Reklama

Bardzo się ostatnio od siebie oddaliliśmy. Nie wiedziałam, dlaczego tak się stało, ale czułam, że jeśli szybko czegoś z tym nie zrobimy, przyszłość naszego małżeństwa stanie pod znakiem zapytania. Coraz mniej czasu spędzaliśmy ze sobą, coraz rzadziej rozmawialiśmy. Prawie przestaliśmy ze sobą sypiać. Miałam wrażenie, że Maciek mnie unika.

Reklama

Wciąż go kochałam i zależało mi, żeby naprawić to, co się między nami zepsuło. Szukałam sposobu, by znów się do niego zbliżyć. I wtedy koleżanka wspomniała o siedlisku, które kupiła, i gdzie spędzała lato. Zimą nie miała czasu tam jeździć, stało więc puste. Przyszło mi do głowy, żeby zorganizować tam święta. Dobrze by nam zrobiło kilka dni we dwoje.

– To świetny pomysł! – ucieszyła się koleżanka. – Na pewno nie zmarzniecie, bo w komórce jest mnóstwo drewna, a zimą okolica jest równie piękna, a może nawet piękniejsza niż latem.

Nie było mi łatwo przekonać Maćka do tego pomysłu. Narzekał, że daleko, a benzyna droga; że rodzice się obrażą, że bez telewizora i internetu zanudzimy się na śmierć. Ale końcu uległ.

Dwa dni przed Wigilią zapakowaliśmy samochód po dach i wyruszyliśmy w Bieszczady. Jechało nam się dobrze, po drodze tylko raz się pokłóciliśmy, i to już na finiszu. Maciek miał pretensje, że zapomniałam o łańcuchach na koła, które miałam pożyczyć od męża koleżanki. Na szczęście droga była odśnieżona i udało nam się nie zakopać w żadne zaspy.

Zobacz także

Chałupa stała na końcu wsi i wyglądała lepiej, niż sobie wyobrażałam. W środku zobaczyliśmy dwa pomieszczenia: kuchnię z wielkim piecem i pokój, w którym z każdej ściany spoglądali na nas z obrazków brodaci święci.

Łazienki nie było, ale wychodek na podwórku nie odstraszał ani wyglądem, ani zapachem.

– Oby woda w studni nie zamarzła – mruknął Maciek, chwytając metalowe wiadro stojące w sieni.

Dwie godziny później z rozgrzanego pieca zaczęło rozchodzić się przyjemne ciepło, a na kuchni wesoło perkotał garnek z fasolką po bretońsku, którą przywiozłam w słoiku. Spojrzałam na Maćka, stał przy oknie i patrzył w ciemność. Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło. Tak bardzo kochałam tego mężczyznę, że nie wyobrażałam sobie bez niego życia…

– Idę się przejść – rzucił nagle, nawet na mnie nie patrząc.

– Weź czapkę! – krzyknęłam za nim, jednak nie zawrócił.

Kilkanaście minut później usłyszałam pisk otwieranej furtki. Podeszłam do okna i zobaczyłam ciemną postać rozświetlaną dwoma światełkami. Jednym z nich był ognik papierosa, a drugim ekran telefonu komórkowego.

– Z kim rozmawiałeś? – spytałam, kiedy mąż wszedł do środka.

Nie musiał nic mówić. Zrozumiałam…

Jeszcze wtedy nie miałam żadnych podejrzeń, chciałam jedynie zagaić rozmowę. Nie spodziewałam się, że mnie zaatakuje.

– Czy ty zawsze wszystko musisz wiedzieć? – warknął Maciek.

– Po prostu pytam. Masz przede mną jakieś tajemnice?

Niespodziewanie przypomniała mi się rozmowa koleżanek z pracy. Jedna z nich opowiadała, że dowiedziała się o zdradzie męża, kiedy już wszyscy wokół doskonale o niej wiedzieli. „Żona dowiaduje się ostatnia” – skomentowała druga. Ja nigdy nie podejrzewałam męża o zdradę. Byłam pewna, że na tyle mnie szanuje, aby powiedzieć mi wprost, gdyby coś takiego się wydarzyło…

– Maciek, czy ty kogoś masz? – spytałam drżącym głosem.

Nie wątpiłam, że zaprzeczy.

On jednak milczał.

– Powiedz mi, proszę – powiedziałam cicho. – Czy jest w twoim życiu jakaś inna kobieta?

Spojrzałam na niego i nagle wszystko stało się jasne.

– Ty łajdaku! – krzyknęłam.

A potem złapałam kurtkę i wybiegłam z domu

Zimno mnie otrzeźwiło. Stałam na ciemnym podwórku, łykając łzy. Jak mogłam być taka głupia? Taka naiwna?! Wierzyłam, że to chwilowy kryzys, który przechodzi każde małżeństwo… Ufałam, że razem go pokonamy, bo przecież łączy nas miłość…!

Wsunęłam rękę do kieszeni i poczułam coś metalowego. Kluczyki od samochodu. Nie namyślałam się ani chwili. Wsiadłam do auta i ruszyłam z piskiem opon. Było mi wszystko jedno, dokąd jadę. Byle jak najdalej od męża, który tak mnie upokorzył!

Samochód tańczył na oblodzonej drodze, ale nie zwracałam na to uwagi. Ogromne zaspy na poboczu chroniły mnie przed roztrzaskaniem się na przydrożnych drzewach, dlatego nie czułam strachu. W najgorszym razie mogłam się zakopać. I co z tego? Czy teraz, gdy znałam prawdę, mogło mnie spotkać coś gorszego?

W końcu stało się to, co było nieuniknione – samochód zanurkował w zaspę i stanął. Silnik zgasł. Siedziałam chwilę w ciszy i ciemności, próbując ochłonąć. Nie mogłam. Ręce mi się trzęsły, serce waliło jak oszalałe.

– Uspokój się! – powiedziałam do siebie na głos. – Nie ty pierwsza i nie ostatnia zostałaś zdradzona.

– Ale ja go kocham – odparł głos w mojej głowie.

– To powód, żeby tu zamarznąć?

Jeszcze chwilę prowadziłam tę absurdalną rozmowę ze sobą, po czym obiecawszy sobie, że zaraz po świętach wystąpię o rozwód, skupiłam się na próbie uruchomienia samochodu. Bez skutku. Nie miałam wyjścia, musiałam wrócić do wsi na piechotę.

Gdzie ja trafiłam? Co to za dziwna rodzina? Wysiadłam z auta i ruszyłam przed siebie. Z zimna i zdenerwowania aż się trzęsłam. Poza tym prószył śnieg, przez co prawie nic nie było widać. Pocieszałam się, że przecież daleko nie mogłam odjechać i na pewno za chwilę dotrę do pierwszych zabudowań.

W końcu faktycznie zobaczyłam światełko pobłyskujące między drzewami. Bez zastanowienia skręciłam w las. Miałam nadzieję, że gospodarze mają samochód i podrzucą mnie na miejsce. Jeśli nie, przynajmniej trochę się u nich ogrzeję. Po kilku minutach znalazłam się na zapuszczonym, przysypanym śniegiem podwórku. Wokół panowała cisza. W drewnianym domu światło rozjaśniało tylko jedno okno, reszta była ciemna.

Zgrabiałymi z zimna rękami zastukałam do drzwi. Nikt jednak nie otwierał, więc zdesperowana pchnęłam drzwi, które otworzyły się z głośnym piskiem.

– Dzień dobry! – zawołałam, otrzepując śnieg z butów.

Odpowiedziała mi cisza.

– Halo, jest tu kto?

W tym momencie drzwi w sieni się uchyliły i zobaczyłam drobną kobietę w kraciastym fartuszku.

– Dzięki Bogu – uśmiechnęłam się na jej widok. – Samochód mi się zakopał w śniegu i nie mogę wrócić do domu. Pozwoli mi pani się trochę ogrzać?

Kobieta popatrzyła na mnie, nie odwzajemniając uśmiechu, po czym szerzej otworzyła drzwi. Weszłam do środka. W kuchni na drewnianej ławie siedział umorusany chłopiec, mniej więcej czteroletni, i bawił się trzymanym w ręce patykiem. Choć od pieca biło ciepło, w powietrzu czuć było wilgoć. Pachniało żurem. Spojrzałam w stronę wielkiego gara stojącego na piecu i przełknęłam ślinę.

Kobieta głową wskazała mi krzesło przy stole, po czym sięgnęła po miskę i nalała do niej zupy.

– Dziękuję, jestem bardzo głodna – znów się uśmiechnęłam.

W zupie próżno było szukać kiełbasy czy jajek, ale i tak bardzo mi smakowała. Z każdą łyżką coraz bardziej się rozgrzewałam. W końcu, gdy skończyłam jeść, mogłam zdjąć kurtkę i rozejrzeć się po pomieszczeniu. Było bardzo skromne: pod jedną ścianą stał odrapany kredens, pod drugą łóżko przykryte wzorzystą kapą.

Spojrzałam na chłopca. Pomimo chłodu miał na sobie koszulkę z krótkimi rękawami. Nie przestawał bawić się patykiem. Wymachiwał nim w różne strony, jakby wyobrażał sobie, że walczy z jakimś niewidzialnym wrogiem.

– Nie zimno ci? – spytałam.

Spojrzał na mnie, potem na matkę, potem znowu na mnie i dopiero wtedy pokręcił głową.

– Jak ci na imię?

Chłopiec milczał, zamiast niego odezwała się matka.

– On nie mówi – powiedziała tak cicho, że ledwo usłyszałam.

Przynajmniej tę noc spędzę w cieple

Nagle drzwi się otworzyły i do kuchni wszedł mężczyzna. Wysoki, ale przygarbiony, z szarą, mocno pomarszczoną twarzą, równie dobrze mógł mieć czterdzieści, co sześćdziesiąt lat. Spojrzał na mnie.

– Samochód mi się zakopał, tu niedaleko – machnęłam ręką – i pozwoliłam sobie wejść do państwa, żeby się zagrzać – wytłumaczyłam swoją obecność.

Kiwnął głową, po czym siadł naprzeciwko mnie. Po chwili kobieta podała mu miskę z zupą. Jadł, siorbiąc głośno, co jakiś czas podnosząc głowę i mierząc mnie nieprzeniknionym spojrzeniem.

– Mają państwo samochód? – spytałam, gdy skończywszy jeść, wytarł usta w rękaw koszuli.

– Nie mamy – odparł niskim, zdecydowanym głosem.

– A telefon? Może mogłabym od państwa zadzwonić?

– Nie mamy – powtórzył.

Zapadła cisza. Zastanawiałam się, co zrobić. Myśl, że miałabym o tej porze wyjść na mróz i po ciemku szukać drogi do wsi, wydała mi się absurdalna.

– Może sąsiedzi mają telefon? – spytałam z nadzieją w głosie.

– Nie mamy sąsiadów.

Teraz już się poważnie zaniepokoiłam. Trafiłam na pustkowie, do jakiejś dziwnej rodziny, i wyglądało na to, że nie mogę się stąd wydostać! W duchu zaczęłam obwiniać siebie za to, że tak dałam się ponieść emocjom. Mogłam chociaż wziąć komórkę.

– Nie wiem, co mam zrobić – westchnęłam zrezygnowana.

Kobieta spojrzała na mężczyznę, a on skinął głową.

„Jeśli oni zawsze tak ze sobą rozmawiają, to nic dziwnego, że mały nie umie mówić” – przemknęło mi przez głowę.

Mamy tu wolny pokój, po córce, może pani w nim przenocować – odezwała się w końcu kobieta.

– Naprawdę? Byłabym bardzo wdzięczna – ucieszyłam się z tego niespodziewanego rozwiązania.

Gospodyni zaprowadziła mnie do pomieszczenia obok i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Stała tam szafa, krzesło i łóżko – pościelone, jakby czekało na gościa. Nie zdejmując niczego, wsunęłam się pod pierzynę i próbowałam zasnąć. Sen nie nadchodził.

Niepokoiła mnie cisza. Przecież gospodarze powinni się krzątać, tymczasem do moich uszu nie dobiegały żadne odgłosy. Słyszałam tylko wiatr za oknem. Chwilami wydawało się, że to płacze dziecko. Nagle uświadomiłam sobie, że naprawdę słyszę czyjś płacz. A raczej zawodzenie.

Wstałam z łóżka, włożyłam buty i cicho otworzyłam drzwi. W kuchni nikogo nie było. Pomyślałam, że gdzieś musi być jeszcze jeden pokój, w którym spali gospodarze. Narzuciłam kurtkę i wyszłam na zewnątrz.

Szybko! Ratujcie tamtą dziewczynę!

Teraz już wyraźnie słyszałam kobiece jęki. Dochodziły ze stojącej koło domu komórki. Podeszłam tam, szarpnęłam drzwi i… Miała nie więcej niż dwadzieścia lat, długie, ciemne, posklejane włosy i oczy, w których czaił się lęk. Światło księżyca oświetlało jej drobną postać. Kucała w kącie komórki, ściskając w dłoni różaniec, i jęczała, jakby ją coś bolało.

– Co pani jest?! – spytałam przerażona swoim odkryciem.

Nie odpowiedziała, tylko wyciągnęła w moją stronę rękę z różańcem. Wzięłam go odruchowo i w tym momencie mój wzrok padł na jej przekrzywioną stopę. Pomimo zimna była półnaga, a do kostki ktoś przyczepił gruby łańcuch. Co tu się, do diabła, dzieje?! Nagle za plecami usłyszałam jakiś szelest. Poderwałam się i w panice zaczęłam biec przed siebie. Nogi zapadały mi się w śnieg, potykałam się i przewracałam, żeby zaraz znowu zerwać się do biegu. Byle nie dopadł mnie ten szalony człowiek, który więził nieszczęsną dziewczynę!

Nie zastanawiałam się, kim ona była. Wystarczała mi świadomość, że ten, kto ją skrzywdził, był potworem. Bestią w ludzkiej skórze. Czy to dlatego kobieta i chłopiec tak dziwnie się zachowywali? Tak, oni po prostu się bali? Całkiem jak ja teraz… Czułam, że opadam z sił. Jeszcze chwila, a nie będę w stanie dalej biec. Wtedy on mnie dopadnie. Co ze mną zrobi? Czy też mnie uwięzi? Nagle się potknęłam…

A teraz nie wiem, w co mam wierzyć

Najpierw usłyszałam kolędę. Czyżbym już była w niebie? Otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą nachylonego Maćka.

– Obudziła się! – krzyknął.

Po chwili obok niego stanęła pielęgniarka.

– Gdzie jestem? – wyszeptałam.

– W szpitalu. Trochę poobijana i przemarznięta, ale cała i zdrowa – odparła kobieta, poprawiając kroplówkę gdzieś za moją głową.

– Wesołych świąt – powiedział Maciek z taką czułością, jakiej dawno w jego głosie nie słyszałam.

– Co się stało?

– Szukałem cię… i znalazłem leżącą na drodze. Kochanie, mogłaś zamarznąć!

W tym momencie wszystko wróciło. Przypomniałam sobie samochód zakopany w śniegu, wizytę w domu, gdzie nikt z nikim nie rozmawiał, i półnagą dziewczynę uwięzioną w komórce. Maciek, wysłuchawszy mojej opowieści, natychmiast zawiadomił policję. Pomimo Wigili po godzinie w szpitalu zjawiło się dwóch mundurowych. Dokładnie spisali moje zeznanie i obiecali, że wszystkim się zajmą.

Dwa dni później wrócili. Najpierw coś tam szeptali z Maćkiem, a dopiero potem podeszli do mnie.

– Znaleźliście ją? – spytałam pełna nadziei.

– Znaleźliśmy – pokiwał głową. – Dom, który nam pani opisała, jest już tylko ruiną. Rzeczywiście mieszkała w nim pewna rodzina, małżeństwo z dwójką dzieci, ale to było dawno. Chodziły słuchy, że starsza z rodzeństwa miała coś nie w porządku z głową, podobno trzymali ją uwiązaną… Pewnej zimy, osiemnaście lat temu, wybuchł pożar. To było w nocy. Zginęli rodzice i ich syn, ciała dziewczyny nie odnaleziono. Nie wiadomo, co się z nią stało. Ludzie mówią, że jakimś cudem udało jej się uwolnić i to ona podłożyła ogień…

Nie, to nie mogła być prawda! Przecież ja tam byłam…

Lekarz wytłumaczył mi, że wyobraźnia czasem płata nam takie figle. Tak bardzo chciałam zapomnieć o przeżytym koszmarze, że w końcu w niego uwierzyłam.

Maciek cały czas troskliwie się mną opiekował, a gdy lepiej się poczułam, obiecał, że już nigdy się nie spotka „z tamtą kobietą”. Powiedział, że zrozumiał, ile dla niego znaczę. Jemu też uwierzyłam. Dwa dni przed końcem roku wypisano mnie ze szpitala i mogliśmy wracać do domu.

Reklama

Idąc do samochodu, włożyłam rękę do kieszeni kurtki. Wyczułam w niej coś twardego. Wysunęłam dłoń i wtedy zobaczyłam na niej stary drewniany różaniec.

Reklama
Reklama
Reklama