„Gdy mój mąż zmarł, odkryłam ukryte pragnienia, które tłumiłam przez 50 lat. Córka powiedziała mi, że jestem żenująca”
„Wtedy się zaczęło. Że się zmieniam. Że jestem egoistką. Że powinnam myśleć o wnukach, a nie o jakichś kawusiach z koleżaneczką. Że ojciec nie zdążył porządnie ostygnąć, a ja już wydziwiam. Stałam nad stołem z drżącymi dłońmi i słuchałam jej, drżąc. Mówiła dokładnie tak, jak kiedyś mój Jan”.

- Redakcja
Po raz pierwszy w życiu jestem sama. Jan – mój mąż – zmarł miesiąc temu. Przeżyliśmy razem ponad pięćdziesiąt lat. Pięć dekad wspólnych posiłków, świąt, zmartwień i... milczenia. Bo przez większość naszego małżeństwa to on mówił, decydował, planował. Ja się zgadzałam. Zawsze. Bo tak mnie nauczono, że dobra żona się nie kłóci, nie pyskuje, nie ma fanaberii. Na pogrzebie byłam spokojna. Wszyscy mówili, że jestem silna. Ale ja po prostu nie wiedziałam, co mam czuć. Przez tyle lat byłam czyjąś żoną, matką, gospodynią, a teraz... siedzę w tym dużym, cichym mieszkaniu i czuję, jakby ktoś zabrał mi ster. Tylko że ja chyba nigdy tego steru w rękach nie miałam.
W nocy nie śpię. Patrzę w sufit i zadaję sobie pytanie, kim właściwie jestem? Co naprawdę lubię? O czym marzyłam, zanim wyszłam za Jana? I co się stało z tą dziewczyną, którą kiedyś byłam? Nie wiem jeszcze, co dalej. Ale pierwszy raz od dawna czuję, że coś we mnie się budzi. Coś, co przez te wszystkie lata było we mnie cicho, skrępowane, wystraszone. Teraz – powoli – zaczyna oddychać.
Nie wstydziła się romansów
Z Martą rozmawiałam pierwszy raz przy śmietniku. Stałyśmy tam obie z siatkami i chyba obie udawałyśmy, że segregujemy. Ona miała rozpuszczone włosy, krótki płaszcz i buty, jakich nigdy bym nie założyła – zamszowe, na obcasie, niepraktyczne. Uśmiechnęła się do mnie pierwsza.
– Pani Irena, prawda? – zagadnęła. – Jestem Marta, mieszkam piętro niżej.
Zaskoczyła mnie. Młodsza ode mnie ze trzydzieści lat, ale mówiła ze swobodą, jakbyśmy znały się od dawna. Zaczęłyśmy rozmawiać. O pogodzie, o sąsiadach, o remoncie klatki, który niby miał być na wiosnę. Kilka dni później zaprosiła mnie na kawę. Weszłam do jej mieszkania z nieśmiałością. Pachniało wanilią i świeżym praniem. Na stole leżała książka z półnagą kobietą na okładce. Speszona odwróciłam wzrok, ale Marta tylko się roześmiała.
– Nie wstydzę się, że lubię romanse. I nie wstydzę się, że jestem sama – powiedziała. – Czasem lepiej być samą, niż z kimś, kto cię nie widzi.
Zamilkłam. Bo wiedziałam, że Jan nigdy mnie nie widział. Widział obiad, czyste koszule, dzieci. Ale mnie – Ireny – nie widział nigdy. Tego wieczoru, po powrocie do pustego mieszkania, długo siedziałam przy oknie. A potem otworzyłam szafkę, gdzie kiedyś chowałam stare pocztówki. W jednej z nich był bilet do Wiednia. Niewykorzystany. Moje marzenie sprzed pięćdziesięciu lat. Zasnęłam z nim w dłoni.
Córka się na mnie obraziła
– Mamo, ty się dobrze czujesz? – zapytała Basia, przekraczając próg mieszkania jak urzędniczka z kontrolą. – Co to za bluzka?
Spojrzałam na siebie. Kupiłam ją tydzień temu – lniana, luźna, w kolorze przygaszonego fioletu. Marta powiedziała, że mi w niej do twarzy. Ja po prostu czułam się w niej... lżej.
– Bluzka jak bluzka – wzruszyłam ramionami. – Chciałam coś nowego.
Basia uniosła brwi. Usiadła na kanapie, odkładając torebkę z ostentacyjnym westchnieniem.
– Coś nowego? Po co ci teraz nowości? Przecież nie wychodzisz nigdzie, nie masz już... – urwała. – No wiesz. Takich potrzeb.
Zaparzyłam herbatę, choć już wiedziałam, że ten dzień będzie ciężki.
– Chodzę na spacery. Spotykam się z Martą. Rozmawiamy, czasem pójdziemy na kawę...
– Z kim? Z tą rozwódką spod ósemki?
Basia patrzyła na mnie jak na dziecko, które przyłapała na kradzieży czekolady.
– To nie twoja sprawa – powiedziałam cicho, ale stanowczo.
Wtedy się zaczęło. Że się zmieniam. Że jestem egoistką. Że powinnam myśleć o wnukach, a nie o jakichś „kawusiach z koleżanką”. Że ojciec nie zdążył porządnie ostygnąć, a ja już „wydziwiam”. Stałam nad stołem z drżącymi dłońmi. Słuchałam jej, a w głowie miałam tylko jedno zdanie: „Ona mówi dokładnie tak, jak kiedyś Jan”. Basia wyszła obrażona. Zatrzasnęła drzwi. A ja... nie popłakałam się. Tylko po raz pierwszy od dawna poczułam, że stoję po swojej stronie.
Poczułam się lżejsza i odważniejsza
Nie szukałam Magdy. Po prostu ją spotkałam. Stałam w kolejce po pietruszkę na targu, gdy usłyszałam:
– Irena? To ty?
Odwróciłam się i nie poznałam jej od razu. Krótkie siwe włosy, okulary, uśmiech nieco starszy, ale wciąż ten sam. Magda – moja przyjaciółka z młodości, z czasów, gdy jeszcze marzyłyśmy, że życie będzie jak w powieści.
– Magda?! – wykrzyknęłam i od razu się przytuliłyśmy, jakby te czterdzieści lat nie minęło.
Poszłyśmy na kawę. Magda mieszkała od niedawna kilka ulic dalej. Nigdy nie wyszła za mąż. Nie miała dzieci. Była wolna, a przynajmniej tak o sobie mówiła. Zajmowała się tłumaczeniami, podróżowała, malowała. Żyła po swojemu.
– A ty? – zapytała mnie wprost, bez litości, po godzinie rozmowy. – Żyłaś po swojemu?
Zamilkłam. Patrzyłam na parę starszych ludzi przy sąsiednim stoliku. On czytał gazetę. Ona skubała rogalik. Milczeli. Jak ja z Janem przez większość życia.
– Nie – odpowiedziałam w końcu. – Żyłam... jak trzeba.
– A teraz?
Popatrzyłam jej prosto w oczy.
– Teraz dopiero zaczynam czuć, że żyję. I chyba nie wiem, co z tym zrobić.
Magda uśmiechnęła się i położyła dłoń na mojej.
– Zrób wszystko to, czego bałaś się całe życie. Bo teraz już nie musisz nikomu się tłumaczyć.
Wyszłam z tej kawiarni jak ktoś inny. Lżejsza. Odważniejsza. Jakbym właśnie odzyskała jakąś część siebie, którą kiedyś zakopałam bardzo głęboko.
Zakręciło mi się w głowie
To miała być zwykła sobota. Marta namówiła mnie, żebym poszła z nią na potańcówkę w osiedlowym klubie seniora. „Tylko muzyka, trochę tańca, nikt cię tam nie będzie oceniał” – mówiła z tym swoim łobuzerskim uśmiechem. Założyłam sukienkę w kwiaty, którą kiedyś trzymałam „na wesele córki”. Wzięłam czerwoną szminkę Magdy. I odrobinę odwagi.
Parkiet był pełen – panowie w marynarkach z lat 80., panie w koronkach i cekinach. Marta tańczyła, jakby miała znowu trzydzieści lat. A ja... ja dałam się porwać. Jakiś pan w kapeluszu poprosił mnie do walca. Śmiałam się, zakręciło mi się w głowie – dosłownie i w przenośni. Właśnie wtedy do sali weszła Basia. Zatrzymała się w drzwiach, jakby dostała obuchem. Spojrzała na mnie i tego mężczyznę. A potem... wyszła. Dogoniłam ją dopiero na zewnątrz, w chłodnym powietrzu.
– Basia, poczekaj!
– Mamo, co ty robisz? – syknęła, odwracając się z twarzą pełną gniewu i... wstydu?
– Tańczę – powiedziałam spokojnie. – Nic złego. Po prostu... tańczę.
– To żenujące! – krzyknęła. – W tym wieku?! W kwiatki?! Z jakimś obcym facetem?! Ojciec się w grobie przewraca!
Poczułam, jak w środku coś we mnie pęka. I nie był to smutek.
– Twój ojciec nigdy nie pozwolił mi tańczyć. Zawsze mówił, że to głupota. Ale ja lubię tańczyć, Basiu. Zawsze lubiłam. Tylko o tym zapomniałam. Bo zapomniałam o sobie.
Basia patrzyła na mnie chwilę. A potem odeszła, bez słowa. A ja wróciłam na salę. I zatańczyłam jeszcze raz. Bo już się nie wstydziłam.
Nie miałam odwagi żyć
Było cicho. Jesień wchodziła w tę bardziej melancholijną fazę – liście leżały na grobach jak miękkie koce. Stałam nad marmurową płytą, dłonią przesunęłam po wyrytym imieniu: „Jan Nowak, mąż, ojciec”.
– Cześć, Janek – powiedziałam cicho. – Dawno się nie odzywałam, wiem.
Usiadłam na ławeczce obok. Obok mnie termos z herbatą, którą zaparzyłam dziś rano. Zwyczaj z czasów naszych wspólnych wyjazdów – dwa kubki, cisza i słońce na twarzy. Tylko teraz było już jedno miejsce wolne.
– Nie przyszłam cię przepraszać. Ani tłumaczyć się z sukienki, ani z tego, że ostatnio... tańczyłam. Przyszłam powiedzieć, że... było mi z tobą dobrze, ale czułam się niespełniona.
Mówiłam cicho, jakby nie do grobu, ale do niego. Jakby siedział obok, w tej swojej granatowej kurtce i z marsowym czołem.
– Nie miałam odwagi żyć po swojemu. Bałam się, że jak tylko coś wybiorę dla siebie, to od razu przestanę być tą „dobrą żoną”. I może tak było. Może dla ciebie to znaczyło właśnie: posłuszeństwo. Ale ja... chciałam więcej. Nie pieniędzy. Nie przygód. Chciałam, tylko żeby ktoś czasem zapytał, czego ja chce, czego pragnę?
Łzy kapały mi na kolana. Nie dramatycznie, nie były wymuszone. Ciche. Takie jak całe moje życie.
– Kocham cię, Janku. Ale od teraz, chyba po raz pierwszy, kocham też siebie. I wybacz mi, jeśli to mogłoby cię zranić.
Wstałam. Poprawiłam znicz. I pierwszy raz nie czułam się winna, że odchodzę, zostawiając go samego. Bo wiedziałam, że teraz idę... do siebie.
Będę żyć tak jak chcę
Pomyłam naczynia, złożyłam gazetę, zasunęłam zasłony. Dom był cichy, jak zwykle. Ale ta cisza już mnie nie przerażała. Nie była samotnością. Była... moją przestrzenią. Przeszłam do sypialni, zdjęłam z wieszaka nową sukienkę. Zieloną, z rozkloszowanym dołem. Taką, jakiej nigdy wcześniej bym nie kupiła. Przymierzyłam ją bez powodu – nie na pogrzeb, nie na święta, nie „bo może się przyda”. Po prostu dlatego, że miałam ochotę poczuć się ładna.
Spojrzałam w lustro. Widziałam zmarszczki, siwe włosy, lekkie drżenie dłoni. Ale też coś nowego – błysk w oczach. Taki, jakiego nie znałam. Albo znałam, tylko przez lata o nim zapomniałam. Nie planowałam niczego na jutro. Może pojadę gdzieś pociągiem. Sama. Albo pójdę do kina. Albo... zatańczę znowu. Nie wiem. I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze.
Irena, 72 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Chciałam związać koniec z końcem, więc wynajęłam pokój miłemu lokatorowi. Skradł nie tylko moje serce, ale i precjoza”
- „Ojciec całe życie harował po nocach, a my żyliśmy na skraju ubóstwa. Długi rosły, aż w końcu odkryłem, na co szła kasa”
- „Kochanek wziął ode mnie pieniądze na formalności spadkowe. Bajka szybko się skończyła, gdy chciałam zwrotu pożyczki”