Reklama

Nigdy nie byłem żonaty. Nie miałem dzieci. Zawsze mówiłem, że mi tak wygodnie, ale prawda była inna – bałem się. Patrzyłem, jak inni budują swoje życia i nie miałem odwagi spróbować. A potem poznałem ją. Sąsiadka z działki obok – wdowa, z dorosłymi dziećmi i wnukami. Miała w sobie spokój, którego zawsze szukałem. Zaczęło się od rozmów przy kawie, potem wspólna naprawa płotu. I nagle poczuliśmy, że chcemy czegoś więcej. Że mimo wieku, doświadczeń i zabliźnionych ran… możemy jeszcze coś zacząć. Po raz pierwszy. Razem.

Reklama

Zaczynało się coś nowego

– Panie Tadeuszu, niech pan nie wierci tej deski, ona i tak zaraz pęknie! – zawołała zza płotu.

Odwróciłem się i zobaczyłem ją z rozwianymi włosami, w ogrodniczkach upapranych ziemią. Stała z rękami na biodrach, z tym swoim charakterystycznym półuśmiechem, który mówił: „Nie wtrącam się, ale i tak mam rację”.

– Jak pęknie, to się wymieni. Nie pierwszy raz przecież – rzuciłem, choć wiedziałem, że ma rację.

– Co pan tak sam wszystko robi? Sam to człowiek może co najwyżej zwariować, a nie ogarnąć działkę – mruknęła i podeszła bliżej. – Podać coś?

I tak to się zaczęło. Nieśmiało. Bez planu. Najpierw podała mi śrubokręt, potem herbatę. Jeszcze później przyniosła ciasto, które piekła z wnuczką. A ja… pierwszy raz od dawna nie chciałem, żeby ktoś ode mnie wychodził.

– Pan tu sam mieszka? – zapytała któregoś dnia, gdy siedzieliśmy na starych krzesłach ogrodowych, patrząc na zachodzące słońce.

Sam. Z wyboru. A pani?

– Też sama. Ale nie z wyboru – uśmiechnęła się smutno. – Mąż zmarł pięć lat temu. Od tej pory dzieci w kółko powtarzają: „Mamo, odpocznij, nie musisz nic robić”. A ja nie umiem odpoczywać. Więc przyjeżdżam tu. I kopię grządki.

Patrzyłem na nią uważnie. Zmarszczki wokół oczu, dłonie zniszczone od ziemi. To, co najbardziej przykuło moją uwagę, to to, że była jakaś taka pełna czułości. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że właśnie zaczyna się dla mnie coś nowego. Coś, czego nigdy do tej pory nie zaznałem.

Już nic dobrego mnie nie spotka

Zaczęliśmy widywać się coraz częściej. Czasem pod pretekstem naprawy kranu, innym razem, bo „zrobiłam za dużo zupy, niech pan zje, szkoda wyrzucać”. Nigdy nie powiedziała wprost, że chce pogadać. Ale siadała naprzeciwko mnie, wyciągała nogi na taboret i zaczynała:

– A pamięta pan, jak kiedyś się chodziło na dancingi? Taki jeden był w moim Domu Kultury… Jak się tam człowiek zakochał, to na amen.

I mówiła. O mężu, który był na co dzień cichy, ale jak zaczynał się śmiać, to śmiech miał jak dzwon. O synu, który się wyprowadził do Niemiec i wnuczce, która uczy się francuskiego, choć nikt nie wie po co. O swojej młodości, biedzie, miłości, chorobach. Słuchałem. I było mi dobrze.
Sam niewiele mówiłem. Nie chciałem opowiadać o pustce, którą sam sobie zbudowałem. Ale ona nigdy nie pytała natarczywie. Po prostu była.

Któregoś dnia, wrześniowego, chłodnego, podałem jej kubek z herbatą, ale zamiast wrócić na swoje krzesło, usiadłem obok. Blisko. Może trochę za blisko jak na sąsiadów.

– Boję się – powiedziałem wtedy nagle.

Spojrzała na mnie zdziwiona.

Czego?

Że już mi się nic dobrego nie przytrafi...

Zamilkła. Odstawiła herbatę, położyła dłoń na mojej.

– A jeśli właśnie się przytrafia? – zapytała.

Nie odpowiedziałem. Ale w mojej piersi zrobiło się ciepło. Tak zupełnie inaczej.

Miękłem jak stara pigwa w spirytusie

Zaczęliśmy robić wszystko razem. Jakbyśmy mieli do odrobienia całe życie. Chodziliśmy na spacery nad rzekę, sadziliśmy czosnek, piliśmy nalewkę z pigwy, którą przywiozła od siostry. Potrafiliśmy pół dnia milczeć, a ja i tak czułem się, jakbyśmy rozmawiali.

– Nigdy z nikim się tak nie nagadałam w milczeniu – śmiała się, a ja czułem, że mięknę jak ta stara pigwa w syropie.

Pewnego popołudnia, kiedy zbieraliśmy opadłe jabłka, zapytała:

– Tadeusz… a ty nigdy nie chciałeś mieć rodziny?

Zawahałem się. Nie chciałem z niej robić swojej spowiednicy. Ale coś we mnie pękło.

– Chciałem. Bardzo. Ale potem było za późno. Każda była „na chwilę” albo „na próbę”. A ja chciałem na zawsze. No i zostałem sam.

– To się jeszcze może zmienić – odpowiedziała cicho.

– Naprawdę myślisz, że w tym wieku można coś zaczynać od nowa?

Wzięła jedno jabłko, ugryzła je i spojrzała na mnie poważnie:

– Ja już raz zaczęłam. Po śmierci męża myślałam, że to koniec. Ale przyszło życie i powiedziało: jeszcze nie.

Tego dnia, wracając do domu, nie mogłem przestać o niej myśleć. O tym, że może właśnie teraz, właśnie z nią... Nie wiedziałem jeszcze, że ona w nocy napisała do siostry wiadomość: „Tadeusz. Tak się nazywa. Nie pytaj, nie oceniaj. Ale chyba… się zakochałam”.

Potraktowała mnie jak starego grzyba

Zaczęło się zmieniać. Nie w słowach – bo wciąż nazywaliśmy siebie „sąsiadami” – ale w geście, spojrzeniu, dotyku, który zostawał na chwilę za długo. Ona przynosiła mi jabłecznik i kładła go na stole jak coś ważnego. Ja sprzątałem liście z jej ścieżki przed altanką, zanim wstała. Ludzie na działkach zaczęli szeptać. Wiadomo, emeryci. Każda iskra to dla nich pożar.

– Pani Janka z trójki mówiła, że razem do miasta pojechaliście – rzuciła pewnego dnia moja sąsiadka Halina, przycinając róże z takim zacięciem, jakby im chciała coś udowodnić.

– A pojechaliśmy – odpowiedziałem spokojnie. – Do marketu budowlanego. Po doniczki.

Halina się skrzywiła, ale nie powiedziała nic więcej.

Ale najgorsze przyszło z tej strony, z której się nie spodziewałem. Przyjechała jej córka. Z wnuczką na ręku, z miną taką, że od razu wiedziałem – nie będzie łatwo.

– Mamo, naprawdę? Ty i… ten pan? – spojrzała na mnie, jakbym był grzybem na ścianie. – Przecież ty masz wnuki, rodzinę, życie. Po co ci jeszcze „miłość” na stare lata?

Ona się nie odzywała. A ja poczułem złość. Bo jakim prawem ktoś odmawia drugiemu człowiekowi prawa do czułości? Do bycia ważnym?

– Może właśnie dlatego – odezwałem się cicho. – Bo ona ma wnuki, a ja nie mam nikogo. I może razem… możemy mieć coś, czego oboje nie mieliśmy wcześniej.

Dziewczyna zamilkła. A jej matka, moja… Jadzia, spojrzała na mnie tak, jakby właśnie się zdecydowała.

Nigdy nie miałem domu

Następnego dnia zapytała mnie, czy pojadę z nią do jej rodzinnego miasteczka.

– Na chwilę, tylko na weekend. Chciałabym, żebyś poznał moją siostrę.

Wiedziałem, że to test. Może nie jej, tylko bardziej siostry. Ale pojechałem. Przecież nie miałem nic do stracenia – poza samotnością. Było niezręcznie. Na początku. Siostra Jadzi patrzyła na mnie z mieszaniną sceptycyzmu i politowania. Jakby próbowała znaleźć jakąś skazę. Aż nagle w kuchni, przy obieraniu ziemniaków, powiedziała:

– Wiesz, ona była nieszczęśliwa przez wiele lat. Nie w małżeństwie, tylko po. Ale oczywiście nic nie mówiła. Zawsze wszystko dusiła w sobie. A ty… sprawiasz, że się śmieje. Tyle chyba mi wystarczy.

Po powrocie usiedliśmy razem na werandzie. Późny wrzesień, zimno, ale siedzieliśmy pod kocem, blisko siebie. Wziąłem ją za rękę.

– Ja nigdy nie miałem swojego domu – powiedziałem cicho. – Tylko mieszkania. Wynajmowane, z pustymi ścianami. Nawet zdjęć nie wieszałem, bo nie było kogo na nich mieć.

– A ja miałam dom pełen ludzi, ale często byłam w nim sama – odpowiedziała. – Może więc zrobimy coś razem? Coś po raz pierwszy?

– Co masz na myśli?

– Kupmy dom. Razem. Wspólny. Nie dla dzieci, nie dla wnuków. Dla siebie.

Popatrzyłem na nią i pierwszy raz w życiu nie czułem ani lęku, ani wahania.

– Zróbmy to – powiedziałem.

Wszystko było nieidealne, ale nasze

Dom znaleźliśmy zupełnie przypadkiem. Był drewniany, z werandą i ogrodem, w którym rosły zapomniane maliny i samotny orzech. Pachniał starym życiem i nowym początkiem.

– To ten – powiedziała Jadzia, zanim jeszcze weszliśmy do środka. – Czuję to w kościach.

Kupiliśmy go szybko, może trochę zbyt szybko. Wszystko było nieidealne. Rynna ciekła, schody skrzypiały, a w jednym pokoju śmierdziało stęchlizną. Ale to był nasz dom. Nasz pierwszy raz.

Remontowaliśmy go razem. Malowaliśmy ściany, sprzątaliśmy pajęczyny, wymienialiśmy klamki. Codziennie po trochu. Powolutku. Codziennie z uśmiechem. Kiedyś wieczorem, siedząc na nowej kanapie, zapytała:

– Myślisz, że ludzie zrozumieją?

– A muszą?

Pokiwała głową. Miałem rację. Przecież już nic nie musieliśmy nikomu tłumaczyć.

Dzieci Jadzi zaczęły nas odwiedzać. Z lekkim dystansem, ale i z ciekawością. Jej wnuczka wkręciła się w robienie konfitur z naszych malin, a najmłodszy wnuk poprosił mnie, żebym nauczył go wbijać gwoździe „tak jak dziadek”. Popatrzyliśmy na siebie wtedy z Jadzią i oboje wiedzieliśmy – staliśmy się rodziną. Nie przez krew, ale przez wybór.

Nigdy nie myślałem, że na stare lata coś jeszcze można zacząć. Że może być pierwszy raz, który nie boli, nie gubi, nie przeraża. Tylko koi.
Zbudowaliśmy dom. Ale ważniejsze – zbudowaliśmy miejsce, do którego chce się wracać. I ja wreszcie miałem kogoś, do kogo mogłem zawsze wrócić.

Tadeusz, 67 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama