„Gdy macocha wjechała na komunię z dubajskim tortem, wszystkim opadły szczęki, ale nie z zachwytu. To był koszmar”
„Wciąż widziałam Tomka na huśtawce. Ten jeden obraz wbijał się we mnie jak drzazga. Chłopiec, który chciał tylko świętować z rodziną. Mieć jeden dzień dla siebie. Dostał cyrk, spektakl rozczarowań, teatr oskarżeń. I mnie – siostrę, która stała z boku. Nie naprawię tego”.

- Redakcja
Mam na imię Natalia, mam 22 lata i właśnie wróciłam z akademika do rodzinnego domu w Nowym Mieście, bo mój młodszy brat, Tomek, przystępuje do Pierwszej Komunii. Teoretycznie to ma być wielkie święto – biały obrus, złote kielichy, uśmiechy i zdjęcia przy figurce Matki Boskiej. W praktyce? Od tygodni czuję w kościach, że to będzie katastrofa.
Rodzina... cóż. Nie jesteśmy jedną z tych cichych, zgranych ekip, które wspólnie jedzą niedzielne rosółki i składają sobie życzenia na święta bez żadnej złośliwości. Moi rodzice, Renata i Marek, rozwiedli się, kiedy miałam 17 lat. Matka została w naszym domu, ojciec zniknął na jakiś czas, żeby po roku pojawić się z nową partnerką – Eweliną.
Ewelina... w skrócie: kobieta z planem, pazurem i potrzebą dominacji. I to ona właśnie organizuje przyjęcie komunijne dla Tomka. Mają z ojcem dom z ogrodem i zapadła decyzja, że to będzie odpowiednie miejsce na przyjęcie. Na pewno lepsze niż małe mieszkanko mamy i tańsze niż sala w restauracji. Mimo to wciąż dręczyły nas wątpliwości.
Miałam coraz więcej obaw
– Córciu, nie wiem, czy dobrze zrobiłam, że się na to zgodziłam – powiedziała mama, kiedy pomagałam jej wybrać sukienkę. – To nie jest moja bajka. Własny syn, a ja idę jak gość.
– Mamo, Tomek chce, żebyś była przy nim. I ja chcę. Będę cały czas obok – uśmiechnęłam się, próbując ukryć, jak bardzo mnie to wszystko męczy. Bo przecież wiem, że macocha potraktuje ten dzień jak spektakl, w którym ona gra główną rolę.
Ojciec z kolei umywa ręce.
– Natalia, to dzień Tomka, nie nasz – mówił kilka dni wcześniej przez telefon, kiedy delikatnie sugerowałam, że może wypadałoby nie stawiać matki w kłopotliwej sytuacji.
– Ale wiesz, że Ewelina nie omieszka... – zaczęłam.
– Nie zaczynaj. Wszyscy mają się uśmiechać, jasne? – przerwał mi i zakończył rozmowę.
Czułam się, jakbym wracała nie na rodzinne święto, a na pole minowe. Przez ostatnie tygodnie słyszałam tylko: „Ewelina zamówiła balony”, „Ewelina załatwiła katering”, „Ewelina wybiera tort”. Ja? Ja trzymam się z boku. Ale czuję, że to się nie uda. Bo ten dzień nie będzie tylko dla Tomka. Będzie dla niej.
Atmosfera była coraz gęstsza
Ogród wyglądał jak z katalogu. Szereg białych krzeseł, lniane obrusy, lampiony porozwieszane wśród drzew. Ewelina stanęła na środku i rzuciła teatralne „ta-dam!”, jakby to był jej własny ślub.
– Wszystko dopięte na ostatni guzik – powiedziała, wygładzając sukienkę w kolorze pudrowego różu. – Mam nadzieję, że Tomeczek zapamięta ten dzień na całe życie.
Tomek wyglądał jak aniołek, ale był blady. Widziałam po jego oczach, że już coś go przytłacza. Goście siadali właśnie przy stole, mama też – sztywna jakby miała kij w plecach, w granatowej sukience, trochę za poważnej, ale eleganckiej. Obserwowałam ją ukradkiem. Bała się tego przyjęcia. I miała rację.
– No to może teraz kilka słów ode mnie – zaczęła Ewelina z kieliszkiem prosecco w ręku. – Dziękuję wszystkim za przybycie i... chciałam też podziękować Markowi za wsparcie przy organizacji. I sobie – za to, że dałam radę!
Śmiech. Brawa. Ale nie od wszystkich. Mama wbiła wzrok w serwetkę. Ja poczułam skurcz w brzuchu.
– Dobrze, że ktoś wreszcie porządnie zajął się tą rodziną – syknęła ciotka Bożena, siostra ojca, podchodząc do mamy. – Jak się człowiek rozwodzi, to powinien wiedzieć, że ktoś będzie musiał ogarniać bajzel.
– Być może – odpowiedziała mama lodowato. – Ale bajzel to nie powód, by kogoś wykluczać z życia dziecka.
– Oj tam, nie bądź taka drażliwa, Reniu.
– A ty, Bożeno, nie bądź taka zadowolona z siebie.
Otworzyłam usta, by coś powiedzieć, ale usłyszałam tylko stuk kieliszka. Ewelina wzywała do tortu. Jeszcze nie wiedziałyśmy, że prawdziwy bajzel dopiero nadejdzie.
Rozpętało się piekło
Na widok tortu zapadła cisza. Gigantyczny, trzypiętrowy, obsypany złotym pyłem i ozdobiony białymi różyczkami. Wypełniony po brzegi dubajską czekoladą. A na samej górze lukrowany napis, który mnie aż cofnął: „Od Eweliny dla Tomka”.
Spojrzałam na mamę. Zamarła z widelcem w ręce. Przez sekundę wyglądała, jakby ktoś ją uderzył w twarz.
– To jakiś żart? – wyszeptała.
Goście bili brawo, ojciec nawet się uśmiechnął. Tomek wyglądał na zagubionego. Ja czułam, jak krew odpływa mi z twarzy.
– Naprawdę to było konieczne? – zapytała cicho mama, podnosząc się z miejsca. Jej głos, choć spokojny, przeciął ciszę jak brzytwa.
– Renata, daj spokój – zaczął Marek, podchodząc do niej.
– Nie, Marek. Ja siedzę cicho od rana. Udaję, że mnie tu nie ma. Ale to... – wskazała na tort – to już przesada.
– O co ci znowu chodzi? – Ewelina uniosła brew. – To był gest. Chciałam, żeby każdy wiedział, kto się tym zajął.
– Nie musiałaś przypinać sobie orderu – odparła mama. – To dzień Tomka. Nie twój.
– A twoim zdaniem kto by to zorganizował? Ty? W życiu! – warknęła Ewelina. – Od zawsze wszystko było na mojej głowie!
– A kim ty jesteś? – zapytała retorycznie mama i odwróciła się, by odejść. Ewelina poszła za nią. – Nigdy nie będziesz jego matką. Możesz sobie zamawiać torty, ile tylko chcesz.
– A ty nigdy nie docenisz, że ktoś po tobie posprzątał ten bałagan!
– Wychowałam dzieci sama! A ty wchodzisz jak królowa i myślisz, że możesz wszystko!
– A ty? Wciąż się tylko użalasz!
Wstałam.
– Dość! – wrzasnęłam. – Przestańcie. Przestańcie robić z tego cyrk!
Ale było już za późno. Tłum gości patrzył tylko na nas. A Tomek… Tomek miał łzy w oczach.
Wszystko się posypało
Ogród opustoszał szybciej niż ktokolwiek się spodziewał. Goście tłumaczyli się „planami na później”, „dziećmi zmęczonymi po kościele”. Mama zniknęła pierwsza – nie pożegnała się z nikim, nawet ze mną. Zostawiła tylko spojrzenie. Takie, które zostaje w człowieku na długo.
Znalazłam ją na parkingu, siedziała w samochodzie i ściskała kierownicę jak tonącą linę.
– Mamo... – zaczęłam.
– Wiedziałam, że tak będzie – wyszeptała. – Ale i tak mnie to zabolało.
– Przepraszam – powiedziałam, choć nie wiedziałam za co. Za ojca? Za Ewelinę? Za tort?
Wróciłam do ogrodu. Ojciec stał przy stole z kieliszkiem w dłoni i udawał, że porządkuje naczynia.
– Możemy porozmawiać? – zapytałam chłodno.
Skinął głową i odszedł ze mną w bok.
– To nie miało tak wyglądać – zaczął. – Nie chciałem, żeby ktoś się poczuł pominięty. Tort… to pomysł Eweliny. Nalegała.
– To ty jesteś ojcem. Twoim obowiązkiem było przewidzieć, że to ją zrani.
– Przesadzasz.
– Przesadzam?! – uniosłam głos. – Tomek miał dziś swój dzień. A będzie pamiętał awanturę. Wiesz co? Wszystko przez ten pieprzony tort.
Ojciec zamilkł. Patrzył na mnie, ale jakby mnie nie widział. Może widział tylko siebie sprzed lat – kiedy jeszcze wszyscy byliśmy razem. Albo nie widział nic. Jak zwykle.
Odwróciłam się i odeszłam, zostawiając go ze stertą brudnych naczyń i pustką, która po raz pierwszy nie bolała mnie, tylko jego.
Próbowałam ją zrozumieć
Znalazłam ją w kuchni. Stała przy blacie, wyciągała sztućce z pudełka i układała je równo na ściereczce, jakby to miało jej pomóc odzyskać kontrolę.
– Przyszłaś powiedzieć mi, że jestem jędzą? – rzuciła bez odwracania się.
– Przyszłam zapytać, po co to zrobiłaś.
Odłożyła łyżkę, w końcu spojrzała mi w oczy.
– Bo nikt mi nigdy nie powiedział „dziękuję”. Twoja matka... ona zawsze udawała, że mnie nie ma. Jakbym nie istniała.
– Bo zniszczyłaś jej rodzinę.
– Nie ja ją zniszczyłam. Twój ojciec ją zostawił. A ja... ja tylko się zakochałam.
– Ale to nie jest powód, by podkreślać swoją obecność na torcie komunijnym jej dziecka.
– Wiesz, ile razy słyszałam, że jestem tylko „tą drugą”? Że nigdy nie będę częścią waszej rodziny? Ten tort... to miał być manifest. Chciałam choć raz poczuć, że coś zbudowałam. Sama, bez niczyjej pomocy.
Westchnęłam. Mimo całej złości, jakaś cząstka mnie ją rozumiała.
– Ewelina, może i coś zbudowałaś, ale na cudzych fundamentach. I one wciąż w nas są, zawsze w nas będą. W Tomku. W mojej matce. We mnie.
– A czy twoja matka kiedykolwiek powiedziała Markowi „dziękuję”? – zapytała ostro. – Chociaż raz? Za pracę, za dom, za dzieci?
Zamilkłam. Nie znałam odpowiedzi. Może tak, może nie. Ale to nie zmieniało faktu, że ta walka – o wdzięczność, o uznanie – była walką dorosłych. A dziś zranione zostało niewinne dziecko.
Brat był smutny
Znalazłam go na huśtawce. Huśtał się powoli, z nogami zwisającymi bezwładnie, jakby nawet bujanie było zbyt wielkim wysiłkiem. Białą koszulę miał zabrudzoną czekoladą. W ręce ściskał plastikowego rycerza – prezent od ciotki Bożeny.
– Hej, mały rycerzu – powiedziałam, siadając obok.
– To nie miało tak wyglądać – mruknął bez uśmiechu. – Nikt się nie cieszył.
– Przepraszam cię za to. To nie była twoja wina.
– Ale to mój tort wszystko zepsuł – podniósł głowę. Miał zaczerwienione oczy.
– Nie, Tomku. Tort był tylko pretekstem. Zepsuliśmy to my, dorośli. Ty zrobiłeś wszystko idealnie.
Pokiwał głową, ale nie wyglądał na przekonanego. Westchnęłam i przytuliłam go mocno.
– Komunia powinna być twoim świętem. Nie naszą areną sporów – powiedziałam.
– Czy inne komunie też tak wyglądają?
Zacisnęłam zęby.
– Różnie to bywa.
Uśmiechnął się słabo.
– A wiesz, że ten tort i tak był za słodki?
– Tak? To dobrze, bo ja chyba już nie znoszę słodyczy.
Objęłam go jeszcze mocniej i przysięgłam sobie jedno: że choć nie uratuję całej tej rodziny, to zrobię wszystko, by on nie musiał dźwigać jej ciężaru.
Coś sobie wtedy obiecałam
Wróciłam do miasta wieczorem, z bagażem pełnym emocji. W pociągu patrzyłam przez okno, a wszystko za nim – drzewa, łąki, mijane domy – wyglądało spokojniej niż to, co zostawiłam za sobą. Niby zwykłe przyjęcie komunijne, a czułam się po nim, jak po przejściu huraganu.
W głowie wciąż słyszałam słowa Eweliny, pytanie o „dziękuję”. Czy moja matka je kiedyś wypowiedziała? Czy ojciec kiedykolwiek zasłużył? Czy ktoś w tej rodzinie umie jeszcze powiedzieć coś szczerze, bez niedopowiedzeń i aluzji?
Wciąż widziałam Tomka na huśtawce. Ten jeden obraz wbijał się we mnie jak drzazga. Chłopiec, który chciał tylko świętować z rodziną. Mieć jeden dzień dla siebie. Dostał cyrk, spektakl rozczarowań, teatr oskarżeń. I mnie – siostrę, która stała z boku.
Nie naprawię tego. Nie wrócę do tamtego ogrodu i nie powiem: „Już dobrze, już nic się nie stanie”. Bo coś się stało. Rysa. Pęknięcie. Ale jedno mogę. Nie powtórzyć tego błędu.
Jeśli kiedyś będę miała dzieci, to przyrzekam – ich urodziny, komunie, pierwszy dzień w szkole nie będą walką o racje i festiwalem pretensji. Nie pozwolę, by moje własne niepokoje zatruły ich święto.
Zadzwoniłam do mamy. Odebrała od razu.
– Przepraszam – powiedziałam.
– Ja też, córeczko. Ale wiesz… to nie koniec świata.
I może miała rację. Ale koniec złudzeń – na pewno.
Natalia, 22 lata
Czytaj także:
- „Teściowa z uporem maniaka dawała moim dzieciom słodycze. Pokazałam jej, gdzie może sobie tę czekoladę wsadzić”
- „Chciałam poznać przyszłych teściów i teraz żałuję. To, co zobaczyłam w ich domu, przyprawiło mnie o mdłości”
- „Na Dzień Matki dostałam miłosną niespodziankę od losu. Może i dzieci o mnie zapomniały, ale Amor pamiętał”