dla nas z Olkiem porządną kolację. Marzyłam o spokojnym, małżeńskim wieczorze, takim tylko dla nas dwojga, by choć odrobinę odpocząć od codziennego biegu. Stanęłam w przedpokoju i usłyszałam jego głos. Rozmawiał z kimś przez telefon. Jakimś dziwnie modulowanym głosem. Nie wiedział, że weszłam, bo pierwszy raz od lat nie zawołałam od drzwi „To ja”.

– Kochanie, tylko ty się dla mnie liczysz… – powiedział.

Zamarłam. Na początku sądziłam, że nagrywa mi wiadomość. Serce mi aż podskoczyło z radości, zrobiło mi się ciepło. A potem padło obce imię.

– Martynko, skarbie… nie mogę teraz tak po prostu zostawić swojej rodziny…

Martynko?! Nagle przestałam oddychać. Stałam nieruchomo, jakby ktoś mnie „wyłączył”. Siatki wbijały mi się w dłonie, a rachunki wciąż miałam w ustach, ale nie mogłam się ruszyć.

– Spróbuję się dziś wyrwać, dobrze? Wieczorem ci napiszę, myszko… – mruknął Olek. – Załóż tę bieliznę, którą ci ostatnio wybrałem… Tak, wiem. Też cię kocham. Pa.

Ten cios odjął mi siły

Gdybym mogła wtedy opaść na podłogę, pewnie bym to zrobiła. Ból był fizyczny, przeszywający, zupełnie, jakby ktoś przeciął mnie od środka. Bielizna, którą jej kupił? Ostatnio? A wcześniej? Jak długo to trwało? Wciąż stałam w przedpokoju, kiedy wyszedł z kuchni i mnie zobaczył. Zrozumiał od razu. Zamarł tak samo jak ja. Chwilę później w oddali przejechał chyba ambulans z włączoną syreną. Ten dźwięk mnie otrzeźwił. Odłożyłam siatki, położyłam rachunki na komodzie, odwróciłam się i bez słowa wyszłam z mieszkania.

– Lena! Poczekaj! – krzyknął za mną.

Nie obejrzałam się. Szłam bez celu, nie wiedząc, gdzie iść, ani co dalej. Czułam się tak, jakby moje dotychczasowe życie rozpadło się w ułamku chwili. Miałam trzydzieści sześć lat, męża od szesnastu, dwie córki… czy to już miało być zakończenie całej historii? Kiedy chciałam zrobić mężowi kolację, on planował spotkać się z jakąś Martyną. I nie był to najprawdopodobniej ich pierwszy raz. I nigdy nie dostałam od niego takiego prezentu jak ona. Wróciłam dopiero po kilku godzinach. I to była dopiero zapowiedź najtrudniejszej rozmowy mojego życia. Rozmowy, której się bałam.

Kiedy wróciłam do mieszkania, wiedziałam, że nie uniknę tego, co musi nastąpić. Wchodząc po schodach, czułam, jak ugina się pode mną każdy stopień. Byłam przerażona każdym możliwym scenariuszem — zarówno tym, że z nim zostanę, jak i tym, że go zostawię. W przedpokoju nie było już moich zakupów, więc musiał je uprzątnąć. Ledwie zamknęłam drzwi, a on od razu pojawił się w progu salonu.

– Lena… martwiłem się o ciebie – powiedział cicho.

– Naprawdę? Teraz? – uśmiechnęłam się gorzko.

Zmęczenie uderzyło we mnie jak fala. Nie miałam już siły ani na krzyk, ani na płacz.

– Lenko, przepraszam. Zupełnie się zagubiłem. Wpadłem w coś, czego sam nie rozumiałem… Wydawało mi się, że czegoś mi brakuje…

Nie odpowiadałam. Chciałam, żeby mówił dalej, żeby spróbował nazwać to, co zrobił.

– Kiedy spojrzałem ci w oczy, jak stałaś w przedpokoju… to była najgorsza chwila w moim życiu. Od razu zrozumiałem, jak wielką głupotę zrobiłem. Zerwałem z Martyną od razu, kiedy tylko wyszłaś z domu.

Zamilkł, czekając na moją reakcję.

– I co teraz? Mam po prostu udawać, że nic się nie stało? Mam ci wręczyć puchar? – zapytałam słabym, pękającym głosem.

– Nie… ale mam nadzieję, że z czasem znajdziesz we mnie człowieka, któremu możesz znowu zaufać.

Bo zakończyłeś romans z „myszką”? – syknęłam. – Gdyby to była prawdziwa więź, nie porzuciłbyś jej w kilka minut. A skoro tak łatwo z niej zrezygnowałeś, po co w ogóle w to brnąłeś? A przede wszystkim — po co byłeś ze mną?

– Bo cię kocham…

– Nie używaj tego słowa – przerwałam. – Miłość nie wygląda jak zdrada. To tchórzostwo, Aleksander. Przestraszyłeś się, że stracisz dom, córki, rodzinę. Nagle dotarło do ciebie, że mogę odejść. To dlatego rzuciłeś kochankę. Bo już nie dało się dłużej kłamać. A gdybym cię dzisiaj nie przyłapała? Ile jeszcze by to trwało? Miesiące? Lata? Do kolejnej „Martynki”? Może masz ich już cały zestaw? Nie krzyczałam. Mówiłam spokojnie, ale czułam, jak w środku ogarnia mnie czarna pustka. Ten człowiek był moją pierwszą i jedyną miłością. Ojcem moich dzieci. A teraz stał przede mną jak ktoś zupełnie obcy.

We mnie były dwa wilki

Aleksander uklęknął, jakby próbował w ten sposób zatrzymać cały świat przed upadkiem. Łzy ciekły mu po policzkach, co tylko potęgowało mój chaos myśli. Mówił, że to był kompletny brak rozsądku, że nie potrafił sam się z tego wyrwać, że to było jak nawyk, który wciąga coraz głębiej. Powtarzał, że nigdy nie myślał o rozwodzie, że ja i dziewczynki jesteśmy najważniejsze. Prosił, bym dała mu jeszcze jedną szansę. Choćby najmniejszą. We mnie walczyły dwa wilki, a raczej wilczyce. Ta pierwsza, zimna, rozsądna, wyśmiewająca jego łzy, mówiła: „Nie pytaj nikogo o radę. To twoje życie. Jedna decyzja zmieni wszystko”.

Jeśli pozwolę mu zostać, mogę znowu zostać zraniona. Wielu mówi, że kto zdradził raz, zdradzi ponownie. A on sam porównał to do nałogu. Ale jeśli go zostawię, będę się zastanawiać do końca życia, czy nie przekreśliłam czegoś, co jeszcze dałoby się uratować. A tu chodziło nie tylko o mnie. Chodziło o Jagódkę i Polę. O ich stabilność. Ich poczucie bezpieczeństwa. Ich świat. Wiedziałam, że rozwód nie jest końcem tylko dla małżeństwa, ale dla całej rodziny. Po długim, bolesnym wahaniu powiedziałam:

– Dam ci jedną szansę. Tylko jedną.

Nie byłam jednak pewna, czy potrafię to unieść. Nie chodziło o jego starania, chodziło o mnie. Mogłam obiecywać sobie, że oddzielę to, co było, grubą kreską, ale nikt nie potrafi „wyłączyć pamięci”. Wiedziałam, że jeśli nie wybaczę naprawdę, jeśli postawię siebie w pozycji wiecznej ofiary, a jego w roli nieustannego winowajcy, to nasz związek rozpadnie się po raz drugi i tym razem ostatecznie.

Odbudowa wymagała ogromnej pracy z obu stron. Najpierw musieliśmy nauczyć się zwykłej bliskości, tej codziennej, rozmów przy herbacie, wspólnych wieczorów, uważności. Intymność była najtrudniejsza, bo wymagała czasu i wielu dowodów, że mogę znowu mu zaufać. Nie robiłam mu wyrzutów przy każdej okazji, choć nie było łatwe przestać słyszeć w głowie jego słowa, wypowiedziane kiedyś do niej, nie do mnie. On też wiedział, że musi udowodnić swoją lojalność nie deklaracjami, ale konsekwencją. I powoli, bardzo powoli, zaczął to robić.

Sama miłość nie wystarczy

Po miesiącach starań, rozmów i nieustannej pracy nad sobą powoli zaczynałam dostrzegać, że wracamy na jakiś wspólny tor. Nie był to powrót do dawnych czasów, one już nie istniały. To było budowanie od nowa, z zupełnie innych cegieł niż te, z których powstały nasze początki. Dwadzieścia lat temu, gdy szłam z Aleksandrem do ołtarza, byłam pełna wiary, że sama miłość wystarczy. Że dwoje ludzi chcących być razem po prostu znajdzie sposób. Dopiero doświadczenia lat nauczyły mnie, jak wiele trzeba w związku pielęgnować, ile wymaga on troski, uwagi i gotowości do pracy nad sobą.

Nie będę udawać, bo daleko mi do przekonania, że nie popełniałam błędów. Związek nigdy nie rozpada się jednostronnie. Oboje coś zaniedbaliśmy. Ja także utknęłam w codziennym kieracie: dom, praca, dzieci. Przestałam dostrzegać nas jako parę, patrzyłam na nas raczej jak na zespół do wykonywania obowiązków. Zabrakło bliskości, ciepła, spontaniczności. Mimo to nigdy nie pomyślałam nawet, by szukać czegokolwiek poza domem. Romanse Aleksandra bolały jak najgłębsza rana. I część mnie krzyczała, by odejść, zamknąć drzwi i nie oglądać się za siebie. Ale druga część, ta, która pamiętała wspólne lata, wspólne marzenia, tysiące chwil z dziewczynkami, nie pozwalała przekreślić wszystkiego jednym ruchem. Bałam się, że jeśli odejdę, będę tęsknić. A tęskni się za tym, co się kocha.

Nie jesteśmy idealną parą

Dziś, po tych wszystkich przejściach, staramy się funkcjonować inaczej niż dawniej. Zaczęliśmy świadomie planować wspólne chwile, łapać momenty, pielęgnować zwykłe drobiazgi, o których kiedyś zapominaliśmy. Niby nic wielkiego, np. spacer we dwoje, kolacja przygotowana razem, wieczór bez telefonów, a jednak zmienia nas oboje. Naszą relację trzeba było wręcz odkurzyć z warstw rutyny, jakbyśmy znów uczyli się siebie od podstaw.

I choć mogłoby się wydawać, że po prawie dwóch dekadach wspólnego życia znamy się jak łyse konie, prawda była inna. Musieliśmy odkryć się na nowo. Ta droga była trudna, miejscami bolesna, ale jednocześnie otwierała przestrzeń na coś dojrzalszego. Coś bardziej świadomego. O tamtej kobiecie nie rozmawiamy. Nie ma jej w naszym świecie. Zniknęła z naszej codzienności, jakby pękła bańka, w którą kiedyś dostał się mój mąż. Nigdy więcej nie przyłapałam go na niczym, co podważałoby moje zaufanie. Nie było żadnych sygnałów, żadnych podejrzeń. Tylko konsekwencja i staranie.

Czasami, gdy patrzę na Aleksandra z dziewczynkami, gdy widzę, jak z troską słucha ich szkolnych opowieści, albo z przejęciem pomaga w lekcjach, czuję wdzięczność, że podjęłam decyzję o daniu mu tej ostatniej szansy. Choć nie każda rodzina wychodzi z takich kryzysów bez ran, nam się udało. I jesteśmy z tego dumni, choć nie chełpimy się tym. To była nasza wspólna walka, nasza praca i nasze ryzyko. Miłość, którą dziś budujemy, nie jest tą młodzieńczą, naiwną fascynacją sprzed lat. To uczucie bardziej świadome, spokojniejsze, ale też silniejsze przez to, co przeszliśmy. Wymaga pielęgnowania, ale też daje dużo w zamian. Nie jesteśmy parą idealną, ale jesteśmy parą, która nie przestała o siebie walczyć. I chcemy, by ta dojrzalsza wersja uczucia trwała, dla nas i dla Jagódki oraz Poli. Dla naszego wspólnego świata. Dla domu, który nie rozpadł się tamtej nocy, choć pękł w nim fundament.

Lena, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama