Reklama

Zaczęło się niewinnie. Jako młody, pełen zapału wikary trafiłem do biedniutkiej parafii na totalnym zadupiu. W seminarium uchodziłem za krnąbrnego rewolucjonistę, przez co nie miałem dobrych relacji ze zwierzchnikami. Sugerowano mi nawet przenosiny do zakonu, gdzie szybciej odnalazłbym się ze swoimi poglądami, ale ja chciałem być księdzem. Pewnie dlatego wiekowi zwierzchnicy postanowili nauczyć narwanego młodzika moresu i zesłali mnie do najbardziej zabitej dechami gminy, jaką kiedykolwiek widziałem.

Reklama

Proboszcz alkoholik w wiecznej depresji przyjął mnie z otwartymi ramionami i z radością rzucił na głęboką wodę, nie przygotowując do nowej roli. Byłem młody, naiwny, z głową pełną ideałów, więc ochoczo zakasałem rękawy sutanny i przystąpiłem do kapłańskiej posługi. Zacząłem od kazań. Mocnych, sugestywnych, odnoszących się, jak mi się wydawało, do życia. Tyle że trudno było prawić o moralności i miłości Boga garstce oddanych staruszków. Pragnąłem dotrzeć do młodych, ale oni mieli w głębokim poważaniu pryszczatego narwańca schowanego za murami plebanii.

Postanowiłem wyjść do ludzi i odwiedzić mieszkańców mojej parafii

– Ale po co tak pół roku przed kolędą? – dopytywały się starsze panie.

– Mało księdzu roboty? Po co się zniechęcać? – martwił się organista.

– Nie chcę się zniechęcić, a poznać bliżej parafian i ich potrzeby – odpowiadałem.

Zobacz także

– Ich potrzeby są proste: wódka, pieniądze, a potem znowu wódka. Tylko ksiądz biedy sobie napyta, wściubiając nos w nie swoje sprawy, i ucieknie nam stąd, gdzie pieprz rośnie – pokręcił głową.

– Nigdzie się nie wybieram, panie Tomaszu – pocieszyłem go, czując, że nie tylko racja, ale i Bóg jest po mojej stronie.

Nędza, jaką zobaczyłem podczas swojej spontanicznej kolędy przerosła wszelkie moje wyobrażenia o biedzie. Sklecone z byle czego domy ogrzewane odpadkami, brudne, wygłodzone dzieci stłoczone pod jakimiś strzępami koców na pozarywanych łóżkach w zagrzybionych domach oraz ich nietrzeźwiejący albo kompletnie nierozgarnięci rodzice lub dziadkowie. Poza tym nie wszyscy otwierali przede mną drzwi, nie wszyscy witali mnie jak reprezentanta Boga na Ziemi, nie wszyscy byli w stanie ze mną rozmawiać, ale widok tych, którzy otworzyli przede mną drzwi swoich domostw, przeraził mnie.

– Odechciało się księdzu kolędowania? Napatrzył się już ksiądz na swoich parafian? Poznał ich pragnienia i potrzeby? – zapytał proboszcz, gdy wykończony psychicznie wróciłem na plebanię. – Ksiądz myśli, że nie próbowałem czegoś z nimi zrobić? Ale taka to już skrzywiona psychicznie popegeerowska nacja. Przyjdzie czas, że i ksiądz to zrozumie i machnie na nich ręką…

Może zachowałbym się tak jak on i zaszył na plebanii, ale jego słowa tak mnie rozsierdziły, że postanowiłem udowodnić całemu światu, że ci ludzie warci są naszej uwagi.

Przez kolejny tydzień jeździłem po domach i urzędach, chcąc dowiedzieć się, z czym borykają się mieszkańcy terenów, na które trafiłem, choć gołym okiem było widać, że przede wszystkim z biedą i alkoholizmem. Upewniwszy się, że intuicja mnie nie zawiodła, postanowiłem otworzyć przy plebanii Klub Anonimowych Alkoholików, do którego ściągnąłem kilku terapeutów.

Na dyrekcjach okolicznych szkół wymusiłem zorganizowanie pogadanek na temat uzależnień, a sam zorganizowałem dwa festyny, na których uczyłem ludzi bawić się bez alkoholu i papierosów. Najpierw traktowali mnie z pobłażaniem, niczym nieszkodliwego wariata, ale z czasem zaczęli coraz częściej zaglądać do klubu. Pijacy i ich współuzależnione rodziny.

Z pomocą urzędu gminy i kilku organizacji zebrałem pieniądze na wakacje dla najuboższych dzieci, czyli prawie wszystkich z naszej okolicy. Wiele z nich po raz pierwszy zobaczyło morze i jadło posiłki trzy razy dziennie. Ośmielony powodzeniem, wymyśliłem świąteczne paczki dla potrzebujących…

– Wreszcie będziemy godnie świętować, bo Bóg zesłał nam anioła – uściskała mnie pewna wzruszona starsza pani.

Ja także nie kryłem łez, widząc szczęście na twarzach moich małych i dużych parafian. W jeden chwili zrozumiałem, po co zesłano mnie w to miejsce. Po co walczyłem z proboszczem i zwierzchnikami o każdy zaoszczędzony z tacy grosz, po co podpadałem kościelnej hierarchii.

A podpadałem jej często, bo biskupowi nie w smak był rzutki, młody i coraz bardziej popularny ksiądz. Idąc za głosem serca, postanowiłem pójść krok dalej i otworzyć ośrodek dla samotnych matek – połączenie poradni z domem, gdzie mogłyby się schronić przed konkubentem lub niezadowoloną rodziną i poprosić o konkretną pomoc psychologa, pediatrę czy położoną.

Przez dwa lata stawałem na głowie, żeby wyremontować jeden z niszczejących w okolicy domów, zdobyć pieniądze, wszelkie potrzebne pozwolenia i specjalistów. Pomysł przypłaciłem przedwczesną siwizną, ale wreszcie dopiąłem swego. Dałem nadzieję biednym, samotnym kobietom i ich dzieciom… Pewnego dnia w progu domu samotnej matki pojawiła się Magdalena i wywróciła moje życie do góry nogami.

Ujęła mnie swoją skromnością

Widać było, że z trudem przychodzi jej proszenie o pomoc dla siebie i pięcioletniego synka.

– Ja, proszę księdza, zawsze byłam samowystarczalna, ale odkąd rodzice wyrzucili mnie z domu, nie mam się gdzie podziać – wyszeptała zawstydzona.

Niechętnie opowiedziała historię swojej młodzieńczej wpadki i życia na łasce niezadowolonych rodziców. Dopóki oddawała im swoją pensję, a sama żyła z wydzielanej jej jałmużny, tolerowali ją i małego Jasia. Ale kiedy chłopczyk zaczął poważnie chorować, i Magdalena wszystkie zarobione pieniądze wydawała na leczenie synka, przepędzili ją z domu. O ojcu dziecka wolała nie wspominać.

– Niech będzie, że umarł, proszę księdza – spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem.

Ja pracuję, mogę płacić za prąd i wodę, byle tylko Jaś miał dach nad głową. Byle nie odebrała mi go opieka społeczna…

Było oczywiste, że pomogę jej zatrzymać i wychować to dziecko. W podzięce, choć ją o to nie prosiłem, Magdalena zobowiązała się sprzątać kościół w weekendy. Z czasem zaczęła też gotować mnie i proboszczowi, gdy nasza wiekowa gosposia zachorowała, co nie spodobało się starszym parafiankom.

Ona za ładna na gosposię. Mówię ci, napytasz sobie biedy, ale rób, co chcesz – stwierdził jedynie proboszcz.

Dla mnie uroda dziewczyny nie miała większego znaczenia. Byłem zbyt zajęty swoją działalnością, żeby skupiać się na jej wdziękach. Owszem, lubiłem ją, ale równą sympatią darzyłem także dyrektorkę domu samotnej matki czy lekarki pracujące w poradni. Jednak ludzie widzieli to inaczej.

– Ona patrzy na księdza tak, jak nie powinna patrzeć żadna kobieta – denerwował się nasz organista.

– Ma oczy, to i patrzy, panie Tomaszu – zbywałem go niefrasobliwie.

Biskup wiedział swoje, zdania nie miał zamiaru zmienić

Tyle że, kiedy pewnego dnia gruchnęła wieść o kolejnej ciąży Magdaleny, nie było mi już do śmiechu. O tę ciążę wszyscy podejrzewali mnie. Dziewczyna swoim zwyczajem nie powiedziała, kto jest ojcem dziecka, czym jeszcze bardziej podsyciła plotki.

Mimo tego nie starałem się nakłonić jej do zwierzeń. Sądziłem, że z czasem sprawa przycichnie, a matka dziecka pójdzie po rozum do głowy i wymusi sądownie alimenty na jego ojcu. Zajęty kolejnym projektem nie słuchałem plotek, nie zważałem na dziwne spojrzenia ludzi i sugestie, jakobym wyprowadzał z kościelnej kasy pieniądze na utrzymanie kochanki. Pomówienia zaczęły przybierać na sile wraz z rosnącym brzuchem Magdaleny, a kiedy poroniła, sprzątając pewnej soboty kościół, rozpętały się na dobre.

Pechowo przechodziłem wtedy obok świątyni, i słysząc przeraźliwy krzyk kobiety, wpadłem do środka. Widząc, co się dzieje, wezwałem pogotowie, ale ponieważ karetka długo nie nadjeżdżała, wsadziłem Magdalenę w swój samochód i zawiozłem do szpitala. To nie uratowało dziecka, jednak wystarczyło, żeby następnego dnia wezwał mnie do siebie biskup i przy proboszczu zmieszał z błotem. Wreszcie miał pretekst, żeby się mnie pozbyć.

Cała okolica huczy o waszym romansie! Nie wie ksiądz, że kobiety teraz zlinczują te dziewczynę, a media zniszczą nas? Całe szczęście dyrekcja szpitala postanowiła nie upubliczniać wydarzenia. Z policją też się dogadamy – grzmiał biskup.

– Ale to nie jest moje dziecko! – próbowałem się bronić.

Milcz i wyjdź stąd, grzeszniku! – usłyszałem w odpowiedzi.

Dwa dni po wypadku w kościele zostałem przeniesiony do parafii na drugi koniec Polski. Na nic zdały się prośby parafian ani ich wizyty w kurii.

My księdza kochamy, mimo tego dziecka – wyznały mi w dniu wyjazdu starsze panie. – Ksiądz też człowiek….

– To dziecko nie było moje! – powtarzałem, lecz nikt mnie nie słuchał.

Za karę trafiłem do parafii starych, zniedołężniałych ludzi.

– Tu ksiądz żadnego dziecka nie zrobi. Chyba że stanie się cud…

Nowy proboszcz puścił do mnie porozumiewawczo oko i zarechotał rubasznie, dając mi do zrozumienia, że zna powody mojego przeniesienia.
Wciąż nie wiem, jakim cudem nie straciłem wiary ani się nie załamałem. Przetrwałem najgorszy czas, choć starano się podciąć mi skrzydła.

Reklama

Niedawno od jednego z parafian, który odnalazł mnie na Facebooku, dowiedziałem się, że ojcem dziecka Magdaleny był proboszcz. Dziewczyna wyznała prawdę biskupowi zaraz po wyjściu ze szpitala, ale hierarcha ją zignorował. Po co niby miał jej słuchać, skoro i tak wydał już wyrok.

Reklama
Reklama
Reklama