„Gdy mąż odszedł, w córkę wstąpił diabeł. Wołałam o pomstę do nieba, by ktoś oddał mi mojego słodkiego aniołka”
„– Mateusz stracił matkę. A pani córka ojca. Mateusz został półsierotą, Ola w pewnym sensie też. I rywalizują, komu jest gorzej. Matiemu, któremu kochającą mamę zabrała choroba, czy Oli, której ojciec sam zadecydował o zerwaniu kontaktu z córką i niby jest, ale jakby go nie było”.
- Arleta, 45 lat
Kiedy Olka poszła do liceum, myślałam, że zwariuję. Ciężko wychowywać córkę samodzielnie, zwłaszcza zranioną nastolatkę, której tata założył za granicą nową rodzinę, wyrzekając się tej pierwszej. Na szczęście nie miała problemów z nauką. W tej sferze jej bunt się nie objawiał. Ola miała lotny umysł i świetną pamięć, wystarczyło, że raz coś usłyszała czy przeczytała, a zostawało jej w głowie. Taki dar. Zazdrościłam jej tej fenomenalnej pamięci. Ja miałam głowę jak sito, a kalendarz wypchany małymi karteczkami, bo czego nie zapisałam, to momentalnie ulatywało. Wracając do meritum, nauka nauką, świetnie, że moja córka pozostała dobrą uczennicą, jednak problemy z jej zachowaniem to zupełnie inna sprawa.
To był trudny czas
Bardzo przeżyła nasze rozstanie. Najpierw wyjazd taty za granicę do pracy, potem wiadomość, że nie zamierza wrócić, wreszcie rozwód. Trudno, żeby po nastolatce wchodzącej w okres dojrzewania i mającej dość kłopotów z samą sobą spłynęło to jak woda po kaczce. Ja przechodziłam ten emocjonalny i życiowy kołowrotek fatalnie. Skończyło się terapią i lekami na depresję. U Oli obyło się bez psychiatry, szczerze się cieszyłam z tego powodu, co nie zmienia faktu, że jej postawa w szkole pozostawiała wiele do życzenia. Zwłaszcza od kiedy poszła do liceum.
– Tego debila trzeba by rozstrzelać! – zawołała od progu, mając na myśli jednego z kolegów. Ani „dzień dobry”, ani „cześć”, ani nawet „co na obiad?”, tylko od wejścia inwektywy.
Już wcześniej dostałam informację w dzienniku elektronicznym o uwadze od nauczycielki biologii, więc spodziewałam się, że Ola będzie odreagowywała złość w domu.
– Kochanie, po pierwsze, strzelanie do kogokolwiek jest nielegalne – zaczęłam rozbrajanie od żartu. – Po drugie, „debil” to bardzo nieładne określenie. Po trzecie, nie możesz w kolegę rzucać śliwkami, bo cię zdenerwował. Śliwki? Te, które dołożyłam ci do śniadania? No naprawdę… Wychowawczyni sugeruje, że powinnaś zacząć chodzić do szkolnego psychologa. Może to rzeczywiście dobry pomysł…
– Jasne! Zróbcie jeszcze ze mnie wariatkę! – krzyknęła na całe gardło. Tak, żeby sąsiedzi na pewno usłyszeli.
Córka miała konflikt z kolegą
Nie miałam siły z nią walczyć, a wiedziałam, że coś muszę zrobić. Było dla mnie tajemnicą, dlaczego córka uwzięła się na jednego z chłopaków. Zawsze się z nim kłóciła, ostatnio nawet się poszarpali, a teraz te śliwki… Wychowawczyni tylko dolała oliwy do ognia, sadzając ich w jednej ławce, co miało wyciszyć konflikt, zmusić ich do zawarcia rozejmu, a tylko pogorszyło sprawę. Codziennie darli koty, przeszkadzali w prowadzeniu lekcji, uwagi się sypały… W końcu znowu ich rozdzielono. Ale wojna nadal trwała.
Stałam przy stanowisku z owocami, wahając się, co wybrać. Była promocja na jabłka, Ola lubiła jabłka, nawet trzy potrafiła zjeść w szkole, ale jak zrobi z nich broń, może być nieciekawie.
– Cześć, palancie! – usłyszałam głos córki i aż zrobiło mi się zimno.
Podniosłam głowę znad straganu z owocami. Ola powitała w ten sposób chudego, wysokiego chłopaka.
– Cześć, kretynko! – odparł w podobnym tonie.
– Młody, nie życzę sobie, żebyś się tak odzywał – włączył się w konwersację jakiś mężczyzna, chyba ojciec chłopaka. Zamienili po cichu kilka słów i odeszli w swoją stronę.
Próbowałam się czegoś dowiedzieć
Pomyślałam, że to dobra okazja, by podpytać faceta o jego zdanie na temat konfliktu między naszymi dziećmi. Może wspólnie wymyślimy, jak go zakończyć. Wysłałam Olkę na drugi koniec sklepu, by wyszukała kilka produktów, a sama ruszyłam śladem „wroga”.
– Przepraszam, jestem mamą Oli. Moglibyśmy zamienić słowo?
– Jasne… Mateusz, poczekasz chwilę? Słucham – powiedział, gdy odeszliśmy kilka kroków dalej.
– Może moglibyśmy się spotkać? W jakimś neutralnym, spokojnym miejscu, gdzie nie będzie tłumu i naszych wojowniczych nastolatków. Chciałabym porozmawiać, czy możemy jakoś im pomóc – tłumaczyłam.
– Wystarczyłoby, gdyby nauczyła pani córkę manier. Teraz już trochę za późno – odparł szorstko, zakładając ręce na piersi.
Miałam ochotę odpowiedzieć równie ostro i gniewnie, ale wtedy konflikt by się zaognił, a przecież chciałam rozejmu. Przełknęłam ślinę wraz z dumą i postanowiłam wprowadzić tego obcego człowieka w nasze prywatne, rodzinne sprawy.
– Ola bardzo przeżyła fakt, że jej ojciec odszedł i założył nową rodzinę za granicą, a o starej najwyraźniej zapomniał. Proszę mi wierzyć, wcześniej nie miałam z nią żadnych kłopotów. A już na pewno nie była agresywna. Jej gniew skupia się głównie na Mateuszu, więc chciałabym znaleźć jakiś sposób, by ich pogodzić. Bo chyba są już za duzi na „kto się czubi, ten się lubi”, prawda? Jak pan myśli? – spojrzałam na mężczyznę bezradnie i z nadzieją, licząc jednocześnie, że nie wyglądam jak pies ze schroniska, żebrzący, by go wziąć do domu. – A teraz jeszcze te śliwki… Normalnie boję się jej dawać owoce do szkoły, takie jabłka na przykład…
Ojciec Matusza uśmiechnął się nieznacznie.
– Wyślę pani mój numer telefonu przez dziennik elektroniczny, umówimy się jakoś – spuścił z tonu, a w jego oczach błysnęło zrozumienie.
Umówiłam się z ojcem tego chłopaka
Rzeczywiście to zrobił. Umówiliśmy się w kawiarni. Byłam zdenerwowana, bo nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Przyjdą oboje, matka Matiego też? Będą rozmowy rozjemcze czy odpieranie ataków? Mnie zależało, by dzieciaki skończyły z tą idiotyczną wrogością. Nie muszą się lubić, nie muszą się nawet tolerować, wystarczy, jeśli będą się ignorować. Wiedziałam, że w większości przypadków prowokatorem była Ola, jakby chłopak działał na nią jak czerwona płachta na byka. Nie zamierzałam ślepo jej bronić, chociaż dałabym się za nią pokroić. Po prostu…
Kiedy ojciec Mateusza wszedł do kawiarni sam, ciut się rozluźniłam. Będzie jeden na jeden, tyle dobrego.
– Dziękuję, że pan przyszedł. Myślałam, że może pańska żona też…
– Moja żona nie żyje.
– Och… Przepraszam, nie wiedziałam. Bardzo mi przykro – banalne słowa, ale co innego można powiedzieć w takiej sytuacji.
On tylko kiwnął głową.
– Wydaje mi się, że to jest właśnie przyczyna rywalizacji naszych dzieci.
– To znaczy? – zgłupiałam.
Chyba miał rację
– Mateusz stracił matkę. A pani córka ojca. W klasie jest jeszcze kilkoro dzieciaków rozwiedzionych rodziców, ale oni są nadal obecni w ich życiu. Mateusz został półsierotą, Ola w pewnym sensie też. I rywalizują, komu jest gorzej. Matiemu, któremu kochającą mamę zabrała choroba, czy Oli, której ojciec sam zadecydował o zerwaniu kontaktu z córką i niby jest, ale jakby go nie było.
– Boże, pan nie żartuje. Ale to jakieś strasznie pokręcone jest… – zwiesiłam ciężką głowę. Tak mi zaciążyła, że musiałam ją podeprzeć dłonią. – Skąd pan to wie w ogóle?
– Od Piotrka. To najlepszy kumpel mojego syna. Po rozmowie z panią coś mi zaświtało i wziąłem go na spytki. Bo oczywiście Mati nie chce ze mną rozmawiać. Od śmierci matki zamknął się w sobie. „Zostaw mnie, nie interesuj się, to moja sprawa, sam się tym zajmę“ – naśladował ton i minę syna. – „Nie ma o czym mówić, nie mam żadnego problemu, wychowawczyni się czepia i przesadza”.
– Jakbym słyszała Olę…
– Właśnie. Ale Piotrek, odpowiednio pociągnięty za język, w końcu puścił farbę. Chyba miał już dość ciągłego słuchania o Oli. Mati był do tej pory w szkole lubiany i dość popularny, czy raczej był na specjalnych prawach, bo wszyscy mu współczuli. A gdy przeszedł do liceum, pojawiła się konkurencja. Dziewczyna, którą porzucił ojciec. Liceum to walka, wszyscy walczą o jakąś tam popularność. Oni, można powiedzieć, konkurują o litość.
Zastanawialiśmy się, co zrobić
Przegadaliśmy dwie godziny, zastanawiając się, co zrobić i co przyniosłoby najlepszy efekt. No i przeszliśmy na „ty”, by ułatwić sobie komunikację. A potem zaczęliśmy wdrażać nasze ustalenia w życie. Znając przyczynę walki między młodymi, mogliśmy delikatnie, bez nachalności – nic na siłę, żeby ich nie zrazić ani nie wzbudzić podejrzeń o indoktrynację – nakierować na właściwe postępowanie.
Najpierw mówiliśmy, niby mimochodem, niby do siebie albo przez telefon, choć tak naprawdę ja do Oli, on do Matusza, że lepiej, by ktoś cię lubił za to, co osiągnąłeś, co wiesz, jaką osobą jesteś, a nie za to, czyim jesteś dzieckiem, kuzynem, znajomym. Osobiście sięgałam po przykłady z filmów, seriali, życia, także z życia celebrytów, wspominałam własne doświadczenia, podpierałam się przysłowiami. Dywagowałam, że zgoda buduje, że popularność fajna rzecz, bo kto nie chce być lubiany, ale łaska fanów „na pstrym koniu jeździ, zaś „sława wynosi malarzy ponad książęta”. Jako licealiści powinni załapać sens.
Spotkaliśmy się niby przypadkiem
Kiedy już mieliśmy wrażenie, że przez skorupę hormonów i kompleksów coś się przedarło, docierając do komórek mózgowych, zaaranżowaliśmy wspólne wyjście. To znaczy, oni mieli myśleć, że spotkaliśmy się przypadkiem. Nasze dzieci lubiły jazdę na rolkach. Pewnie w życiu, by nie pomyśleli, że mogą mieć wspólną pasję, więc byliśmy kryci. Zabraliśmy ich na tor dla rolkarzy i deskorolkarzy. Tu mogli zdrowo rywalizować.
Rzecz jasna zaczęli od kłótni i popisywania się, ale inni uczestnicy, zwłaszcza ci trochę starsi i bardziej doświadczeni, szybko utarli im nosa i naprostowali. To nie było miejsce na głupie popisy, tu się szlifowało umiejętności i uczyło nowych rzeczy. Kiedy nasze dzieciaki ugięły się i zgodnie poddały zasadom, odkryły, że mogą się razem całkiem dobrze bawić. Spojrzałam na Szymona z uśmiechem.
– Przybiłabym ci piątkę, ale nie wiem, czy chcę, by to zauważyli – powiedziałam cicho.
– Piątka w pamięci – odparł. – Mam ochotę na kawę. Też reflektujesz? Chyba możemy ich zostawić na trochę samych? Nie pozabijają się, mam nadzieję.
– Nie powinni. Chodźmy gdzieś klapnąć i opić nasz mały sukces cappuccino. Nie musimy ich przecież pilnować jak przedszkolaków.
Zanim dzieciaki się zmęczyły, wypiliśmy po dwie kawy, zaliczyliśmy po jednej wizycie w toalecie i zastanawialiśmy się, czy nie zamówić jakiegoś deseru. Przydałaby się dawka cukru, bo usta nam się nie zamykały, tematy wyskakiwały jeden po drugim, a wartka rozmowa, skupienie na poznawaniu siebie nawzajem, napięcie uwagi i może jeszcze mały, całkiem niewinny flirt wyczerpywały kalorie nie mniej niż jazda na rolkach, przynajmniej w naszym wieku.
W końcu była jakaś poprawa
Szymon pracował jako marketingowiec w dużym wydawnictwie, miał ciekawą pracę i jednocześnie hobby, bo uwielbiał czytać. Spotykał się z pisarzami, jeździł na targi książek, zwoził stamtąd walizki nowych tomów i układał strategie promocyjne do kolejnych, które dopiero miały pojawić się na rynku. Ja byłam urzędnikiem. W porównaniu z jego pracą moja wydawała się nudna i mało ambitna. Ale on uznał, że wydawanie paszportów pomaga ludziom spełniać marzenia o podróżach, daje im do ręki glejt na cały świat. Musiałam przyznać, że pan marketingowiec całkiem zgrabnie to ujął, czyniąc mój zawód niemal romantycznym.
Zorganizowaliśmy kilka takich „przypadkowych” spotkań, skoro pierwsze zadziałało, należało kuć żelazo, póki gorące. Kiedy nasze dzieciaki nie rywalizowały o współczucie w oczach kolegów, zachowywały się jak młode osobniki homo sapiens, a nie wypuszczone z piwnicy dzikie niedźwiedzie. Wychowawczyni też zauważyła poprawę. Napisała do mnie wiadomość, że Ola poprawiła nastawienie i zachowuje się o wiele lepiej niż kilka tygodni wcześniej. Uznała to za wielki sukces. Czy nasz, czy swój, już nie wnikałam.
To miała być randka bez dzieci
– A co byś powiedziała, gdybyśmy wybrali się do kina, a potem do jakiejś modnej knajpki? – zaskoczył mnie propozycją Szymon, podczas gdy Mateusz z Olą zmieniali łyżwy na zwykłe buty po dwóch godzinach spędzonych na krytym lodowisku, które już w połowie września otwierało się w naszym mieście.
– Trzeba podpytać dzieciaki, co lubią…
– Nie, nie… – zmieszał się. – Miałem na myśli… Cholera jasna, kiepski w tym jestem, jak widać. Chciałbym gdzieś się wybrać z tobą. Tylko my dwoje. Nie wyjście z dziećmi, ale ze mną.
Zrobiłam wielkie oczy.
– Na randkę?! – spytałam, chyba ciut za głośno i z lekką paniką w głosie, bo kilka osób zerknęło w naszą stronę. Teraz to ja się speszyłam. – Boże, ja też jestem w tym beznadziejna.
– Jeśli się wygłupiłem, przepraszam. Dobrze nam się rozmawia, czujemy się swobodnie w swoim towarzystwie, więc pomyślałem… przepraszam.
– No coś ty, Szymon! Nie przepraszaj, nie za coś takiego jak zaproszenie na randkę. Schlebiasz mi, serio. Zdziwiłam się, bo nie sądziłam, że możesz być mną zainteresowany w takim… sensie. Prawdę mówiąc, że ktokolwiek może być…
Czułam się zakłopotana
Taka przykra prawda. Po rozwodzie miałam wstręt do facetów, a potem nabawiłam kompleksów i niewiary w swój kobiecy urok tudzież właściwy osąd sytuacji. Brałam pod uwagę, że moja córka niebawem zacznie się umawiać, ale ja? Niby z kim? I po co? Żebym znowu została zraniona? Mam fundować sobie powtórkę ze zdrady i porzucenia, i jeszcze wplątywać w to wszystko Olę? Mało się nacierpiała?
– Jesteś wspaniałą kobietą… – przedarło się przez moje smętne rozważania.
Szymon powiedział to takim tonem, że aż się zarumieniłam. Jakby naprawdę w to wierzył.
– Rozumiem cię. Po śmierci Doroty nie miałem ochoty ani czasu na poznawania kogoś nowego, a co dopiero mówić o budowaniu jakiejś relacji, ale… Od kiedy się spotykamy, nie mogę przestać o tobie myśleć.
– O, już jesteście! – dzieciaki przeszły przez bramki i podeszły do nas. Wykorzystałam ich obecność, by nie odpowiedzieć. I się ewakuować.
– Miło było was spotkać, do zobaczenia.
Wyszłyśmy z Olą pierwsze, ale kiedy się obejrzałam, Szymon wykonał gest, jakby rozmawiał przez telefon.
Zadzwonił wieczorem.
– Przepraszam, chyba niepotrzebnie wypaliłem z tą randką, nie chciałem cię wystraszyć, zapomnij o tym.
– Szkoda, bo właśnie myślałam, że chętnie, dla odmiany, wyszłabym na miasto z kimś dorosłym… Z tobą – odparłam, i naprawdę nie było moim celem, by zabrzmiało to tak uwodzicielsko. No ale wyszło, jak wyszło.
Trochę boimy się reakcji dzieci
Ola już spała, a my długo rozmawialiśmy przez telefon, czując się trochę jak nastolatki. Kiedy wybraliśmy się na kolację – bez dzieci, bez udawania, że spotykamy się przypadkiem, i bez tajnego planu, realizowanego dla dobra naszych pociech – na początku było trochę dziwnie, jakbyśmy widzieli się po raz pierwszy. Ale jeden żart, drugi rozładowały atmosferę i było jak wcześniej. No, prawie. Wiedzieliśmy, że to spotkanie ma inny charakter i obydwoje byliśmy podekscytowani.
Jak skończy się ta kolacja? Rozczarowaniem czy ochotą na kolejną randkę? Miałam nadzieję na to drugie, i to w liczbie mnogiej. Bo Szymon, kiedy nie musieliśmy się pilnować i przejmować obecnością dzieci, stał się jeszcze bardziej interesującym rozmówcą niż zwykle. Gdy wyszliśmy z restauracji i spacerowaliśmy po starym mieście, w pewnym momencie mnie pocałował.
No i tak się zaczęło randkowanie na całego. Wysyłaliśmy sobie SMS-y w ciągu dnia i wieczorem. Spotykaliśmy się tak często, jak nam pozwalały obowiązki samotnych rodziców. W końcu postanowiliśmy, że nie ma co dłużej się ukrywać. Byliśmy dorośli i nie robiliśmy niczego złego, mieliśmy prawo ułożyć sobie życie. Problem w tym, że trochę się baliśmy, jak zareagują nasze dzieci, kiedy im powiemy. Mniejsza o rodzinę, teściów, znajomych, którzy swoje rady i zastrzeżenia pewnie będą wygłaszać hurtowo. Ale dzieciaki?!
Wreszcie zaczęły się tolerować, może nawet trochę darzyć sympatią. Czy nie zrujnujemy tego wieścią, że jak dobrze pójdzie – z naszego punku widzenia – zostaną przybranym rodzeństwem? A może uznają to za dobry powód do lansu wśród rówieśników? Czego z czysto egoistycznych powodów nie będziemy prostować…