„Gdy mąż przyniósł mi kwiaty, czułam, że coś przeskrobał. Kiedy zaczął sam sprzątać, było pewne, że to coś poważnego”
„Pewnego dnia stało się coś niespotykanego. Mąż przyniósł mi kwiaty. Jak nigdy. Wzięłam je do rąk, ale zamiast radości, poczułam ukłucie niepokoju. Coś było nie tak. Jego głos – sztucznie spokojny. Uśmiech – wymuszony. Unikał kontaktu wzrokowego, spojrzał za mnie, na kuchenny zegar. To obudziło moją czujność”.

- Redakcja
Mój mąż nigdy nie należał do romantyków. Przez piętnaście lat małżeństwa nie dostałam od niego nawet jednego kwiatka. Nie było kolacji przy świecach, zaskoczeń, liścików na poduszkę. Mówił, że to bzdury z filmów, że liczy się stabilność, dom, rachunki na czas. Przyzwyczaiłam się, choć czasem zazdrościłam koleżankom, które wracały z pracy z tulipanami w rękach. Aż nagle, pewnego dnia, wrócił z pracy... z bukietem. Pięknym, świeżym, przewiązanym wstążką. Patrzyłam na niego z niedowierzaniem i zamiast się cieszyć, poczułam lęk. Bo wiedziałam, że on tak po prostu nic nie robi. Czułam, że ma coś na sumieniu.
Rocznica ślubu
– Znowu nic – westchnęłam, zamykając drzwi od lodówki.
Była niedziela, nasza piętnasta rocznica ślubu. O tej porze roku kwitły róże, a ja naiwnie liczyłam, że może w tym roku… Że może się domyśli. Że może coś się zmieni.
Ale nie. Mój mąż jak zwykle wstał, poszedł do łazienki, zrobił sobie kawę i usiadł przed telewizorem w dresie. Nawet nie zauważył, że mam nową sukienkę. Ani że podmalowałam oczy. Nie padło ani jedno „wszystkiego najlepszego”, nie wspominając już o kwiatkach.
– Zrobisz jajecznicę? – rzucił znad pilota, jakbyśmy mieli zwykły poniedziałek.
– Zrobię – odpowiedziałam krótko, choć ścisnęło mnie w środku.
Od tylu lat nic. Zero gestów. Mówił, że nie lubi się „wygłupiać”, że to nie w jego stylu. Że ważniejsze są czyny niż słowa. A ja – głupia – trzymałam się tego, jak tonący tratwy. Że przynosi pensję. Że nie pije. Że czasem wyniesie śmieci. I że może to wystarczy.
Po śniadaniu wyszedł do garażu. Siedział tam całe popołudnie, dłubiąc przy aucie. Ja w tym czasie układałam zdjęcia do albumu. Trafiłam na nasze zdjęcie ślubne. Uśmiechaliśmy się wtedy tak szeroko. Ja z nadzieją, on z tym swoim chłopięcym zawadiackim spojrzeniem. Zamknęłam album. Może powinnam przestać się łudzić.
Kwiaty z zaskoczenia
Dwa dni później, we wtorek, wrócił z pracy wcześniej. Usłyszałam dźwięk klucza w zamku, a potem jego kroki w przedpokoju. Nie ruszyłam się z kuchni – obierałam właśnie ziemniaki na obiad. Gdy wszedł, myślałam, że coś się stało. Twarz miał dziwnie napiętą, oczy nerwowe.
– Cześć – powiedział i... podał mi bukiet.
Zatrzymałam się w pół ruchu. Ręka z obieraczką zawisła w powietrzu.
– Co to jest? – zapytałam ostrożnie.
– Kwiaty – odpowiedział, jakby mówił o czymś zupełnie normalnym. – Tak po prostu. Dla ciebie.
Stałam, patrząc na ten bukiet jak na coś obcego. Róże – czerwone, pachnące, elegancko przewiązane wstążką. Zupełnie jak z filmu.
– Z jakiej okazji? – zapytałam, wciąż nie mogąc uwierzyć.
Wzruszył ramionami.
– Nie musi być okazji. Przypomniało mi się, że lubisz róże. Pomyślałem... że ci kupię.
Wzięłam kwiaty do rąk, ale zamiast radości, poczułam ukłucie niepokoju. On nigdy takich rzeczy nie robił. Coś było nie tak. Jego głos – sztucznie spokojny. Uśmiech – wymuszony. Unikał kontaktu wzrokowego, spojrzał za mnie, na kuchenny zegar.
– Nie jesteś chory? – zapytałam pół żartem.
– Nie – odpowiedział. – Po prostu… chciałem ci zrobić przyjemność.
Postawiłam bukiet w wazonie i patrzyłam, jak płatki drżą lekko pod wpływem przeciągu. Wiedziałam, że coś ukrywa. Kwiaty były tylko zasłoną.
Coś się czai pod tą serdecznością
Od tamtego dnia wszystko było... zbyt grzecznie. Zbyt poprawnie. On wracał z pracy punktualnie, sam z siebie zmywał naczynia, pytał, czy czegoś nie trzeba ze sklepu. A ja? Zamiast się cieszyć, z każdym dniem czułam narastające napięcie.
Bo to nie był on. Mój mąż nigdy nie był wylewny, ale teraz stał się jakiś podejrzanie miły. Nawet kawałek ciasta przyniósł z cukierni w sobotę. Mój mąż, który twierdził, że sklepowe słodycze to chemia i naciąganie ludzi.
– Jakiś ty dziś uczynny – rzuciłam któregoś dnia z przekąsem, gdy wycierał podłogę, którą ja wcześniej zmywałam.
– No przecież coś ci się rozlało – odburknął.
Widziałam, że chciał brzmieć naturalnie, ale był spięty. Wciąż zerkał na telefon, a kiedy ja wchodziłam do pokoju, natychmiast go odkładał.
Zaczęłam się domyślać. Bo przecież to klasyka. Facet, który po latach małżeństwa nagle przypomina sobie, że żona lubi róże? Nie. Takie rzeczy nie dzieją się bez powodu. A raczej – dzieją się, kiedy ktoś ma powód, żeby zagłuszyć sumienie.
Zaczęłam go obserwować. Uważniej niż zwykle. Widziałam, jak ucieka spojrzeniem, jak się myli w opowieściach z pracy. Nagle „Piotrek” z pracy okazywał się być „Robertem”, a „nowy projekt” zmieniał się w „audyt”.
Mój mąż nigdy nie był dobrym kłamcą. I choć nie miałam dowodów, czułam pod skórą, że coś się czai pod tą nagłą serdecznością. Wieczorem, kiedy usiadł ze mną do kolacji, spojrzałam na niego i zapytałam prosto z mostu:
– Kogo chcesz przekupić? Mnie czy siebie?
Los mnie wyręczył
Zaczął coś mamrotać pod nosem, udając, że nie dosłyszał pytania. Nie naciskałam. Wiedziałam, że nie wyciągnę z niego nic na siłę. Ale kilka dni później los wyręczył mnie sam.
Była sobota, siedziałam w kuchni, przeglądając gazetkę z promocjami. On był w łazience. Wtedy zadzwonił jego telefon, który zostawił na stole. Wyświetlacz zamrugał – „Agnieszka – praca”.
Zerknęłam tylko. Nie miałam zamiaru odbierać. Ale dzwoniła uparcie. Trzy razy z rzędu. Czwarty raz to już była wiadomość głosowa. Nie byłam dumna z tego, co zrobiłam. Ale coś mnie pchnęło, żeby to odsłuchać.
– Cześć, Wojtek... Wiem, że powiedziałeś, żeby nie dzwonić w weekend, ale nie mogę tak po prostu udawać, że nic się nie dzieje. Nie odzywasz się od wczoraj. Nie wiem, czy to dlatego, że z nią jesteś, czy po prostu zmieniłeś zdanie… Nie jestem typem, który umie być „tą drugą”, wiesz o tym. Odezwij się, proszę...
Głos dziewczyny był młody, łagodny. I poruszony. Usiadłam. Poczułam, jak lodowaty ciężar osiada mi na piersi. To nie był głos koleżanki z pracy. To nie był ton używany w służbowych sprawach. To było coś więcej. Coś, czego jeszcze chwilę temu się domyślałam, a teraz... już wiedziałam.
Gdy wyszedł z łazienki, nie powiedziałam nic. Spojrzałam mu tylko w oczy i podałam telefon. Zamarł. Patrzył na mnie długo, po czym spuścił wzrok. Nawet nie zapytał, czy słuchałam. Właśnie to milczenie powiedziało mi najwięcej.
Dowiaduję się prawdy
Przez kilka minut staliśmy w tej ciszy, która dusiła bardziej niż jakikolwiek krzyk. W końcu odsunęłam się od stołu, wstałam i zaczęłam zmywać filiżanki po porannej kawie. Ręce mi się trzęsły. Usłyszałam, jak siada na krześle. Westchnął ciężko.
– To nic nie znaczyło – powiedział w końcu.
Parsknęłam śmiechem.
– Ktoś, kto dzwoni cztery razy z rzędu, nie brzmi jak „nic”.
– To się po prostu... wydarzyło. W pracy. Ona miała problemy, dużo rozmawialiśmy. A potem... nie wiem, jak to się stało.
– Nie wiesz? – odwróciłam się do niego. – To może ci przypomnę: kupiłeś kwiaty, zacząłeś zmywać naczynia, uśmiechasz się, jakbyś był nagle bohaterem romantycznego filmu. Myślałeś, że mnie przekupisz?
Wzruszył ramionami. Nie miał siły się bronić.
– Pomyślałem, że jeśli będę się starał... może nie zauważysz. Może to się rozejdzie po kościach. Ale już to skończyłem. Naprawdę. Przysięgam.
Wzięłam ręcznik i zaczęłam wycierać szklanki. Jak robot.
– Nie chodzi o to, czy to trwa nadal. Chodzi o to, że cię w ogóle do tego ciągnęło. Że ja byłam tu, całe życie, a ty szukałeś gdzieś indziej.
Milczał. W tamtym momencie poczułam, że między nami coś się skończyło. Nawet jeśli zostaniemy razem – coś we mnie już nie wierzyło. Kwiaty w wazonie zaczynały więdnąć. I nagle poczułam, że bardziej przypominają pogrzeb, niż rocznicę.
Kartka na stole
Kwiaty zwiędły po czterech dniach. Wyrzuciłam je do śmieci razem z wazonem. Nie chciałam na niego patrzeć. Stał na parapecie jak symbol złudzeń, których kurczowo się trzymałam. Przez kolejne dni on próbował się tłumaczyć, zachowywał się poprawnie, unikał telefonu. Ale mnie to już nie interesowało.
Najbardziej bolała zdrada zaufania. O to, że kiedy ja obierałam ziemniaki i planowałam obiad, on głaskał kogoś po dłoni w biurze. O to, że kupił róże nie z miłości, tylko ze strachu. A miłość i strach to przeciwieństwa.
Zaczęłam inaczej patrzeć na nasze życie. Na te wszystkie lata milczenia przy stole, na niewypowiedziane pretensje i obojętność, którą tak długo nazywałam „stabilnością”. Może zdrada była tylko końcem, ale pęknięcie zaczęło się dużo wcześniej. I ja też byłam jego częścią.
Nie wyprowadził się. I ja też nie. Jeszcze nie. Żyliśmy obok siebie – cicho, grzecznie. Ale każdy krok, każde spojrzenie było sztuczne. Wiedziałam, że on czeka, aż mi przejdzie. Nie przeszło. Któregoś dnia wrócił z pracy, a mieszkanie było puste. Na stole tylko kartka. Kilka słów: „Nie umiem już ci ufać. A bez tego nie da się żyć razem”. Może dla niego to był szok. Może nie. Ale dla mnie... to był pierwszy bukiet, który sobie sama podarowałam – wolność, szacunek i spokój.
Joanna, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po rozwodzie jem zupki chińskie, ale to nie brak kasy mi doskwiera. To własny syn sprawia, że nie śpię po nocach”
- „Przepisałam dom na syna, bo obiecał mi opiekę. Najpierw zrobili mi pokój w składziku na szczotki, potem było tylko gorzej”
- „Ukochany przestrzegał biurowych zasad jak ksiądz 10 przykazań. Nawet w imię miłości nie zrzucił maski zimnego biurokraty”