Reklama

Sobota rano. Ledwo otworzyłam oczy, a już słyszałam, jak Zbyszek szura w przedpokoju butami, żeby mnie „nie obudzić”. Jasne, on nigdy nie umiał się skradać, a teraz nagle cichutki jak kot. No tak, przecież sobota to jego wielkie święto. Dzień kopania ziemniaków u koleżanki na jej małym polu przy działce. Koleżanki, o której wiem tyle, że jest wdową, ma rudy kolor włosów, a jej grządki są ponoć „najładniejsze w okolicy”. Jak on to mówi, tonem jakby recytował jakiś wiersz. Od dwóch miesięcy co tydzień o tej samej porze wychodzi „pomóc” jej w zbiorach. A ja, głupia, początkowo się cieszyłam, że wreszcie znalazł sobie jakieś zajęcie na świeżym powietrzu. Tyle że mój mąż nigdy nie pałał miłością do kopania, nawet własnych ziemniaków! Więc co to za nagły zapał?

Reklama

Dziś, wracając z targu, miałam okazję przyłapać go w akcji. Idę sobie chodnikiem, aż tu nagle widzę Zbyszka wychodzącego z jej furtki. W jednej ręce trzyma siatkę pełną słoików, w drugiej jakąś kurtkę przewieszoną przez ramię. I wtedy zobaczyłam to! Na jego jasnej koszuli, tuż przy piersi, wielka czerwona plama. Wyglądała jak od szminki. Takiej krwistoczerwonej, jaką noszą kobiety, które wiedzą, czego chcą. Serce mi przyspieszyło, a w głowie już zaczęłam układać scenariusze rodem z taniego serialu. Nie będę się oszukiwać. Od tej chwili wiedziałam, że muszę wziąć sprawy w swoje ręce. Ja nie odpuszczę, dopóki nie dowiem się, co to za „ziemniaki” on tam naprawdę kopie.

Uciekał wzrokiem w kafelki

Wróciłam do domu minutę po nim, ale udawałam, że przyszłam dużo wcześniej i tylko „przypadkiem” schodzę z piętra z praniem. On stał w kuchni nad kranem, mył ręce jak chirurg przed operacją i uciekał wzrokiem w kafelki.

– No proszę, pan rolnik – rzuciłam słodko. – Jak tam zbiory u rudowłosej?

– U Ireny – poprawił mnie szybko. – Dobrze. Dużo… zebraliśmy.

– A na koszuli masz, Zbyszku, nadprogramowy plon. – Wskazałam palcem czerwony ślad. – Co to za odmiana? „Czerwona Bez Wstydu”?

– Olimpia, nie rób scen. To były akurat… buraczki. Jeden słoik się odkręcił.

– Co wy tam słoiki zbieraliście? – uniosłam brew.

Zerknął na mnie spode łba, westchnął i zaczął grzebać w torbie działkowej. Wyjął ściereczkę całą upaćkaną na bordo.

– Proszę, dowód rzeczowy. Ocet i chrzan, czujesz?

– Czuję, że pachniesz cudzym obiadem – odparłam. – I czuję, że ktoś tu robi ze mnie idiotkę.

– Olimpia, ona mnie poprosiła o pomoc. Sama nie dźwignie tych skrzynek. – Zawiesił głos. – A ja lubię pomóc.

– Ty lubisz, jak ci się słodko dziękuje – prychnęłam. – Pokaż tę siatkę.

Zajrzałam. Słoiki były zakręcone, na każdym podpis: „Buraczki”, „Ćwikła”, „Sałatka”. Porządne etykiety, aż za porządne. Jakby ktoś próbował mnie uśpić tą systematycznością.

– A czemu koszula jak od garnituru? – zapytałam niby od niechcenia. – Nie masz flaneli?

– Bo po działce miałem skoczyć do miasta. – Spojrzał na zegarek. – Nie zdążyłem.

– Pewnie nie. – Uśmiechnęłam się bez zębów. – Dobra, zostaw. Ja to wypiorę. A ty mi daj numer do tej Ireny. Podziękuję jej za przetwory. Osobiście.

– Olimpia, po co…?

– Po to, żeby nie było niedomówień – ucięłam. – I żeby sprawdzić, czy nie kłamiesz.

Schowałam ściereczkę do reklamówki „na później”. Plan miałam prosty. Jutro w samo południe odwiedzić królową działek. A jeśli to naprawdę były buraki, to trudno, ale sprawdzić muszę.

Idealny przepis na zdradę

Następnego dnia zaczęłam od najważniejszego źródła informacji — pani Halinki z trzeciego piętra. Nasza domowa agencja wywiadowcza. Ona widzi wszystko: kto wychodzi, kto wraca, z kim, w co ubrany i czy miał dobry humor.

– Pani Halinko, a widziała pani wczoraj mojego męża? – zapytałam niewinnie, opierając się o framugę jej drzwi.

– A pewnie, że widziałam! – odparła z dumą. – Taki wystrojony, że myślałam, że na wesele idzie. I perfumami było czuć, aż mnie w nosie zakręciło.

– Na ziemniaki się stroi – mruknęłam.

– Ziemniaki? – prychnęła. – Kochana, on od dwóch miesięcy co sobotę o tej samej godzinie idzie w tę samą stronę. I zawsze wraca z torbą. Raz słyszałam, że w torbie coś brzęczało… słoiki chyba.

– No proszę, Sherlock Halinka – pochwaliłam złośliwie. – A z tą panią, co tam siedzi na działce, to jak?

– Ruda, średniego wzrostu, taka… energiczna. Jak się śmieje, to cała ulica słyszy. – Halinka spojrzała na mnie uważnie. – A co, coś się stało?

– Jeszcze nie wiem – odpowiedziałam. – Ale jak się dowiem, to pani pierwsza usłyszy.

Wracałam do mieszkania z poczuciem, że mam już pół układanki. Wystrojony Zbyszek, rudowłosa dama, słoiki i aromat perfum. Idealny przepis na zdradę… albo na wyjątkowo dziwne hobby mojego męża. W każdym razie wiedziałam jedno, że następnym krokiem jest osobiste rozpoznanie terenu. Irenę muszę zobaczyć na własne oczy.

Cała się w środku gotowałam

Na działki pojechałam, ale najpierw na przeszpiegi. Niby pojechałam po pietruszkę, ale w rzeczywistości miałam zamiar schować się w krzakach i obserwować. Teren rozpoznałam szybko. Furtka z zieloną farbą, zardzewiała kłódka na łańcuszku, a tuż za nią rząd równiutkich grządek. Ukryłam się za krzakiem porzeczek, tak że ledwo wystawał mi czubek głowy. I wtedy go zobaczyłam. Zbyszek, mój „ziemniaczany bohater”, taszczył skrzynkę pełną słoików do samochodu. Obok niego – ona. Rzeczywiście ruda, może pięćdziesiątka, biodra jakby stworzone do bujania się przy robocie, albo i fajrancie, i ten uśmiech… jak kot patrzący na swoją myszkę.

– To może wpadniesz jutro na kawę? – usłyszałam jej głos, ciepły, aż za ciepły.

– Zobaczymy – odpowiedział Zbyszek, odwracając się w stronę auta.

Skrzynka trafiła do bagażnika, ona poprawiła mu kołnierzyk, a ja prawie połknęłam język. W mojej głowie już widziałam scenę, jak siedzą razem na werandzie, on popija kawę, ona podaje mu buraczki w eleganckiej miseczce i śmieje się z jego żartów. Kiedy odjechał, ona jeszcze chwilę stała przy furtce, patrząc za nim. Mnie się wtedy już gotowało w środku. Wróciłam do domu z przeświadczeniem, że to nie może być przypadek. Kobieta, która proponuje kawę mojemu mężowi, musi być dokładniej prześwietlona. A ja byłam gotowa, żeby wejść w rolę prywatnego detektywa do końca.

Zrobiło mi się głupio

Dwa dni później, gdy Zbyszek był w pracy, postanowiłam zrobić porządki w jego torbie działkowej. Otworzyłam ją ostrożnie, jakby miała zaraz wybuchnąć i rozsypać kompromitujące dowody po całej kuchni. W środku — scyzoryk, rękawice robocze, jakieś stare gazetki i… ściereczka cała upaćkana czymś czerwonym. Pachniało intensywnie, ale nie perfumami. Mimo to wrzuciłam ją do reklamówki, jak trofeum. Pierwszy przystanek — salon kosmetyczny mojej koleżanki Gosi. Ona odróżni każdą szminkę od byle jakiego sosu pomidorowego.

– Co to jest? – zapytałam, kładąc ściereczkę na ladzie.

– A co mam zgadywać? – Gosia przyjrzała się plamom, powąchała. – Olimpia… to są buraki. Gotowane, starte, pewnie z octem.

– Niemożliwe – zmarszczyłam brwi. – To wygląda jak…

– Jak szminka? – przerwała, uśmiechając się pod nosem. – Uwierz mi, żadna kobieta nie nosi takiej pomadki, chyba że chce pachnieć jak sałatka jarzynowa.

Zrobiło mi się głupio. Cała moja teoria runęła w trzy sekundy. Ale zaraz pomyślałam, że to może sprytna zasłona dymna.

– Wiesz co, Gosia? – westchnęłam. – I tak pójdę do tej jego Ireny.

– Olimpia, ty się prosisz o kłopoty – pokręciła głową. – Ale rób, co chcesz.

Wychodząc, ściskałam reklamówkę z ściereczką. Może to tylko buraki, ale dopóki nie usłyszę tego od samej zainteresowanej, będę traktować tę plamę jak dowód w sprawie.

Uśmiechnęłam się krzywo

Nie zamierzałam dłużej krążyć wokół tematu. Po południu odziałam się w najlepszy płaszcz, taki „do rozmów poważnych” i pojechałam na działki. Furtka otworzyła się bez oporu.

– Dzień dobry – powiedziałam od razu, żeby nie było wątpliwości, kim jestem. – Olimpia. Żona Zbyszka.

Ruda oderwała się od pielenia grządek i wyprostowała. Na twarzy miała ten sam serdeczny uśmiech, co wtedy, gdy widziałam ją zza krzaka.

– Aaa, Zbyszek! – rozpromieniła się. – Złoty człowiek, pomaga mi co sobotę. Bez niego bym się nie wyrobiła.

– Tak, słyszałam – odparłam chłodno. – I podobno te słoiki, które przynosi do domu… to od pani?

– Moje i mojej siostry z Podlasia – wyjaśniła. – Te z burakami to od niej, w słoikach litrowych. Wczoraj jeden się odkręcił, biedny Zbyszek cały się poplamił.

– Wiem – mruknęłam. – Pachniało octem.

– No pewnie! – roześmiała się. – To taki rodzinny przepis. Wszyscy chwalą.

Patrzyłam na nią uważnie. Zero nerwowości, zero unikania wzroku. Gdyby kłamała, musiałaby być zawodowcem.

– To ja tylko… chciałam podziękować – powiedziałam w końcu. – Za te buraczki.

– Ależ proszę bardzo! – odparła. – I zapraszam panią też, niech pani sama zobaczy, jak tu ładnie.

Uśmiechnęłam się krzywo. Tak, ładnie. I chyba bezpiecznie. Choć wciąż miałam ochotę czasem zapytać Zbyszka, czy aby na pewno chodzi mu tylko o warzywa.

Będę trzymać rękę na pulsie

Wieczorem siedziałam na kanapie, patrząc, jak Zbyszek ogląda mecz. W jednej ręce pilot, w drugiej kanapka z szynką, zero poczucia, że jego żona właśnie zakończyła śledztwo stulecia.

– Zbyszek – zaczęłam powoli. – Wiesz, byłam dziś u Ireny.

– Ooo… i co? – oderwał wzrok od telewizora. – Ładnie tam, prawda?

– Ładnie. I… pachnie octem – dodałam z lekkim uśmiechem.

Roześmiał się, jakby to był najlepszy żart dnia.

– Mówiłem ci, że to buraki. Ale ty wolisz swoje teorie spiskowe.

– Może i wolę – przyznałam. – Ale wiesz, wolę też wiedzieć, z kim mój mąż spędza soboty.

– To następnym razem chodź ze mną – zaproponował, wracając wzrokiem do meczu.

Nie odpowiedziałam. W końcu, jeśli naprawdę chodziło tylko o buraki i ziemniaki, to cała ta afera była po nic. Ale nie mogłam się pozbyć myśli, że jednak coś w tym wszystkim było… zbyt idealne. Może kiedyś jeszcze to sprawdzę. Na razie jednak postanowiłam odpuścić. Przynajmniej do następnej soboty.

Olimpia, 58 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama