Reklama

Gdyby ktoś kilka lat temu zapytał mnie, czy jestem szczęśliwą mężatką, odpowiedziałabym, że tak. Bo jak się inaczej mówi po czterdziestu wspólnych latach? Moje życie z Jerzym nie było ani pełne wielkich uniesień, ani wielkich dramatów. On – nauczyciel historii, z zasadami, z porządkiem w notatkach, szufladach i w głowie. Ja – bardziej z sercem na dłoni, impulsywna, roztrzepana. Uzupełnialiśmy się. Przez większość naszego małżeństwa Jerzy pracował. Często wracał późno, przynosił zeszyty, siadał do sprawdzianów, komentował:

Reklama

– Te dzieci to już nic nie wiedzą o Powstaniu Warszawskim.

I było mi dobrze. Miałam swoje życie, swój rytm. Było cicho. Wszystko się zmieniło, kiedy Jerzy przeszedł na emeryturę. Nagle był wszędzie. Wszystko musiał skomentować i ułożyć po swojemu. Niby nic złego, ale czułam się niekomfortowo. Jakbym nagle z gospodyni własnego świata stała się lokatorką. Zaciskałam zęby. Mówiłam sobie, że przecież to Jerzy, mój mąż, człowiek, z którym dzieliłam życie. Z każdym dniem było trudniej.

Poczułam, jak coś we mnie pęka

– Dlaczego znowu rosół? – Jerzy zmarszczył brwi, unosząc pokrywkę z garnka. – Nie mogłabyś raz zrobić czegoś innego?

Zamarłam z łyżką w ręku. Rosół bulgotał spokojnie. Jak w każdą niedzielę od czterdziestu pięciu lat. Ten zapach zawsze wypełniał kuchnię i był dla mnie jak rytuał, coś stałego, znajomego. I nagle miał być problemem?

A co ci nie pasuje? – zapytałam ostrożnie.

Ile razy można jeść to samo? Może byś raz zrobiła coś... nie wiem, bardziej wyszukanego?

– Przez trzy dekady byłeś zachwycony moim rosołem. Nagle ci się odwidziało?

– Bo teraz mam czas się temu przyjrzeć – rzucił chłodno i wyszedł z kuchni.

Stałam tam długo. Łyżka drżała mi w dłoni. To nie chodziło o rosół. Chodziło o coś większego, co powoli zaczęło mi się wymykać spod kontroli. On był wszędzie. A moje życie, mój rytm, mój spokój... znikał. Kęs po kęsie, uwaga po uwadze. Poczułam, jak coś we mnie pęka. Zacisnęłam dłonie na blacie. To była tylko zupa. To też był początek końca.

Łzy cisnęły się do oczu

– On jest ciągle w domu, zagląda mi przez ramię, nieustannie sprawdza, co robię – powiedziałam do słuchawki i już po tych słowach poczułam, jak łzy cisną się do oczu.

– Mamo, ale przecież to tata – Marta odpowiedziała lekko zdziwiona. – Wreszcie możecie być razem.

– A co jeśli ja tego nie chcę? – przerwałam jej ostro, po czym zamilkłam. W słuchawce też zapadła cisza. – Co, jeśli wolę być sama?

Usłyszałam, jak Marta wypuszcza powietrze. Miała przecież własne życie, własne problemy. Pewnie sądziła, że mama na emeryturze w końcu się nacieszy tatą, że będą spacerować, grać w scrabble i robić sobie herbatki. Nie rozumiała, że ja już nie chciałam tych wspólnych chwil. Chciałam oddychać. Chciałam, żeby nikt mi nie przesuwał filiżanek. Żeby nikt nie komentował każdego serialu.

– Może to po prostu kryzys? – zapytała, ale ton jej głosu był już bardziej ostrożny.

– Może... – powiedziałam, choć wcale tak nie myślałam.

Kiedy Jurek wyszedł do sklepu, usiadłam w fotelu. Zapadła cisza. Prawdziwa. Przymknęłam oczy i przez chwilę poczułam, że znowu jestem sobą. Marta mnie nie rozumiała. Może nikt nie rozumiał. Ta chwila, kiedy dom należał tylko do mnie, była jak wdech po długim duszeniu się.

Stałam tam jak wryta

Usłyszałam jego głos, gdy przechodziłam obok gabinetu. Mówił przez telefon, nie zauważył, że stanęłam w korytarzu. Drzwi były lekko uchylone.

– Anka się zmieniła – powiedział cicho, jakby sam nie dowierzał. – Mam wrażenie, że mnie nienawidzi. Chyba była szczęśliwsza beze mnie.

Stałam tam jak wryta. Serce podskoczyło mi pod samo gardło. W tej chwili świat, który i tak już drżał w posadach, osunął się jeszcze bardziej. Nie planowałam tego, nie chciałam podsłuchiwać. Nie mogłam się ruszyć. Coś we mnie pękło. Chwilę później weszłam bez pukania. Jerzy spojrzał na mnie, zaskoczony. Odłożył telefon. Przez sekundę siedzieliśmy w ciszy, tylko nasz stary zegar tykał w tle.

– Masz rację – powiedziałam w końcu. – Zmieniam się. Kiedyś byłam szczęśliwa, bo miałam spokój. A teraz go nie mam.

Jerzy zbladł. Usiadł ciężko na krześle, jakby to zdanie zrzuciło na niego cały świat.

– Anka… – zaczął, ale przerwałam mu gestem dłoni.

Usiadłam naprzeciwko niego. Patrzyliśmy na siebie długo. Bez gniewu. Bez krzyków.

Spojrzał na mnie ze zrozumieniem

Spotkaliśmy się przypadkiem. Ja wracałam z apteki, on siedział na ławce pod blokiem, w rozpiętej kurtce, z rękami w kieszeniach. Edek – sąsiad z trzeciego piętra. Zawsze uprzejmy, trochę samotny, trochę tajemniczy.

– Usiądź, jak chcesz – rzucił, gdy mnie zobaczył. – I tak nikt się tu już nie zatrzymuje.

Usiadłam obok. Potem rozmawialiśmy o pogodzie, o śniegu, który się nie trzyma tej zimy, o cenach warzyw. I w końcu – o samotności.

– Czasem jak jestem sam, czuję ulgę – powiedział nagle Edek. – Moja Wanda też nie wytrzymała. Wyjechała do córki pod Poznań. Mówi, że potrzebowała przestrzeni. No to dałem jej przestrzeń.

Uśmiechnął się smutno.

– Może to nie samotność boli – odpowiedziałam cicho. – Może to obecność niewłaściwej osoby w niewłaściwy sposób.

Spojrzał na mnie ze zrozumieniem. Bez litości. Bez oceniania. Od tego dnia siadaliśmy razem częściej. Czasem tylko mówiliśmy: „dzień dobry”. Innym razem gadaliśmy przez godzinę. O życiu. O tym, co minęło. I o tym, co jeszcze może przyjść. Zaczęłam się znowu śmiać. Z Edkiem. Czułam, że wracam do siebie. Powoli. Małymi krokami. Jakbym znów słyszała własne myśli.

Popatrzył na mnie długo

Siedzieliśmy przy stole. Mąż z gazetą, ja z kubkiem herbaty. Przez długi czas milczeliśmy. Czułam, że muszę to powiedzieć. I że to będzie najtrudniejsze.

Chciałabym, żebyśmy nie udawali – odezwałam się w końcu.

Jerzy powoli opuścił gazetę, spojrzał na mnie uważnie.

– Że jest dobrze, że się kochamy, że to wszystko działa – dokończyłam.

Nie odpowiedział. Jego twarz stężała, ale nie było w niej złości. Raczej zmęczenie.

– A co mamy zrobić? – zapytał cicho.

– Musimy się rozdzielić. Na jakiś czas. Może na zawsze. Ja... ja muszę oddychać.

Popatrzył na mnie długo. Jakby ważył każde moje słowo. Jakby je układał w głowie. W końcu tylko kiwnął głową. Bez dramatów. Bez oporu. W tej ciszy była zgoda. I ulga. I smutek. Spokój. Zrozumieliśmy, że nie byliśmy już parą. Byliśmy dwojgiem ludzi, którzy się kiedyś kochali, ale teraz żyją obok siebie. Wstałam, odsunęłam krzesło. Serce waliło mi w piersi, ale czułam też... spokój. Jakby po burzy. Wiedziałam, że to nie koniec wszystkiego.

Anna, 69 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama