„Gdy mój mąż mnie zostawił, myślałam, że moje życie się skończyło. To uczynny sąsiad ożywił we mnie ukryte pragnienia”
„Ręce mi się trzęsły. Nie dlatego, że córka mnie zraniła. Dlatego, że może miała trochę racji? Bo faktycznie byłam zmęczona. Tak bardzo zmęczona, że ostatnio nie pamiętałam, kiedy się śmiałam. Kiedy patrzyłam Markowi w oczy inaczej niż z wyrzutem. Może ja też się pogubiłam. Może to był mój upadek”.

- Redakcja
Gdy Marek odszedł, nagle całe życie zaczęło mi przeciekać przez palce. Niby oddychałam, robiłam zakupy, odbierałam dzieci ze szkoły, ale czułam się jak cień. Jakby mnie już nie było. Mąż spakował walizkę i powiedział bez cienia emocji:
– Sylwia, ja chcę czegoś innego. Życia.
A ja? Zostałam z praniem, dwójką zbuntowanych dzieci i poczuciem, że zawiodłam wszystkich – siebie też. Mama przyszła z rosołem i z takim swoim tonem, co zawsze wbija szpilki w serce:
– Może byłaś zbyt nudna? Każda kobieta powinna przewidzieć takie rzeczy.
Nie odpowiedziałam. Nawet nie miałam siły się bronić. Bo może miała rację? Może naprawdę przestałam być „interesująca”? Tylko... czy to moja wina, że byłam zmęczona? Że przez lata stawiałam innych ponad sobą? Ostatnio coraz częściej siedziałam wieczorami przy zgaszonym świetle i zastanawiałam się, czy ktoś jeszcze w ogóle widzi, że istnieję. Że jestem nie tylko matką, porzuconą żoną, kucharką, sprzątaczką i doradcą zawodowym w jednym. Chciałam, żeby ktoś po prostu zapytał: „Sylwia, jak się masz?” Ale nikt nie pytał. Aż pewnego wieczoru ktoś zapukał do moich drzwi...
Córka winiła mnie za ojca
– A może tata odszedł przez ciebie?! – wrzasnęła Kinga, a ja dosłownie zamarłam przy kuchennym blacie.
Trzymałam jeszcze łyżkę w dłoni, makaron kipiał w garnku, a ona stała na środku kuchni z rozpalonymi policzkami i oczami pełnymi pretensji.
– Co ty wygadujesz? – wydukałam.
– No tak! Wiecznie zmęczona, wiecznie w dresie, wszystko cię drażniło! Nawet jak tata próbował coś powiedzieć, to tylko przewracałaś oczami!
Czułam, jak serce zaczyna mi walić. Makaron przestał się liczyć. Wszystko przestało. Chciałam odpowiedzieć, ale ona już szła dalej, jakby coś w niej pękło:
– Może gdybyś się bardziej starała... gdybyś była mniej żałosna, to on by nie uciekł do tamtej laski! – krzyknęła, aż głos jej zadrżał.
– Kinga, nie masz prawa tak mówić! – podniosłam głos. – To nie ja zdradzałam! Nie ja zostawiłam rodzinę!
– Ale może go do tego doprowadziłaś! – rzuciła i ruszyła w stronę swojego pokoju.
– Nie jestem robotem! – wrzasnęłam, zanim trzasnęły drzwi. – Też mam uczucia!
Stałam potem w tej kuchni jak idiotka. W tle syczał przypalony garnek, a ja próbowałam zapanować nad oddechem. Ręce mi się trzęsły. Nie dlatego, że córka mnie zraniła. Tylko dlatego, że... może miała trochę racji? Bo faktycznie byłam zmęczona. Tak bardzo zmęczona, że ostatnio nie pamiętałam, kiedy się śmiałam. Kiedy patrzyłam Markowi w oczy inaczej niż z wyrzutem. Może ja też się pogubiłam. Może to nie było tylko jego odejście. Może to był mój upadek – rozciągnięty na lata. Usiadłam na podłodze i pierwszy raz od dawna rozpłakałam się tak naprawdę.
Zrobiło mi się głupio
Wieczorem siedziałam na kanapie, otulona kocem, z kubkiem zimnej herbaty, której nawet nie chciało mi się podgrzać. W tle cicho buczała lodówka, a z pokoju Kingi dobiegał stłumiony bas. Nie rozmawiałyśmy od tej porannej kłótni. Filip zaszył się w swoim świecie, jak zwykle. I wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Nie ruszałam się. Przez chwilę miałam nadzieję, że ktoś się pomylił. Że to listonosz, sąsiadka z dołu, ktoś inny – byle nie teraz, nie do mnie. Ale dźwięk rozległ się znowu. W końcu podeszłam i otworzyłam. Za drzwiami stał Robert – sąsiad z naprzeciwka. W rękach trzymał kubek termiczny i mały, niezgrabnie związany bukiecik ogrodowych kwiatów.
– Przepraszam, że tak... bez zapowiedzi – powiedział cicho. – Ale widziałem cię dziś przez okno. I jakoś... pomyślałem, że może potrzebujesz ciepłej herbaty i kogoś, kto nie będzie gadał głupot.
Zrobiło mi się głupio. Stałam w rozciągniętym swetrze, z zapuchniętymi oczami i potarganymi włosami. A on, ten cichy Robert, przyniósł mi herbatę i kwiaty. Jakby był jakimś posłańcem z równoległej rzeczywistości.
– To tylko mięta z miodem – dodał. – I kilka kwiatów z działki. Może nie są zbyt... estetyczne. Ale szczere.
– Dziękuję – szepnęłam, a w gardle coś mi się ścisnęło.
Wpuściłam go do przedpokoju, a on usiadł niezgrabnie na brzegu fotela, trzymając kubek jak talizman.
– Wiesz... sam przez to przechodziłem. Samotność potrafi być głośniejsza niż cała ulica – powiedział, patrząc mi w oczy. – Po rozwodzie przez trzy miesiące nie odezwałem się do nikogo z sąsiadów. Myślałem, że tak trzeba – przełknął ślinę. – Ale nie trzeba.
Patrzyłam na niego i czułam, jak coś się we mnie rozluźnia. Jakby po raz pierwszy od dawna ktoś mówił do mnie normalnym, ludzkim głosem. Nie oceniał, nie dawał rad. Po prostu był.
Coś mnie do niego ciągnęło
Od tamtego wieczoru minęło kilka dni. Robert wrócił do siebie, ale coś się zmieniło. Zaczęliśmy mijać się nie jak obcy sąsiedzi, tylko jak... ludzie, którzy wiedzą o sobie coś więcej, niż pod którym numerem mieszkania żyją. Najpierw było tylko „dzień dobry”. Potem krótka rozmowa przy śmietniku, potem kawa na ławce przed blokiem. Robert zawsze przynosił coś drobnego – jabłko z działki, czekoladowego wafelka, bukiecik zieleniny, który nazywał „swoim sposobem na odczarowanie dnia”.
– Trochę to głupie – śmiał się. – Ale lubię dawać ludziom coś, co pachnie czymś więcej niż obowiązkiem.
Zaczęłam się śmiać przy nim. I co gorsza – lubić to. Któregoś dnia poszliśmy razem po zakupy. Niby nic wielkiego – mleko, makaron, papier toaletowy. Ale wracaliśmy, jak z jakiejś mikro-przygody. Śmialiśmy się, że noszenie siatek to nowa forma terapii dla rozwodników. Nawet dzieci zaczęły go zauważać.
– Ten pan z kwiatkami... on ci się podoba? – spytał Filip, niespodziewanie wychylając głowę z pokoju.
Zarumieniłam się.
– To tylko sąsiad – odparłam, aż za szybko.
Ale prawda była taka, że czułam, jak coś mnie do Roberta ciągnie. Był ciepły. Uważny. Nie chciał niczego ode mnie – po prostu był. A to „bycie” nagle okazało się najcenniejszą rzeczą, jaką ktoś mógł mi dać. Aż do tamtego dnia. Wracałam właśnie ze spaceru, gdy usłyszałam głosy na klatce schodowej. Robert stał przy drzwiach, z telefonem przy uchu. Nie widział mnie, a ja... usłyszałam jedno zdanie, które wypowiedział do telefonu z lekką irytacją:
– Nie bądź śmieszna, przecież nie zakochałem się w niej – po prostu jest mi jej żal.
Poczułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Coś we mnie pękło. Nie czekałam, aż mnie zobaczy. Zawróciłam i wyszłam z bloku. Z sercem ciężkim jak kamień.
Nie chciałam litości
Nie spałam prawie całą noc. Leżałam na boku, wpatrzona w ciemny sufit, z jedną myślą dudniącą w głowie: „Po prostu jest mi jej żal”. To jedno zdanie wyryło się we mnie jak blizna. Jakby wszystkie te nasze drobne rozmowy, te bukiety, ta herbata – były tylko z litości. Ja – przypadek do opieki. Zrujnowana stara baba po przejściach. Rano zebrałam się i zapukałam do jego drzwi. Musiałam to z siebie wyrzucić. Drzwi otworzył niemal od razu, w dresie i zaskoczonym wyrazem twarzy.
– Sylwia? Wszystko w porządku?
– Nie. Nie jest – powiedziałam chłodno. – Usłyszałam wczoraj, co mówiłeś. Przypadkiem. Pod klatką.
Zamarł. Chyba próbował sobie przypomnieć, co dokładnie powiedział. A może doskonale pamiętał, tylko nie wiedział, jak to teraz obrócić.
– Sylwia, to nie tak... – zaczął.
– Nie? – weszłam mu w słowo. – Bo to brzmiało bardzo jasno: „Nie zakochałem się w niej, jest mi jej żal”. Brzmi jak diagnoza, nie jak nieporozumienie.
Złapał się za kark, westchnął.
– To była rozmowa z moją byłą żoną. Wiesz... ona od zawsze traktowała mnie jak mięczaka. Gdyby tylko usłyszała, że znów próbuję się do kogoś zbliżyć... Zrobiłaby z tego cyrk. Powiedziałem to, żeby nie dać jej satysfakcji.
– A mi co powiesz? – zapytałam. – Prawdę? Czy coś, co zabrzmi ładnie?
– Sylwia, ja naprawdę cię lubię... jesteś cudowna. Tylko... ja sam nie wiem, co czuję. Jeszcze nie. Nie chcę cię zranić, dlatego od początku...
– Dlatego lepiej powiedzieć, że mnie ci żal? – przerwałam mu gorzko. – Wiesz co? Nie potrzebuję litości. Potrzebuję kogoś, kto mnie zobaczy. Naprawdę. Bez maski. Kto nie będzie mnie traktował jak złamaną kobietę do pocieszenia.
Zamilkł. Patrzyliśmy na siebie długo, w ciężkiej ciszy. W jego oczach widziałam coś na kształt żalu. Ale nie miłości. I to bolało jeszcze bardziej. Odwróciłam się i odeszłam, zanim zdążył coś jeszcze powiedzieć.
Coś między nami puściło
W niedzielę po południu pojechałam do mamy. Nie zapowiedziałam się. Po prostu wsiadłam w autobus i jechałam całą drogę, trzymając w dłoni reklamówkę z ciastem, które upiekłam tylko po to, żeby mieć jakiś pretekst.
– Sylwia? – otworzyła zaskoczona. – Coś się stało?
– Nie. Chcę pogadać – odpowiedziałam spokojnie. – Ale tak... naprawdę.
Usiadłyśmy w kuchni. Mama nalała herbaty, jak zawsze – do tego samego kubka z napisem „Dla najlepszej Mamy”, który kupiłam jej dziesięć lat temu na Dzień Matki. Wtedy się wzruszyła. Teraz nawet na niego nie spojrzała.
– Wiesz... całe życie miałam wrażenie, że muszę się wszystkim wykazać. Tobie, Markowi, dzieciom, sąsiadom. Że muszę być silna, zaradna, konkretna. I że jak już jestem... to nikt mnie nie musi kochać. Bo przecież wystarczy, że jestem przydatna – zaczęłam.
Mama milczała. To już był sukces.
– A teraz nie jestem ani żoną, ani dobrą matką. I nagle się okazało, że nie mam pojęcia, kim jestem. I nikt nie chce tego wiedzieć. Nawet ty.
Podniosła na mnie wzrok. Pierwszy raz od dawna nie był surowy. Tylko po prostu... ludzki.
– Może nie umiałam ci tego nigdy okazać – powiedziała cicho. – Ale podziwiam cię. Ja bym nie dała rady. Miałam kiedyś... romans. Twój ojciec się dowiedział i zniknął na pół roku. Nigdy nie mówiłam, bo... po co? Ale wtedy pękłam. Zawsze myślałam, że jesteś słaba. Ale nie jesteś. Jesteś odważniejsza ode mnie.
Zaparło mi dech. Nie wiedziałam, czy bardziej boli mnie jej wyznanie, czy to, że tyle lat żyłyśmy razem i żadna z nas nie miała odwagi się naprawdę otworzyć.
– Przepraszam, że byłam dla ciebie taka chłodna – powiedziała mama, dotykając mojej dłoni. – Czasem najtrudniej kochać tych, którzy są nam najbliżsi.
Nie przytuliłyśmy się. Nie płakałyśmy w ramionach. Ale pierwszy raz od bardzo dawna coś między nami puściło. Jakby ktoś uchylił drzwi, które latami były zamknięte.
Sylwia, 49 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Pożyczyłem ślicznej koleżance kasę, bo liczyłem, że słodko mi się odwdzięczy. Dostałem jedynie gorzkie rozczarowanie”
- „Gdy po godzinach sprzątałam cudze domy, trafiłam na byłego szefa. Ten stary grzyb nie pamiętał, co mi kiedyś zrobił”
- „Chciałam związać koniec z końcem, więc wynajęłam pokój miłemu lokatorowi. Skradł nie tylko moje serce, ale i precjoza”