Reklama

Zygmunta znałem od zawsze. Pierwszy raz zobaczyłem go, gdy miałem cztery lata. Wychodziłem z mamą na zakupy i przez chwilę czekałem na nią przed kamienicą, na podwórku. Zapatrzyłem się na dwóch chłopaków, którzy grali jakąś „szmacianką”. Jednemu z nich bardzo się to nie spodobało.

Reklama

– Ty, w okularach, chcesz fangę w nos?! – zawołał do mnie.

Nie odpowiedziałem, ale bardzo się przestraszyłem. Tamten ruszył w moją stronę i nie wiem jakby się to skończyło, gdyby nie pojawiła się mama. Chłopak tylko pokazał mi znaczący gest pięścią i wrócił do gry.

Tak, mamusiu, brakowało mi na lody

Od tego czasu bardzo się bałem sam wychodzić na podwórko i zawsze grzecznie czekałem na mamę. Tamten, o którym się dowiedziałem, że ma na imię Zygmunt, zorientował się, że mam stracha. Zawsze z daleka, dyskretnie, żeby nikt nie widział, groził mi zaciśniętą pięścią. W końcu mnie dopadł, prawie rok później. Spieszyłem się do kibelka, więc pobiegłem do domu szybciej niż mama. Wpadłem na Zygę tuż za drzwiami, na naszej klatce schodowej.

– No i co, okularnik? – spojrzał na mnie groźnie. – Myślałeś, że mi zwiejesz?

Zobacz także

– Nie… ja…

– Daj piątaka na loda. Tylko nie kręć, wiem, że ci matka daje drobne.

Posłusznie wyjąłem z kieszeni piątaka i wręczyłem go Zygmuntowi. W tym momencie weszła moja mama.

– A co tu się dzieje? Piotrusiu, czy ten łobuz cię okrada? – zapytała.

– Nie, mamo – nie chciałem, żeby robiła z tego aferę. – Oddaję mu pożyczkę.

– Pożyczyłeś od niego pieniądze?!

– Tak, mamusiu, brakowało mi na lody.

– Nigdy więcej tego nie rób! – krzyknęła oburzona i popchnęła mnie na schody.

Wiedziałem, że jest nie tyle wściekła o sam fakt pożyczki, ale w ogóle o to, że zadaję się z „tymi z parteru”. Nasza rodzina miała mieszkanie na trzecim piętrze tej kamienicy od prawie pięćdziesięciu lat, odkąd dom został wybudowany. A parter to byli powojenni „dokwaterowańcy”, którzy dostali tu mieszkania socjalne. Często nigdzie nie pracowali, a ich potrzeba zarabiania ograniczała się do paru złotych „na alpagę”.

Matka była na mnie wściekła przez kilka dni (ojca właściwie nie widywałem, bo był inżynierem i jeździł po budowach po całej Polsce). Za to od tej pory miałem święty spokój z Zygmuntem. Ba, nawet kiedy inny z „parterowców” chciał mi zabrać kolejnego piątaka, stanął w mojej obronie i zapowiedział wszem i wobec, że jestem nietykalny.

Odtąd tak było zawsze. Przez całą podstawówkę, którą spędziliśmy w jednej klasie, Zygmunt bronił mnie przed wszystkimi. I jestem pewien, że nie robił tego dlatego, że odrabiałem za niego większość lekcji i dawałem mu ściągać na klasówkach. Po prostu tamtego dnia, na klatce schodowej, zawiązała się między nami prawdziwa, męska przyjaźń. Zupełnie niezrozumiała dla innych, z moją mamą na czele.

Po podstawówce nasze drogi – rozeszły się. Ja wybrałem się do liceum, on poszedł do zawodówki. Ale przyjaźń pozostała. Przetrwała wszystkie burze i zawirowania. Moje studia i pierwszy wyrok Zygmunta za włamanie. Mój doktorat i kolejną odsiadkę mojego przyjaciela, tym razem za przemoc domową. Nagłą śmierć moich rodziców w wypadku i wyczekiwany przez udręczoną rodzinę zgon wiecznie pijanego ojca Zygmunta (matka uciekła, nim się poznaliśmy).

Daj spokój, Piotruś

Przyjaźń dotrwała do chwili, w której moja żona, Karolina, zaraz po tym, jak zostałem profesorem na uczelni, powiedziała, że odchodzi ode mnie. Na dodatek wynajęła świetnego adwokata i z sali sądowej wyszedłem goły i wesoły, nawet bez mieszkania, które odziedziczyłem po rodzicach. Co było robić? Spakowałem parę rzeczy i zamówiłem taksówkę. Czekałem na nią na ulicy, kiedy podszedł do mnie Zygmunt.

– Ej, profesorek, daj piątaka na owocowe winko – uśmiechnął się.

– Spadaj, menelu – mruknąłem ciepło. – Dwójka ci nie wystarczy?

– Na lody dałeś piątaka, to na winko żałujesz? – spojrzał na walizki. – Aż tak źle?

– Czekam na taksówkę.

– I gdzie pojedziesz?

– Pewnie do jakiegoś hotelu…

– Do którego?

– Może mi taksówkarz poradzi.

– Daj spokój, Piotruś – Zyga klepnął mnie w ramię. – Chodź się u mnie kimnąć.

– Nie, nie chcę się narzucać.

– Chrzanić ten wersal. Zwijaj manele.

– Ale taksówka…

– Z domowego zamawiałeś? – zapytał, a ja kiwnąłem twierdząco głową. – No to niech się teraz twoja była tłumaczy.

– To niezbyt eleganckie z mojej strony.

– Jezu, profesorek, za miękki jesteś! Jakby mi tak moja baba zrobiła, to ja bym ją…

– Już raz to zrobiłeś swojej kobiecie. I przez dwa lata żyłeś na koszt państwa.

– Za to teraz mam mieszkanie, a ty nie.

Z tym argumentem nie dało się dyskutować. Wziąłem swoje walizki i poszedłem do mieszkania Zygmunta. Jak zwykle panował tam bałagan, szczególnie na stole, gdzie nie było centymetra wolnego miejsca. Zygmunt posprzątał go swoim zwyczajem, zamaszystym ruchem ręki zrzucając wszystko na podłogę.

– Mam europejkę – oznajmił (tutejsza żuleria tak nazywała butelkę wódki o pojemności 0,2 litra). – Trzeba uczcić twój rozwód.

– Wiesz, że chyba nigdy nie piliśmy razem wódki? – usiadłem na rozpadającym się krześle stojącym obok stołu. – Piwo, wino to tak, ale wódki nie.

– Czas nadrobić zaległości – Zyga rozlał wódkę do kieliszków, przyniósł jakąś zakąskę. – No to nasze kawalerskie.

Stuknęliśmy się kieliszkami.

Gdyby nie on, trafiłbym chyba pod most

– I co ty teraz będziesz, Piotruś, robił? – zagaił kumpel po pierwszym toaście.

Rozwód nie koniec świata, nie? – wzruszyłem ramionami. – Pracę mam, może jakiś kredyt wezmę na inne mieszkanie.

– Już się rozpędzili, żeby ci dać! Stary jesteś, mało do emerytury masz.

– Oj, bez przesady…

– Wiem, co mówię. A hetera pewnie ze wszystkich oszczędności też cię oskubała?

– Tak.

– Ja ci zawsze mówiłem, że to zła kobieta.

Ale interesująca intelektualnie… – powiedziałem, lecz z miny Zygmunta wywnioskowałem, że ten argument go nie przekonał.

– A z kim cię kantem puściła?

– Z moim byłym studentem.

– Porąbało chłopaka? Przecież dla niego to jest próchno, ona prawie w naszym wieku! – oburzył się Zygmunt.

– No ale jest…

– Ta, wiem, interesująca intelektualnie – machnął ręką i nalał do kieliszków.

– Wiesz co, ja mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. Zamieszkaj na razie u mnie. Miejsca dość, samemu mi się nudzi.

– Gości masz czasem…

– No to nie będzie się więcej wpuszczać hołoty! W końcu to elegancka kamienica, no nie? – uśmiechnął się łobuzersko. – Dam ci tamten pokoik – pokazał ręką. – Trochę się posprząta, odmaluje – spojrzał krytycznie wokół. – W ogóle jakiś remoncik by się nam tu przydał. Samemu mi się nie chciało dbać, zresztą to nie moje mieszkanie przecież, tylko komunalne. Ale dla nas dwóch…

A przyjmie mnie pan do siebie?

Tak oto zamieszkałem z moim przyjacielem menelem. Dorzucałem mu się do czynszu i na życie, coś tam pichciłem. I miałem przedziwną satysfakcję, kiedy moi znajomi z góry widzieli mnie, jak wychodzę z drzwi mieszkania na parterze. Jeden z nich, sąsiad z trzeciego piętra, nawet zaczepił mnie raz na korytarzu.

– Panie profesorze, czy nie czuje pan pewnego, że tak powiem, dyskomfortu? Przecież to jest margines społeczny…

– Proszę porozmawiać z moją żoną. Ona mnie pozbawiła mieszkania.

– Ależ ja się nie mam zamiaru wtrącać, że tak powiem, w pana życie osobiste! – zmitygował się. – Ale jednak pan, z pana dorobkiem, razem z tym… półświatkiem?

– A przyjmie mnie pan do siebie?

– Ja? No… eee… no nie, co pan!

– To proszę się nie wtrącać do mojego współżycia z półświatkiem. Żegnam.

Sąsiad chyba nie posłuchał rady, bo następnego dnia czekała na mnie na korytarzu moja szanowna była żona. Do tej pory jakoś jej szczęśliwie nie spotkałem, choć od mojej wyprowadzki minęło już kilka tygodni.

Tego się po tobie nie spodziewałam! – zaczęła aż czerwona ze złości.

– A gdzie miałem zamieszkać? Pod mostem? Chyba lepiej u przyjaciela.

– Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego go za takiego uważałeś… Ale to nieważne. Masz się wyprowadzić z kamienicy!

– W wyroku sądowym jest mowa tylko o moim mieszkaniu – przypomniałem.

– O moim! Uważaj, bo założę ci kolejną sprawę o psychiczne nękanie. Mój adwokat mówi, że spokojnie wygram.

– Ja przecież tylko mieszkam na dole…

– Ale twój współlokator prześladuje Jarka! – tak miał na imię mój były student. – Jeśli nie znikniesz stąd w ciągu tygodnia, to mnie popamiętasz!

Raz sobie tak od serca pogadaliśmy

Przy Karolinie tego nie pokazałem, ale byłem zły na mojego gospodarza. Dlatego postanowiłem z nim porozmawiać.

– Zygmunt, ja cię proszę…

– Chodzi ci o to, że z tym jej młodziakiem sobie pogadałem?

– Karolina twierdzi, że go prześladujesz.

– Od razu prześladujesz – wzruszył ramionami. – Grzecznie go zawsze pytam, czy mi nie dorzuci dwóch złotych na winko. No i raz sobie tak od serca pogadaliśmy.

– Co mu zrobiłeś?!

– Profesorek, wrzuć na luz. Naprawdę, pogadaliśmy. Jemu chyba już przechodzi to zakochanie, bo ta twoja ślubna ostro mu śrubkę zazdrości przykręca.

– A co mnie to…

– Poczekaj, nie tak prędko. Młodziak mi powiedział, że ona się ze swoim adwokatem nie rozliczyła i on jest na nią cięty. A papugi to się formalnie nie procesują o niezapłacone rachunki, bo taki mają kodeks. Ale lubią czasem klienta na boku spuścić, żeby mu poszło w pięty. Tak nieformalnie, oczywiście, bo wprost się żaden nie przyzna.

– To znaczy?

– Jezu, profesorek, za co ci ten tytuł dali? Młodziak powiedział, że adwokat coś na nią ma i w razie co, mieszkanie może nie być jej.

– To co ja mam zrobić?

– Zadzwoń, zapytaj się, czy nie ma ochoty pogadać. Najwyżej cię spuści na bambus.

Wystarczy, że ureguluje pan moje zaległe honorarium

Coś chyba było na rzeczy, bo kiedy zadzwoniłem do kancelarii, adwokat bardzo się ucieszył, słysząc, z kim rozmawia. Od razu zaprosił mnie do siebie.

Witam, profesorze – uśmiechnął się, kiedy przekroczyłem próg kancelarii. – Cieszę się, że pan przyszedł… Sam już nawet myślałem, żeby jakoś dyskretnie nawiązać kontakt. Przyznam, że dręczyło mnie sumienie… A dlaczego był pan na rozprawie bez adwokata? – zmienił nagle temat.

– Myślałem, że jak przyjdę i powiem prawdę, jak było, to nie może mnie spotkać nic złego. Ale pan to wszystko tak zaplątał.

– Nie wracajmy już do tego.

– Dobrze. Co mam zatem zrobić, żeby odzyskać mieszkanie?

– Wystarczy, że ureguluje pan moje zaległe honorarium. Oczywiście nie bezpośrednio, ja nie mogę od pana wziąć pieniędzy, etyka mi nie pozwala. Ale mogę przekazać pana sprawę koledze, a pan rozliczy się
z nim i za moją, i jego pracę…

Sam nie do końca rozumiałem, w jaki sposób mogłem odzyskać mieszkanie (chodziło ogólnie o to, że lokal był moją własnością, zanim jeszcze powstała wspólnota majątkowa między mną a żoną). Ale przystałem na jego ofertę i tak oto – trzy miesiące później – mieszkanie było znów moje. Do tej chwili cały czas mieszkałem u Zygmunta.

Daruję sobie opis awantury, jaką zrobiła Aśka przed wyprowadzką. Z sytuacji skorzystał Jarek, który uciekł cichcem, jak się później okazało, do nowej dziewczyny.
Tydzień po moim powrocie na stare śmieci, spotkałem sąsiada z piętra. Zdziwiłem, się, że mi się ukłonił i powiedział „dzień dobry”. Zaraz potem zapytał:

– Słyszał pan, że wyrzucają tego menela z parteru? – nie krył satysfakcji.

– Co się stało?

– Awantura była na całą kamienicę, dwa radiowozy przyjechały! Ma pan mocny sen.

Zszedłem od razu do Zygmunta. Siedział smętnie na jedynym ocalałym krześle i wpatrywał się w okno.

– A co to, tornado przeszło?

– Tak jakby… Zaprosiłem paru znajomych, żeby opić twój sukces.

– Trochę przesadziliście chyba.

– Wszystko przez to, że te parę miesięcy z tobą jak w celibacie chodziłem! Nie, ja się nie skarżę, tylko taki byłem zmęczony tym porządkiem, tą abstynencją…

Kiedy się musisz wyprowadzić?

– Termin za tydzień.

– Masz – wyjąłem z kieszeni pęk kluczy odzyskanych od żony. – Zacznij się wprowadzać. Tylko nie nabrudź.

– Jasne, profesorku. To tak na parę dni, zanim czegoś nie znajdę.

– Myślisz, że dadzą ci kredyt? W twoim wieku… – zażartowałem.

Po chwili obaj nie mogliśmy opanować spazmatycznego śmiechu. Kiedy w końcu się uspokoiliśmy, Zygmunt spojrzał na mnie i pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Wiesz, profesorek, ja to zupełnie nie wiem, czemu my się przyjaźnimy. Przecież my do siebie pasujemy jak pięść do nosa.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama