„Gdy mąż przyniósł go do domu, chciałam oddać ich obu do schroniska. Ten niechciany sierściuch uratował mi życie”
„Dopiero po wszystkim nogi się pode mną ugięły. Osunęłam się na podłogę. Pomyślałam, że gdyby nie on, to mogłoby się skończyć dużo gorzej”.

- Sabina, 34 lata
Można powiedzieć, że z Jurkiem dobraliśmy się jak w korcu maku. Podobne zainteresowania i podobne poglądy na świat sprawiły, że szliśmy przez życie bez większych problemów. Jedyną rzeczą, co do której mocno się różniliśmy, było podejście do zwierząt. Jerzy wychował się w domu pełnym kotów i psów, ja żywego inwentarza nie cierpiałam.
Mąż, chyba chcąc sobie zrekompensować brak zwierzęcia w domu, niemal klękał przed każdym napotkanym psem i znał chyba każdego kota w okolicy. Wielokrotnie namawiał mnie, żebyśmy wzięli do domu przynajmniej kota, ale ja byłam nieugięta.
– Pomyśl. Często wyjeżdżamy, a przecież nie zostawisz go samego – tłumaczyłam, żeby Jerzy nie pomyślał, że kieruje mną wyłącznie niechęć.
– Sabinko! Przecież to nie problem. Poproszę któregoś kolegę…
– Bez sensu tak ludziom zawracać głowę – przerywałam stały argument Jurka i szłam do swoich zajęć.
Byłam pewna, że mąż będzie trzymał się naszych ustaleń, i nie zrobi niczego, czego ja bym nie chciała. Jednak pewnego dnia, gdy wróciłam z pracy, zobaczyłam Jurka nieporadnie próbującego zasłaniać kocię, które trzymał na kolanach.
Aż przysiadłam na taborecie
– Wydawało mi się, że mieliśmy umowę – wysyczałam wściekła.
– Wiem, Sabinko. Ale znalazłem tego malca, jak wynosiłem śmieci. Ma nie więcej niż cztery miesiące. I zobacz – przejechał po wystającym kocim kręgosłupie – jaki zagłodzony. Przecież nie mogłem go tam zostawić!
– Może i nie, ale proszę, żebyś teraz zawiózł go do schroniska.
Jerzy spuścił głowę i w milczeniu głaskał kociaka. Widziałam, że już zdążył się przywiązać do malca, ale ja nie zamierzałam zmieniać zdania. Dlatego byłam zdziwiona, że mąż jeszcze próbował ze mną pertraktować.
– Nie mogę go zawieźć do schroniska. Jego trzeba odżywić, a tam zwierzęta walczą o każdy kęs.
Popatrzyłam na tego mojego męża. Przytulał do siebie kota i patrzył z takim błaganiem, że się zgodziłam.
– Dobrze, odchuchaj go i znajdź mu dom. Byle to nie trwało wieki.
– Wiedziałem, że zrozumiesz! – zawołał uradowany jak dziecko.
Jurek prosił i błagał, ale byłam nieugięta
Machnęłam tylko ręką i poszłam się przebrać. „Te dwa, może trzy tygodnie szybko zlecą, jakoś wytrzymam” – pocieszałam się w myślach. Jurek jest naprawdę dobrym mężem, a małżeństwo to przecież sztuka kompromisów. Jednak trudno zmieniać swoje podejście do pewnych kwestii. Zwierzę w domu zwyczajnie mnie irytowało. Nie mogłam strawić tego, że drapie meble i gubi sierść, która mocno się odznaczała na jasnym dywanie. Przeszkadzał mi nieprzyjemny zapach z kuwety, ale już nade wszystko nie cierpiałam, kiedy kociak znienacka wskakiwał mi na kolana.
Sztywniałam wtedy cała i albo zrzucałam zwierzę, albo krzyczałam na Jurka, żeby szybko je zabrał. Mąż próbował przekonać mnie do tego, żebym pogłaskała kota, ale ja byłam nieugięta i ciągle przypominałam o naszych wcześniejszych ustaleniach.
– Podrósł już, przybrał na wadze. Możemy go oddać.
– Sabinko, jeszcze z tydzień. Obiecuję ci, że potem go zawiozę…
Odwracałam się na pięcie, bo trudno było mi znieść proszący wzrok męża. Czułam się jak ostatnia sekutnica, ale co mogłam poradzić na to, że po prostu nie cierpiałam zwierząt? W końcu na czerwono zaznaczyłam w kalendarzu dzień, w którym Jurek miał odwieźć kota do schroniska. Jednak dwa dni przed tym terminem zdarzyło się coś, co mocno pokrzyżowało mi szyki. Wyszłam z domu, żeby wyrzucić śmieci, i na chwilę zagadałam się z sąsiadką. Dzień był piękny, miałyśmy te kilka minut na pogawędkę, więc skwapliwie z tego korzystałyśmy. Usiadłyśmy na ławce i zaczęłyśmy gadać. Nagle sąsiadka mi przerwała:
– Co to za kot tak miauczy?
Obejrzałam się za siebie i zobaczyłam, że to nasza znajda miota się po balkonie i rozpaczliwie piszczy.
– Muszę iść. To mój kot tak rozrabia – poderwałam się z ławki.
– Masz kota? – sąsiadka była bardzo zdziwiona, ale ja pożegnałam się szybko i pobiegłam do mieszkania.
Nie zdążyłam nawet wejść na balkon, bo zobaczyłam, że w kuchni palą się zasłony! Przez chwilę patrzyłam na to w szoku, a potem zaczęłam gasić pożar. Na szczęście nie było mnie na tyle krótko, że straciłam tylko firanki, no i ściana nadawała się do przemalowania. Sterczał z niej osmalony i przetopiony kontakt, który mój mąż miał naprawić już dawno.
Uratował nam życie
Dopiero po wszystkim nogi się pode mną ugięły. Osunęłam się na podłogę, a do kuchni wszedł kot. Usiadł może metr ode mnie i zaczął sobie myć łapę… Pomyślałam, że gdyby nie on, to mogłoby się skończyć dużo gorzej.
Nie muszę chyba mówić, że po tym zdarzeniu trudno byłoby mi oddać kota do schroniska. Udałam, że zapomniałam o zakreślonym dniu, a i Jurek o nim nie wspominał. Nadal nie powiem, że lubię koty, ale obecność Mruczka nauczyłam się tolerować. I nawet lubię, gdy kociak siedzi obok mnie, gdy męża nie ma w domu.