Reklama

Patrzyłam, jak za oknem pada śnieg, zadziwiająco gęsty i gruby jak na końcówkę zimy. Biała kurtyna oddzielała moje „tu i teraz” od całego świata. Byłam ukryta, ale czy bezpieczna? Kolejna lampka wina zawróciła mi w głowie, ale nie uśmierzyła bólu i wściekłości, nie przywróciła poczucia codziennego bezpieczeństwa.

Reklama

– Drań, cholerny drań – powiedziałam cicho. Puste mieszkanie odpowiedziało milczeniem. Jeszcze raz sięgnęłam pamięcią do tego dnia, do tego pieprzonego wspaniałego dnia.

Długo trwały przygotowania do ślubu i wszyscy, włącznie z młodymi, byliśmy tak skonani, że zaraz po ceremonii najchętniej ucięlibyśmy sobie drzemkę. Potem, jak u Hitchcocka, było tylko gorzej… Mój Pawełek, kochany dzieciak, który zawsze potrafił rozweselić cały dom, nie był już tylko mój. Dwa lata wcześniej wyszła za mąż Dominika i zaraz po ślubie wyjechała razem z Jarkiem do Londynu. Wiem, wiem, powinnam się cieszyć, że dzieciaki radzą sobie w tym niełatwym świecie, tylko że nasz dom zawsze był pełen ludzi, kolegów, koleżanek, znajomych, a teraz…

Zostaliśmy ze Staszkiem sami. Dwójka ludzi po pięćdziesiątce, dla których pewien etap się zamknął, dobiegliśmy do mety z napisem „Dorosłość Naszych Pociech”. Może inni zbudowaliby swój świat na nowo, ale mnie od kilku lat z mężem łączyły jedynie dzieci i wspólne gospodarstwo domowe. Ja pracowałam w szpitalu i przychodni po dwanaście godzin na dobę, on prowadził kancelarię adwokacką – i bywały tygodnie, gdy spotykaliśmy się tylko przy niedzielnym obiedzie.

Po powrocie z przyjęcia do pustego domu usiedliśmy na kanapie i nie włączając telewizora, siedzieliśmy w milczeniu dobre dwie godziny. Jakbym nagle nie miała o czym rozmawiać z człowiekiem, z którym spędziłam dwadzieścia pięć lat życia. To on w końcu przerwał ciszę.

A to drań! Załatwił mnie w białych rękawiczkach

– Kaśka. Musimy porozmawiać…

Powiedział to w taki sposób, że w mojej głowie rozdzwoniły się wszelkie możliwe alarmy. Zamarłam, bojąc się odezwać.

– Czemu nic nie mówisz? – spytał.

Nie patrzył na mnie, siedział sztywny i obojętny niby trup w fazie rigor mortis.

– To ty mi chciałeś coś powiedzieć.

– Mam kogoś – wyznał to cicho, ale mnie się wydawało, że wykrzyczał te słowa.

Rozległy się w mojej głowie z siłą kościelnego dzwonu. Jak to? Kiedy? Kto, co?!

Nabrałam głęboko powietrza.

– Jak długo to trwa?

– To nieistotne. Po prostu coś się skończyło i musimy się rozstać. Nie mówiłem wcześniej, bo nie chciałem zepsuć Pawłowi ślubu. Chciałem mu oszczędzić tego gadania, spojrzeń przy gościach…

– Jemu chciałeś oszczędzić czy sobie? – zadrwiłam, gdy świat przestał wirować.

– Nieważne. Zresztą jutro lecimy z Mają na Wyspy Kanaryjskie. Nie chcę kręcić.

– Maja? – popatrzyłam na niego autentycznie zdziwiona. – Czy to nie ta młoda asystentka, o której mi opowiadałeś, że większość jej tkanek poszła w długie nogi i zabrakło na szare komórki?

– Nieważne, co mówiłem. Teraz spodziewamy się dziecka i sama rozumiesz.

Rozumiałam. Nic już nie było do dodania. A zrobienia? Może powinnam wstać, zacząć biegać po domu, wrzeszczeć i pieklić się, wyrzucając jego rzeczy do ogrodu? Może. Ale nie miałam na to sił ani ochoty. Było mi dziwnie wszystko jedno. Tylko urażona duma bolała, och, jak bardzo.

– Co dalej? – zapytałam.

Czułam się ohydnie oszukana. Nie sądziłam, że zdrada jest tak gorzka.

– Dalej? – Staszek mówił mocnym głosem, jakby wygłaszał mowę obrończą w sądzie; wyraźnie się przygotował. – Wyprowadzisz się do matki, przecież my musimy gdzieś mieszkać z dzieckiem.

Zapowietrzyłam się tak, że musiałam wyglądać niczym ryba wyjęta z wody. Dopiero po dłuższej chwili się odetkałam.

– Jak możesz? Przecież to nasz wspólny dom, draniu, wspólny, słyszysz!

Pamiętasz, że scedowałaś na mnie wszelkie prawa do zarządzania majątkiem?

Poczułam zimny pot na plecach

– To było piętnaście lat temu, gdy musiałam wyjechać na sympozjum, a ty w tym czasie sprzedawałeś nasze stare M-4.

– Zawsze miałaś świetną pamięć. No więc dysponując tym pełnomocnictwem, trzy dni temu sprzedałem nasz dom Mai. Transakcja jest nie do podważenia, chyba żebym umarł przed jej uprawomocnieniem, więc jakby co, masz czternaście dni. Zaśmiał się, a ja nie wierzyłam własnym uszom. Jak mogłam żyć przez tyle lat z takim draniem i niczego nie zauważyć? Maskował się, czy to kryzys wieku średniego przemienił go w kanalię?

– Co znaczy „jakby co”? Mam cię zabić, łajdaku? Otruć czy poderżnąć gardło?

Coś we mnie pękło i po mojej twarzy popłynęły łzy. Ostatni raz płakałam jako mała dziewczynka, zawsze byłam dzielna.

Znasz mnie, Kaśka, nie próbuj niczego w sądzie, bo to moje podwórko. Dam ci połowę oszczędności, ale jeśli będziesz brykać, nie dostaniesz nic.

Przemyśl to.

Potem jak gdyby nigdy nic wstał i ruszył w kierunku drzwi.

– Aha, masz tydzień na wyprowadzkę i zabranie gratów. Gdy wrócimy z wycieczki, ma cię tu nie być – rzucił, wychodząc.

Gdy doszłam nieco do siebie, zadzwoniłam do Dominiki. Popłakałyśmy, pocieszała mnie i mówiła, że przecież mogę zamieszkać u niej do czasu, aż wszystko się wyjaśni, że weźmiemy dobrego prawnika i damy ojcu popalić. Zrobiło mi się trochę lepiej; może jeszcze nie wszystko stracone.
Następne trzy dni biegałam po adwokatach i wszędzie słyszałam to samo: nic się nie da zrobić. Skurczybyk zawsze był skrupulatny i jeśli już za coś się zabierał, dopinał sprawę na ostatni guzik.

Mijał czwarty dzień i wiedziałam, że przegrałam. Z tą świadomością obudziłam się już rano i towarzyszyła mi ona do wieczora, kiedy kupiłam butelkę wina. Teraz topiłam ponure myśli w alkoholu.

Nie, drogie dziecko, to już nie jest mój problem

Dzwonek telefonu dotarł do mnie jak przez mgłę. Sięgnęłam po smartfona; palce miały problem z odblokowaniem ekranu, ale w końcu się udało.

– Słucham? – ziewnęłam.

Jakiś kobiecy głos mówił coś, ale nie bardzo mogłam zrozumieć, kto to i czego chce. Po chwili jednak słowa zaczęły docierać do zamroczonego winem umysłu.

Czy dodzwoniłam się do pani Katarzyny? – ktoś tam po drugiej stronie był wyraźnie zdenerwowany; ja czułam się lekko.

– Taak, a o co chodzi? – starałam się wymawiać słowa wyraźnie, by moja rozmówczyni nie połapała się, że jestem pijana.

– Tu Maja.

Po tych słowach zapadła cisza, a mnie w jednej chwili alkohol wyparował z głowy. No może nie całkiem, jednak byłam zdecydowanie trzeźwiejsza.

– Czy to pani wyjechała z moim mężusiem na wycieczkę? – upewniłam się.

– Tak, to ja – zabrzmiał po drugiej stronie niemal dziecięcy głos.

„Musi być bardzo młoda – pomyślałam. – Niewiele starsza od naszej Dominiki”.

– Po co dzwonisz? Chcesz się zabawić kosztem starszej pani, która nie ma już tak jędrnego ciała jak ty? Daruj sobie! Mało ci, że skradłaś moje życie, mój dom i mojego męża? Pamiętaj jednak, że ja go miałam pierwsza, kiedy był jeszcze prawdziwym mężczyzną. Teraz… szkoda gadać – zakończyłam mądrze i rozłączyłam się.

Smarkula mnie zdenerwowała, a ja wdałam się w pyskówkę. To przez wino… Po chwili telefon zadzwonił znowu.

– Proszę pani, to ważne!

„Znowu ta pszczółka Maja” – zaśmiałam się sama do siebie, jakbym powiedziała jakiś dobry dowcip.

– Przylecieliśmy ze Stasiem do hotelu – mówiła szybko, pewnie z obawy, że znowu się rozłączę; i miała rację, ale zanim dotknęłam ekranu, usłyszałam coś, co zatrzymało mój palec w połowie drogi: – W nocy stwierdzono jego zgon, z uwagi, jak to napisał miejscowy koroner, na przedawkowanie sildenafilu!

„Masz ci los, stary głupiec – pomyślałam kwaśno. – Załatwił się viagrą”.

Z powodu nadczynności tarczycy od dawna miał problemy z erekcją, więc by zaimponować młodszym kobietom – bo przecież nie mnie – faszerował się viagrą!

– Dlaczego do mnie dzwonisz, dziecko? – zrobiło mi się żal dziewczątka.

Z jej perspektywy na początku wszystko wyglądało nieźle: ustawiony facet, ciąża, czyli smycz dla żywiciela, za chwilę własny dom, samochód, bajeczne wakacje…

Proszę przyjechać po ciało, to przecież pani mąż! – wypaliła, a ja przez kilka chwil trawiłam te słowa, tak jak wąż trawi swoją połkniętą w całości zdobycz, powolutku.

– To już nie jest mój mąż. To twój facet i rób sobie z nim, co chcesz.

– Zaraz! Wie pani, ile procedur trzeba przejść, jak dużo pieniędzy wydać, by sprowadzić zwłoki do kraju? A ja nie mam czasu i cholernych pieniędzy, choćby na przedłużenie pobytu. Zostawię go tu i niech go pochowają w jakiejś pieprzonej dżungli! – była wściekła, a może tylko przerażona.

– Maju – westchnęłam głęboko. – Obawiam się, że zatrzymają cię na miejscu co najmniej kilka tygodni, aż do zakończenia śledztwa. Zażywaj kąpieli i słońca, a jak nie będzie pieniędzy, poszukaj jakiegoś starego durnia. Zresztą, co ja ci będę tłumaczyła…

Rozłączyłam się, tym razem na dobre. Telefon rozbłysł kolorami i zgasł.

Reklama

Nie jestem mściwa, z natury nie jestem też okrutna, ale z moich oczu nie popłynęła ani jedna łza, jakby tych kilka ostatnich dni osuszyło je zupełnie. Można to przypisać sporej ilości wypitego tego wieczoru wina, ale w pewnym momencie ze zdziwieniem stwierdziłam, że się uśmiecham.

Reklama
Reklama
Reklama