Reklama

Przez całe życie mieszkałam w Toruniu. Miałam męża, dwójkę dzieci, a potem nagle... zostałam sama. I to wcale nie przez śmierć, jak się czasem ludziom zdarza w moim wieku. Nie. Zostawił mnie, bo – jak powiedział – „potrzebuje świeżego powietrza i życia, które jeszcze może być ekscytujące”. Znalazł sobie nową kobietę, młodszą, z głosem jak dzwoneczek i ciałem, które jeszcze nie znało menopauzy.

Reklama

Przez kilka miesięcy siedziałam w domu jak zamrożona. Wszystko mi przeszkadzało. Nawet zegar, co zawsze tykał tak cicho, teraz walił jak młot. Cisza zaczęła dzwonić mi w uszach. Dzieci za to dzwoniły z rzadka, „żeby się nie narzucać”. Znajomi – dawniej „my i oni” – podzielili się na nie-wiadomo-kogo i niewidzialnych.

Któregoś dnia wstałam, spakowałam torbę, zostawiłam kotu miskę pełną karmy i zamknęłam drzwi. Pojechałam w Bieszczady. Sama. Nie żeby odnaleźć siebie – ja siebie już dawno zgubiłam – ale żeby uciec, pooddychać. Może nawet się zmęczyć, ale inaczej niż siedzeniem w kuchni przy zimnej herbacie. Droga była długa. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy ten pomysł nie jest po prostu szaleństwem. Ja – starsza pani w samochodzie, z nawigacją, której nie umiem obsłużyć, i walizką pełną swetrów. Ale nie zawróciłam.

Zatrzymałam się na stacji benzynowej gdzieś na wysokości Rzeszowa. Chciałam tylko kawy – byleby nie była z automatu. Weszłam do środka, poprosiłam o czarną bez cukru. Wzięłam papierowy kubek i... jak to ja, zamiast patrzeć pod nogi, zapatrzyłam się na ekspres. I wtedy się zderzyliśmy. Mężczyzna, elegancki, może siedemdziesiąt pięć, z szalikiem w kratę i oczami tak jasnymi, że w pierwszej chwili myślałam, że to żart. Kawa wylała mi się prosto na jego płaszcz.

– O Matko Święta! Przepraszam najmocniej! – zawołałam, próbując otrzeć mu rękawem to, co już wsiąkło.

– Proszę pani, jeśli to kawa z mlekiem, to tylko poprawi mój styl – uśmiechnął się. – Ale jeśli czarna, to może być problem.

– Czarna. Niestety.

– W takim razie niech pani ratuje sytuację. Zaprosi mnie pani na kolejną?

Zamarłam. Spojrzałam na niego, on na mnie – z tym uśmiechem, który przypominał mi stare filmy i ludzi, którzy nie spieszyli się z mówieniem.

– Proszę – powiedziałam, wskazując stolik w rogu. – Stawiam. Może tym razem wypijemy ją z kubków, nie z płaszcza.

Nie sądziłam, że kawa z nieznajomym na stacji benzynowej stanie się początkiem historii, która... cóż. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, co przede mną.

Coś mnie ciągnęło z powrotem

Tydzień później znów byłam w drodze. Zamiast w Bieszczadach, gdzie planowałam zostać co najmniej dwa tygodnie, wróciłam wcześniej niż planowałam. To było dziwne uczucie – jakby coś mnie ciągnęło z powrotem. Może ciekawość, może potrzeba rozmowy z kimś, kto mówił spokojnie i patrzył na mnie bez litości. Jan zaproponował, byśmy się spotkali – w miejscu w pół drogi między Toruniem a Rzeszowem. Zgodziłam się, nie pytając, po co.

Kawiarnia, którą wybrał, była cicha, z wysokimi oknami i starą mozaiką na podłodze. Usiadłam przy oknie i czekałam. Wszedł punktualnie, z gazetą pod pachą i uśmiechem, który nie udawał młodości, tylko przypominał, że starsi ludzie też potrafią się cieszyć. Ubrany był w prosty płaszcz, szalik miał w tym samym kolorze co poprzednio. Przywitał się i usiadł naprzeciwko mnie, jakbyśmy znali się od lat.

Rozmawialiśmy długo. O książkach – wspominał, że lubi Myśliwskiego, a ja przyznałam, że ostatnio wracam głównie do Iwaszkiewicza. O podróżach – powiedział, że był kiedyś w Iranie, a ja wyznałam, że nie byłam nigdzie poza Europą. Mówił spokojnie, z pauzami, jakby każde słowo ważył w myślach. Ja za to starałam się nie mówić zbyt dużo o sobie. Jeszcze nie wiedziałam, czy mam w sobie gotowość do opowiadania wszystkiego od nowa.

Po naszym spotkaniu napisałam do niego list. Prawdziwy – na papierze. Uznałam, że to bezpieczniejsze niż telefon. Może bardziej eleganckie. Może po prostu nie chciałam usłyszeć swojego głosu. Pisałam o tym, że nie pamiętam, kiedy ostatnio z kimś rozmawiałam tak długo, bez pośpiechu. O tym, że nie umiem jeszcze nazwać tego spotkania, ale że było mi potrzebne.

Dwa dni później dostałam odpowiedź. Jego pismo było równiutkie, zamaszyste. Napisał, że cieszy się z naszej rozmowy, że czuł się jak w innej epoce. Napisał, że jeśli nie uznam tego za zbyt nachalne, chętnie zobaczyłby mnie znów. Nie dodał nic więcej – ani numeru telefonu, ani daty. Tylko pytanie, które zostawił mi do rozważenia. Odpisałam. Zgodziłam się. Spotykaliśmy się potem co tydzień. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam.

Nie było planów ani fundamentów

Nasze spotkania stały się rytuałem. Co sobotę wybieraliśmy nowe miejsce, mniej więcej w połowie drogi między naszymi miastami. Czasem była to mała herbaciarnia w Kutnie, innym razem park w okolicach Łodzi albo cicha restauracja przy dworcu w Płocku. Nie chodziło o wygodę. Raczej o bycie razem, o czas, który nie musiał być długi ani spektakularny. Wystarczyło, że był nasz. Jan był zupełnie inny niż mężczyźni, których znałam wcześniej. W jego obecności niczego nie musiałam udowadniać. Nie pytał o moje dawne życie, nie wyciągał opowieści o mężu. Był cierpliwy, a przy tym... ciekawy. Miał w sobie coś, co sprawiało, że chciało się mówić. A ja, mimo swoich oporów, coraz częściej mówiłam.

Któregoś razu spacerowaliśmy w cieniu alei lipowej. Było chłodno, już październik, a liście opadały tak gęsto, że trzeba było patrzeć pod nogi. Zatrzymaliśmy się na chwilę i usiedliśmy na ławce. Przez chwilę milczeliśmy.

Boję się – powiedziałam cicho, nie patrząc mu w oczy. – Nie wiem, czy jeszcze potrafię budować coś od początku

– Ale przecież nie budujemy niczego na nowo – odpowiedział spokojnie. – Nie ma planów ani fundamentów. Po prostu siedzimy razem na ławce. I to już jest coś.

Spojrzałam na niego. Miał ten sam wyraz twarzy co zawsze – spokojny, lekko zamyślony, z czułością, która nie potrzebowała wielkich słów.

– Pani Emilio – dodał po chwili – ja przez lata byłem pewien, że już nic mnie nie spotka. Przestałem czekać. I nagle... pojawiła się pani.

Nie odpowiedziałam. Ale poczułam, że czekam na kolejną sobotę. I na jeszcze jedną. I kolejną. Pisaliśmy do siebie co kilka dni. Czasem krótko – jedno zdanie, czasem całą stronę. Pisał o tym, co czyta, o pogodzie, o tym, jak w jego kuchni zakwitł kaktus. Ja pisałam o przypadkowych myślach, które przychodziły mi do głowy podczas zakupów, albo o tym, co usłyszałam w autobusie. Zaczynałam coraz częściej kończyć listy słowami: „Do zobaczenia”. I naprawdę zaczęłam na te spotkania niecierpliwie czekać.

Bałam się, że coś przegapię

Kiedy otworzyłam jego list, coś we mnie zadrżało. Papier pachniał jak herbata, którą piliśmy ostatnio. Pisał o tym, że lubi mnie obserwować, kiedy mówię o rzeczach, które mnie poruszają. Że ceni ciszę, którą potrafimy razem dzielić. A potem, w ostatnim akapicie, dodał: „Zastanawiam się, czy Pani Emilia czuje podobnie. Ja wiem, co czuję. Nie chcę już wracać do samotności”. Przeczytałam te słowa kilka razy. Nie odpowiedziałam od razu. Długo myślałam, co powiedzieć. A może – czy w ogóle coś mówić? Byłam już za stara na porywy serca, a jednocześnie czułam się, jakby ktoś zaprosił mnie do tańca, którego kroki zapomniałam dawno temu.

Spotkaliśmy się w listopadzie. Pogoda była szorstka, zimna, nieprzyjazna. Umówiliśmy się w kawiarni niedaleko lasu, gdzie wcześniej już raz spacerowaliśmy. Jan przyszedł wcześniej. Widziałam go przez szybę – siedział spokojnie, w tym swoim płaszczu i szalu, trzymał dłonie na stole, jakby coś rozważał. Usiadłam naprzeciwko. Nie powiedzieliśmy nic przez chwilę. Potem wyciągnął z kieszeni małe pudełko i położył je przede mną.

– Nie mam czasu, by czekać kolejnych lat – powiedział. – Wiem, że cię kocham. A ty?

Poczułam, jak robi mi się gorąco, mimo że było zimno. Nie otworzyłam pudełka. Patrzyłam na jego ręce. Były trochę zniszczone, ze starczymi plamkami, ale piękne. Ciche i zdecydowane. Nie odpowiedziałam od razu. W mojej głowie panował chaos. Serce biło nierówno, zbyt szybko. Bałam się. Nie tego, że się pomylę, tylko tego, że mogę być szczęśliwa. Że może być jeszcze coś dobrego, a ja mogę to przegapić. Milczałam. On czekał, nie wycofując dłoni.

– Dobrze – powiedziałam w końcu cicho. – Ale muszę się nad tym zastanowić. Nie odchodź.

Skinął głową. Pudełko zabrał z powrotem do kieszeni.

Zaczekam. Ale nie za długo. Życie, wiesz, nie lubi zbyt wielu zawahań.

Tego dnia rozstaliśmy się wcześniej niż zwykle.

Jak nie teraz, to kiedy?

Po powrocie do Torunia czułam się, jakbym z czymś została. Coś zostało mi wręczone i nie wiedziałam, co z tym zrobić. Nie pierścionek, nie pytanie, tylko odpowiedzialność. Za drugiego człowieka. Za siebie. Próbowałam zająć się codziennością. Zrobiłam przetwory z ostatnich jabłek, wysprzątałam szafkę z lekami, zadzwoniłam do córki, żeby zapytać, co z wnukami. Ale wszystko to wydawało się dalekie, papierowe. W głowie miałam tylko jego spojrzenie. I te słowa: „Nie mam czasu, by czekać kolejnych lat.”

Napisałam list. Pisałam długo, zmieniałam słowa, wykreślałam całe akapity. Pisałam o tym, że nie jestem pewna, czy potrafię jeszcze kochać. Że moje życie było do tej pory zbyt poukładane, a teraz wszystko się chwieje. Że boję się, że go zawiodę. Ale że jego obecność sprawiła, że zaczęłam znów budzić się z myślą, że dzień może przynieść coś innego niż samotność. Złożyłam list i schowałam do szuflady. Nie wysłałam go. Może nie miałam odwagi. Może chciałam jeszcze poczekać.

Kilka dni później spotkałam się z moją przyjaciółką, Martą. Znamy się od czterdziestu lat, przeszłyśmy razem wszystko – porody, śmierć jej męża, moje rozwody, nawet operacje bioder. Spotkałyśmy się jak zwykle u niej, przy herbacie z malinami.

– Wyglądasz, jakbyś była gdzieś indziej – powiedziała, patrząc na mnie znad kubka.

– Bo jestem. Trochę.

– On?

Kiwnęłam głową.

– To niepoważne, prawda? W tym wieku.

– Emilia, przestań. Ty się boisz, bo to zbyt dobre. Ale przecież ty już jesteś zakochana.

Zamilkłam. Marta odłożyła łyżeczkę na spodek.

– Tylko ty nie wiesz, że się zakochałaś. Ale on już wie. A ja też to widzę. Nie bądź głupia. Jak nie teraz, to kiedy?

Potem długo siedziałyśmy w ciszy. A ja po raz pierwszy pomyślałam, że może już za długo czekałam na coś, co samo do mnie przyszło.

Chciałam z nim spróbować

Wstałam wcześnie, mimo że nie planowałam nigdzie wychodzić. Śniadanie zjadłam mechanicznie – chleb z serem, herbata z cytryną. Kot przyszedł, położył mi się na kolanach, a ja nawet go nie pogłaskałam. Przez cały ranek kręciłam się po mieszkaniu, jakbym czekała, aż coś mnie przekona, żeby nie jechać. Ale nic się nie wydarzyło. I może dobrze. Po południu spakowałam niewielką torbę, wzięłam płaszcz i ruszyłam. Droga do Rzeszowa dłużyła się jak nigdy, mimo że znałam ją już prawie na pamięć. Jechałam powoli, nie słuchałam radia. W głowie miałam tylko jedno pytanie: co, jeśli mnie już nie zechce?

Znalazłam go na tej samej ławce, na której kiedyś rozmawialiśmy o ciszy. Siedział w płaszczu, z rękami wsuniętymi głęboko w kieszenie. Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się lekko, ale nie powiedział nic. Usiadłam obok. Milczeliśmy przez chwilę, jakbyśmy oboje potrzebowali upewnić się, że to naprawdę się dzieje.

– Jeśli jeszcze chcesz... – zaczęłam, trochę niepewnie – ja też chcę spróbować.

Jan spojrzał na mnie uważnie, ale bez pośpiechu.

– Nie wiem, co z tego będzie – powiedziałam dalej. – Ale wiem, że chcę pić z tobą kawę przez resztę mojego życia.

Z jego kieszeni wysunęło się znajome pudełko. Powoli je otworzył, ale tym razem nie podał mi go. Położył je między nami na ławce.

To wystarczy – odpowiedział cicho.

Siedzieliśmy tak jeszcze długo, w tej chłodnej listopadowej ciszy, która przestała być pusta.

Emilia, 66 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama