Reklama

Wigilia to dla mnie coś więcej niż tylko barszcz, opłatek i prezenty. To dzień, kiedy dom ma pachnieć smażoną rybą, a stół uginać się pod makowcem, którego recepturę dostałam od swojej matki. To dzień, kiedy chcę mieć przy sobie tych, których kocham i czuć, że mnie też ktoś jeszcze potrzebuje. Od lat staram się, by ten wieczór był wyjątkowy.

Z rodziną różnie bywa – wiadomo. Dzieci dorastają, zakładają własne rodziny, mają inne priorytety. Jednak naiwnie wierzyłam, że raz w roku – właśnie w ten wieczór – wszyscy wracamy do korzeni. Do domu. W tym roku było inaczej. I choć nikt głośno nie mówił dlaczego, wiedziałam. Serce matki zawsze wie.

Zamarłam

Od rana krzątałam się po kuchni, jakby od tego zależało moje życie. Wzięłam urlop, żeby wszystko przygotować na spokojnie – bez nerwów, bez pośpiechu. Na parapecie chłodził się śledź po kaszubsku, w piekarniku dochodził sernik, a ja ostatkiem sił lepiłam pierogi z kapustą. Spojrzałam na zegarek – była szesnasta. Do kolacji zostały dwie godziny.

– No to teraz tylko się przebrać i nakryć do stołu – powiedziałam sama do siebie, wytarłam ręce o fartuch i weszłam do salonu.

Choinka błyszczała: anielskie włosy, lampki, bombki i inne ozdoby z dzieciństwa. Zawiesiłam je specjalnie, żeby syn czuł ten sam klimat, żeby czuł się jak w domu. Właśnie wtedy zadzwonił telefon. Spojrzałam na ekran. Syn.

– No nareszcie! – ucieszyłam się, odbierając. – Jesteście już w drodze?

– Mamo… – zaczął z wahaniem. – Wiesz, co… my jednak dzisiaj nie damy rady przyjechać.

Zamarłam.

– Co to znaczy „nie dacie rady”? Przecież wszystko jest gotowe! – podniosłam głos. – Teraz mi to mówisz?!

– U teściów zeszło nam trochę dłużej… Oni chcieli spotkać się z całą rodziną na raz. Mama Ali się popłakała, że to pierwsza Wigilia z wnuczką, że nie wyobraża sobie jej bez nas…

A ja to co?! – przerwałam mu. – Niania do wnuczki? Do mnie można nie przyjechać, bo przecież matka wszystko zrozumie, co?

– Mamo, proszę, nie zaczynaj. To nie jest przeciwko tobie…

– Tylko dla niej, tak? – syknęłam. – Dziękuję bardzo. Wesołych Świąt.

Rozłączyłam się i przez chwilę patrzyłam na telefon, jakby miał się wytłumaczyć. Potem schowałam go do szuflady. Dziś już nie chciałam z nikim rozmawiać.

Zawiodłam się na nim

Usiadłam przy stole. Wpatrywałam się w biały obrus, który wyprasowałam z takim pietyzmem, jakby od niego zależało, czy syn mnie odwiedzi. Ułożyłam na nim porcelanę po babci – tę, której boję się używać na co dzień. Wszystko wyglądało tak, jak co roku. Tylko dwa nakrycia były niepotrzebne.

– Może zadzwoni jeszcze, przeprosi – powiedziała moja siostra, gdy zadzwoniłam do niej późnym wieczorem. – Może coś się wydarzyło?

– Wydarzyło się – burknęłam, nie podnosząc wzroku. – Teściowa się popłakała. To się wydarzyło.

Oj, przestań. Przecież to nie wyścigi, kto więcej łez wyleje…

– Łatwo ci mówić – spojrzałam na nią z ukosa. – Twój przynajmniej przyjechał.

– Bo mieszka dwie ulice dalej – zaśmiała się nerwowo. – Poza tym wiesz, nie mają dzieci…

Na chwilę zapadła cisza.

Może zjawią się jeszcze… – zaczęła znów siostra.

– Nie zjawią się. I nie chcę już tego słyszeć. Jak się człowiek nie umie zdecydować, gdzie jest jego miejsce, to znaczy, że wybrał.

Przesadzasz.

– Nie przesadzam – powiedziałam chłodno. – Ja po prostu zapamiętuję.

Wstałam i poszłam po opłatek. Pomyślałam sobie, że w święta lepiej nie mieć oczekiwań. Wtedy przynajmniej nie zawodzą.

Tęskniłam za nim

Pół godziny później zadzwonił dzwonek do drzwi. Serce mi zabiło mocniej. Zerwałam się z fotela jak głupia. Może jednak? Może się rozmyślili i przyjechali, chociaż na chwilę? Podeszłam do drzwi. Otworzyłam z nadzieją.

– Dobry wieczór – powiedziała sąsiadka z naprzeciwka, trzymając w rękach miskę z pierogami. – Pomyślałam, że przyniosę. Zawsze się z nami dzieliłaś. To ja dziś…

– Ach, Halinko… – westchnęłam z zawodem, którego nie umiałam zamaskować.

Źle trafiłam?

– Nie, skąd. Proszę wejść.

Usiadłyśmy w kuchni. Zaparzyłam herbaty, ale w głowie wciąż miałam ten dźwięk domofonu. Przez chwilę naprawdę uwierzyłam, że to on. Że może jednak stanął na wysokości zadania.

– Nie chcę się wtrącać, ale… nie było syna? – spytała cicho Halinka, mieszając herbatę.

Był u teściowej – odpowiedziałam chłodno.

– Ja to zawsze powtarzam: jak wchodzi nowa kobieta do życia syna, to matka już zawsze będzie „druga”.

– Tylko że ja byłam pierwsza – parsknęłam. – Ja go karmiłam, przewijałam, do przedszkola prowadzałam. A teraz co? Siedzę i czekam jak głupia, aż łaskawie sobie przypomni.

– Może się niepotrzebnie zadręczasz?

– W Wigilię nie powinno się zadręczać. W Wigilię się tęskni. I czeka. A potem się wkurza.

Halinka uśmiechnęła się smutno. Nie wiedziała, co powiedzieć. I dobrze. Bo ja wcale nie chciałam już słuchać pocieszeń. Ja chciałam mieć syna przy stole. To wszystko.

Myślałam, że się zmieni

Następnego dnia nie wytrzymałam. Zaparzyłam sobie mocną kawę i usiadłam z telefonem w dłoni. Numer do syna znałam na pamięć – nigdy go nie usuwałam, choć czasem przechodziło mi to przez myśl. Zadzwoniłam. Odebrał dopiero po trzecim sygnale.

– Mamo?

Przeszkadzam?

– Nie, tylko właśnie… jeszcze jesteśmy u rodziców Ali. Miała być tylko kolacja, a wyszło, że zostajemy do dzisiaj.

– No świetnie – mruknęłam. – To dobrze, że chociaż ktoś się cieszy tymi świętami.

– Mamo, proszę… Nie rób scen.

– Sceny to się robi w teatrze. Ja tylko pytam, czy ci przeszło przez myśl, że twoja matka siedziała sama przy stole.

– Przecież mówiłem, że w tym roku nie damy rady…

– Nie dodałeś, że zamieszkacie u teściowej.

– To nie tak, mamo…

– To dokładnie tak. U niej się stajesz mężem i ojcem, u mnie jesteś tylko… gościem. Jeśli w ogóle łaskawie wpadniesz.

– Czy musisz być aż tak złośliwa?

– A ty musisz być aż tak obojętny?

Zapadła cisza. Nie przerywałam jej. Czekałam, czy powie coś więcej. Przeprosi. Wyjaśni. Powie chociaż jedno zdanie, po którym nie poczuję się jak mebel w kącie.

– Może przyjedziemy w weekend, jak tylko Ala się lepiej poczuje – rzucił w końcu.

– Wiesz co? Dziękuję. Już naprawdę nie trzeba.

I się rozłączyłam.

Nie zamierzałam udawać

Minął tydzień. Świąteczny obrus jeszcze leżał na stole – nie miałam serca go zdjąć. Sztuczna choinka stała w kącie. Każdego dnia myślałam: dziś zadzwoni, dziś zapyta, czy może przyjechać, przeprosi, przyniesie opłatek, powie „mamo”. Nic. Ani sygnału, ani wiadomości. W piątek wieczorem odwiedziła do mnie synowa. Sama. Bez małej, bez niego.

– Dobry wieczór – uśmiechnęła się niepewnie. – Mogę wejść?

– Jeśli przyszłaś z paczką pierników, to się spóźniłaś tydzień – odpowiedziałam oschle.

– Przyszłam, bo... źle się z tym czuję.

– Z czym dokładnie?

Z tym że nie przyjechaliśmy. Wiem, że Michał się zachował… nie w porządku.

– Ach, czyli to jednak on, nie „my” – parsknęłam. – To dobrze wiedzieć.

Ala usiadła na brzegu sofy. Nerwowo poprawiła rękaw płaszcza.

– Naprawdę chciałam tu być. Tylko… mama zrobiła taką scenę. Jakby to miały być ostatnie święta jej życia.

– A moje co? Mniej ważne? – spojrzałam jej prosto w oczy.

On się pogubił. Między mną, dzieckiem, pracą… Moja mama zagrała na emocjach. Ja też byłam między młotem a kowadłem.

– Czyli wszyscy byli biedni, tylko o mnie nikt nie pamiętał.

– Nie chcemy, żeby tak to wyglądało. Michał naprawdę ma wyrzuty sumienia.

– To, czemu sam nie przyszedł?

Nie wie, jak zacząć.

– A może po prostu nie chce kończyć. Tak mu wygodniej.

Alicja spuściła wzrok. Może i chciała dobrze, ale ja już nie zamierzałam udawać, że wszystko jest w porządku.

Nie miałam siły

Po wizycie synowej zrobiło mi się dziwnie pusto. Nie czułam ulgi. Raczej ciężar. Michał nie zadzwonił ani w sobotę, ani w niedzielę. I wtedy zrozumiałam, że może wcale nie chodziło o tę jedną Wigilię. To wszystko odkładało się latami. W poniedziałek odebrałam telefon.

– Cześć, mamo – jego głos brzmiał spokojnie, jakby nic się nie wydarzyło. – Możemy przyjechać dzisiaj? Zostawiliśmy u ciebie sweterek małej i…

– Nie – przerwałam mu. – Sweter ci wypiorę i wystawię za drzwi. Przyjeżdżać nie musicie.

– Mamo, przestań się dąsać. Przecież wiesz, że to nie było specjalnie. Te święta…

– Nie jestem obrażona – powiedziałam spokojnie. – Jestem zmęczona. Tym, że zawsze mam rozumieć. Czekać. Ustępować. Tylko że ja już nie mam siły.

Przecież jesteśmy rodziną.

– Rodzina to nie tylko geny. To też wybory. A ty swój zrobiłeś.

– Mamo, przecież kocham cię…

– Ja ciebie też. Kochanie kogoś nie znaczy, że trzeba wiecznie siedzieć z talerzem pierogów i udawać, że nic się nie stało.

Zamilkł. Czekałam, może coś powie. Może coś zrobi. Nic. Odłożyłam słuchawkę. Potem zdjęłam obrus ze stołu i schowałam porcelanę. W tym roku Wigilia była ostatnia w tym składzie.

Teresa, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama